Płakałem.
– Ojcze, nie podołam – szepnąłem.
– Walcz. – Oparł ręce na moich ramionach. Czarne oczy lśniły. – Musisz. Niektórzy z innych też są bliscy sukcesu. Jeśli kilka przejść otworzy się równocześnie…
Urwał, obawiając się dalej mówić. Lęk, nadzieja i radość szalały w moim umyśle jak tornado.
– Masz potomka na Ziemi. Córkę.
Skinąłem z roztargnieniem głową.
– Tak, ale…
Uniósł w górę palec, nakazując ciszę.
– Nie lekceważ jej. Jeśli przekazałeś dziecku dziedzictwo krwi, może okazać się potężniejsza, niż zdołasz przypuszczać.
Spuściłem wzrok.
– Tak, ojcze.
– Sprawdź – nakazał. – Wiesz, jak to uczynić?
Wiedziałem.
– Idź – powiedział. – Nie wolno ci tracić czasu.
Nie pytałem, czy go jeszcze zobaczę. To byłoby dziecinne pytanie. Przyszłość szybuje wśród gwiazd, w uśpionych umysłach bogów.
***
Wróciłem do pracowni. Świt rozmazał już różowy krem po nocnym niebie. Chciałem od razu zabrać się do pracy, ale nie mogłem. Ręce mi się trzęsły, dygotałem z emocji. Otworzyłem starą szafę, w której trzymałem szpargały. Lustro po wewnętrznej stronie drzwi było wyblakłe, matowe, ale spore. Zdjąłem podarty T-shirt, opłukałem się w umywalce. Struna na skórze znikła, lecz czułem, że jest tam nadal. Podszedłem do lustra, przesunąłem dłonią po piersi i brzuchu. Idealna istota wewnątrz mnie ożywiła się, poruszyła. Nie mogłem oderwać wzroku od gładkich srebrnych splotów. Uśmiechałem się ze szczęścia. Ruchem ręki zasklepiłem szczelinę. Pozostawało coś ważnego do zrobienia. Coś, na co miałem szczególną ochotę.
Zza drzwi pracowni pilnie nasłuchiwałem, czy Margot już wstała. Cisza, szelest, odgłos kroków. Fantastycznie!
Suka tam była. W kuchni. Słyszałem ją. Odsłoniłem zęby w wilczym uśmiechu. Teraz, za moment, porozmawiamy o krwi. Obejrzymy ją. Powąchamy. Przekonamy się, kto należy do klubu.
Otworzyłem drzwi pracowni. Odwróciła się zaskoczona. Nigdy nie przerywałem pracy o tej porze. Ale właśnie nadszedł czas nowych rytuałów. Które nie będą już odprawiane na cześć królowej. O nie! Władczyni zostanie zdetronizowana i zdemaskowana.
– Co tu robisz? – spytała ostro. W orzechowych oczach pełno było niechęci.
Paskudny uśmiech wilka nie schodził mi z twarzy. Orzechowa niechęć przerodziła się w zaniepokojenie.
– O co chodzi? Zachowujesz się dziwnie.
Jak zwykle. Dla niej zawsze zachowywałem się dziwnie. Niewłaściwie. Źle. Powinna przywyknąć przez te parę lat. Gdyby zwracała na mnie uwagę.
Milczałem. Wilczy uśmiech, wilcze ślepia. Potwór wylazł z nory.
Odstawiła filiżankę na blat.
– Przesuń się – sarknęła. – Stoisz jak kołek. Nie widzisz, że nie mam gdzie postawić herbaty? Oczywiście, ty nigdy nie zainteresujesz się moją wygodą. Mogę pić herbatę na podłodze, ale ty się nie odsuniesz. Mógłbyś zachowywać się uprzejmiej. To nic nie kosztuje, wiesz? Odrobina dobrych manier i szacunku okazanego kobiecie. Ale oczywiście nie da rady. Nie z tobą. Ty zawsze będziesz się zachowywał, jakbyś właśnie wlazł do obory. Takie wzorce chcesz przekazać dziecku? Przy każdej okazji wychodzi z ciebie nieokrzesany samolub.
– Nie – powiedziałem.
Uniosła brwi.
– Nie co?
– Wszystko.
Wzruszyła ramionami.
– Wybacz, nie zrozumiałam subtelności. Dlaczego nie pracujesz? Raz trafił ci się przyzwoity kontrakt, chcesz go stracić? Nie znajdziesz kolejnego frajera, który kupi te twoje idiotyczne wylepianki. Mówiłam, odsuń się. Muszę zagrzać Perełce zupę. Ciebie oczywiście nic nie obchodzi, że twoje dziecko płacze z głodu…
Urwała, zamarła z rozdziawionymi ustami. Warto było zobaczyć wyraz zaskoczenia w orzechowej niechęci oczu. Rzadki moment, kiedy przez chwilę siedziała cicho.
– Co ty robisz? – wykrztusiła. – Po co ci ten nóż?
Uśmiechnąłem się. Żeby cię zdetronizować, królowo.
Trochę czasu minęło, zanim pojęła. Z rozumem u ciebie jak zwykle ciężej niż z gadaniem, ślicznotko. Pisnęła histerycznie, próbując rzucić się do ucieczki. Złapałem ją wpół, obaliłem na podłogę. Orzechowa niechęć przerodziła się w panikę. Wywrócona filiżanka spadła z blatu. Widziałem krople herbaty kapiące na posadzkę.
Królowa wyrywała się, gryzła, kopała powietrze w nieudolnych próbach zrobienia mi krzywdy. Nogi wierzgały, różowe burdelowe kapcioszki ozdobione piórkami przefrunęły przez kuchnię niczym egzotyczne ptaki. Długie szkarłatne paznokcie połamały się, zanim sięgnęły mojej twarzy. Nie zdołały wydrapać oczu. Nie potrafiły, tak jak stopy nie umiały zadać celnego kopniaka ani białe, szczotkowane trzy razy dziennie ząbki nie miały siły porządnie ukąsić. Tak bardzo się starała, a wysiłki okazywały się nieskuteczne. Gdyby intencje mogły zabijać, już bym nie żył. Niestety, Śnieżko. Zabić może tylko nóż. A ty zostałaś stworzona do miłości. Do miłości. Śmiałem się. Wilkołak, potwór. I dobrze. Przekonaj się teraz, słoneczko, że nie masz nad nim żadnej władzy. Może i oswoiłaś stwora, ale za często używałaś bata. Teraz zwierzę ma dość. Zwierzę, kudłate wilczysko, potwór.
Dyszała pode mną, śliniła się, panika wykrzywiła rysy porcelanowej lalki, makijaż spływał po twarzy jak czarne łzy. Za późno, za późno na wszystko.
Zawyła, kiedy zdzierałem jej ubranie. Przerażona, że zechcę drogocennego lalczynego ciała. Ja, mąż. Potwór. Nie, Śnieżko. Dziękuję bardzo. Nie mam ochoty na mrożone mięso.
Wbiłem nóż z rozmachem, pociągnąłem w dół, od mostka aż za pępek. Krzyk. Wrzask. Drgawki. I czerwień. Czerwień. Czerwień.
W otwartej rozpadlinie brzucha lepkie, śliskie wnętrzności. Obrzydliwe. Cuchnące. Zachichotałem. Oto twoje prawdziwe wnętrze, księżniczko. Odsłoniłem tajemnicę. Okazała się paskudna i śmierdząca. Wsadziłem w nią głęboko ręce, wyrzucałem na podłogę smutne, wiotkie węże jelit. Rzucała się jeszcze, wrzask przechodził w ochrypłe rzężenie. Wybałuszone, przerażone oczy nie rozumiały. Chyba nigdy nie grzeszyłaś rozumem, moja droga. Odpowiedz, gdzie jest teraz twoja sekretna dusza, Krecia Fryzurko? Gdzie te wszystkie niebywałe cudowności? Zalatują kloaką! Śmiałem się, klaskałem w lepkie od czerwieni dłonie. Co za niespodzianka! Masz w środku kupę zgnilizny, ślicznotko. A gdzie perła? Gdzie drogocenny klejnot? Nie ma? Niebywałe! Chichotałem zachwycony. Wiedziałem, byłem pewien, że nie jest z naszej krwi.
Margot już się nie ruszała. Skończyły się nawet konwulsyjne drgawki. Oczy z wywalonymi białkami gapiły się w sufit bezmyślnie. Otwarte usta, śluz, krew, paskudna, bezlitośnie odsłonięta cielesność. Zły chłopiec zepsuł lalkę. Ale pomyślmy, czy nie czas skończyć z zabawą lalkami? Nie czas ostro zareagować, kiedy lalki zaczynają bawić się ludźmi?
Klęczałem w kałuży krwi, a srebrny sierp noża uśmiechał się do mnie. Przyjacielu, gdyby Margot widziała, jak wygląda kuchnia! Nie wyobrażasz sobie afery. Zaraz, chyba zostało coś jeszcze do sprawdzenia. Jakość perły. Nie znam się na biżuterii, ale z pewnością potrafię ocenić, czy jest prawdziwa.
Zabrałem milczącego, srebrnego pod warstwą krwi przyjaciela ze sobą. Idąc, znaczyliśmy trop ciężkimi kroplami szkarłatu. Pochyliłem się nad łóżeczkiem. Moja córka spała. Słodki bobasek z mięciutką chmurką niemowlęcych włosków nad czołem.
– Hej – szepnąłem. – Kim jesteś? Jedną z nas?
Otworzyła oczy. Niebieskie, nie orzechowe. Moje. Wpatrywały się we mnie uważnie, długo. Wreszcie na usta zaczął jej wypełzać uśmiech. Porozumiewawcze, łotrowskie skrzywienie warg, wcale nie dziecięce. Mrugnęła do mnie i zachichotała. Ostry, nieprzyjemny dźwięk przypominał grzechotanie.
Nagle zaczęła się przeistaczać. Patrzyłem zafascynowany, jak wydłuża się głowa, przybierając kształt obłego grotu, powiększają oczy, czerwieniejące niczym dwa olbrzymie rubiny, nos przemienia się w rogowy grzebień, a usta w szeroką szramę skrywającą ostre jak igły zęby. Ciało wydłużyło się także, porosło delikatną, mieniącą się złotem i czerwienią łuską, wykształciło zwężający się ku końcowi ogon zwieńczony kostną maczugą z hakiem przypominającym żądło. Ręce i nogi mego pięknego dziecka wywinęły się nienaturalnie do tyłu, jakby zamierzało zrobić mostek, odsadziły się na sztywnych stawach od tułowia, uniosły ciało w górę. Dłonie i stopy miały krótkie palce, zakończone potężnymi, zakrzywionymi szponami. Moja córka wyśliznęła się z cudowną zwinnością z pieluch i kołdry, a wtedy stwierdziłem z zachwytem, że jej pierś i brzuch stały się teraz grzbietem ozdobionym rzędem
kostnych wypustek. Głowa jednak wciąż zwrócona była twarzą do góry, czerwone oczy mrugały do mnie, a pozbawiona warg paszcza kłapała igłami zębów tuż przed karkiem. Miejsce, gdzie dawniej znajdowało się ciemię, stanowiło teraz koniec grotowatego łba, wzmocniony twardymi, zachodzącymi na siebie łuskami. Była taka piękna! Zwinna, szybka, zwrotna, niczym język płomienia.
Patrzyłem na nią z zachwytem i lękiem w sercu. Nigdy w życiu nie czułem takiej dumy. Moje dziecko, moja córka. Jakże mnie przerastała. Jej doskonałość nie miała skazy. Ze szramy ust nieustannie wydobywał się chichot. Czerwone oczy płonęły.
Nie śmiałem się odezwać. Buszowała w łóżeczku między pościelą, zręczna i gibka. Wtem spojrzała mi prosto w oczy, mrugnęła ponownie i błyskawicznie wspięła się po prętach łóżka, aby zbiec na podłogę, głową w dół, czepiając się drewnianej konstrukcji szponami dłoni i stóp oraz hakiem ogona. Śmignęła w głąb mieszkania, z chichotem i chrobotem pazurów o podłogę.
Czułem straszny wstyd, że śmiałem zwątpić w czystość jej krwi. Była przecież najwyższej próby, idealna. Przepraszałem w myślach moje doskonałe, potężne dziecko, wiedząc ponad wszelką wątpliwość, że nie zna takich słów jak przebaczenie czy przywiązanie. Nigdy nie stanę się godny roli, jaką mi przydzielono. Wszystko, co mogę zrobić dla przyszłości córki, to wywiązać się z zadania.
***