Литмир - Электронная Библиотека

Ćma nie więziła dziewczyny. W każdej chwili Koral mogła opuścić izbę, ale nie pamiętała drogi na zewnątrz. Przez drzwi wyglądała w plątaninę tuneli, lecz myśl, żeby zapuścić się w któryś, nawet nie przyszła jej do głowy. Po pewnym czasie doszła do wniosku, że strzygę spotkało coś złego. Jednak to jej specjalnie nie obeszło.

Czekała w podziemiach, nie wiedząc, na co właściwie. Nieustannie czuła znużenie. Powoli wkradła się w nie także nuda. Wszystkie czynności Koral wykonywała mechanicznie. Budziła się, myła, jadła i znów spała. Czas przestał istnieć. Prawdopodobnie żyłaby tak do momentu, gdy wypalą się gwiazdy, gdyby nie zaczęły kończyć się zapasy. Zjadła ostatnie suchary i ostatni kawałek pieczeni, a potem apatycznie czekała, aż pojawi się głód. Przybył niepostrzeżenie i z wolna robił się natrętnym gościem. Wreszcie dokuczył Koral tak, że musiała coś postanowić. Nie miała ochoty szukać drogi wśród ciemnych, cuchnących zgnilizną korytarzy, więc starała się wymyślić inny sposób. Przypomniała sobie, jak otworzyła przejście w Wieży, wyobrażając sobie dom. Teraz nie miała tam po co wracać, więc postanowiła przywołać obraz mieszkania Corneta. Skupiła się, pozwoliła pamięci odtworzyć znajome kształty. Powoli pomieszczenie napełniało się perłową poświatą. Gdy w ramie z mgły pojawiło się odbicie pokoju Cruksa, Koral zrobiła krok do przodu i znalazła się w środku.

Corneta nie było w domu, a ona przyjęła ten fakt bez emocji. Nie zastanawiała się nawet, czy wpadł w pułapkę Sykstusa, czy grozi mu niebezpieczeństwo lub gdzie się teraz znajduje. Prawdę mówiąc, zapomniała się przejąć. Obchodziła ją tylko lodówka. Z ulgą stwierdziła, że nie jest pusta.

W opustoszałym mieszkaniu Corneta Koral, siedząc na kuchennej podłodze, zaczęła jeść, żeby stłumić głód i móc potem spokojnie zasnąć.

***

Nauczył się nie rozchylać powiek, bo wtedy wieża wirowała nieznośnie, wywołując mdłości. Chłód kamiennej ściany, do której przylegał plecami, był niczym w porównaniu z przeraźliwym zimnem płynącym z przebitych nadgarstków. Cornet powoli tracił siły. Wielokrotnie próbował uwolnić ręce, ale bez rezultatu. Nie czuł bólu, tylko zimno i postępujące osłabienie. Szybował w ciemności, otoczony świtą martwych gołębi. Dzwonnica przemieniła się w szyb bez dna, a on spadał w czeluść, przekonany, że tak wygląda wieczność.

Czasami na krótko wracała świadomość. Wtedy podejmował rozpaczliwe wysiłki, żeby się uwolnić. Nie zależało mu już na własnym życiu. Wiedział, że jest skazany od chwili, gdy Krąg opowiedział się przeciwko niemu. Mógł walczyć z Sykstusem, a nawet z całym klanem, lecz z pewnością nie pokona potęgi bractwa. Chciał tylko uratować Koral. W miarę jak słabł, wszystkie pomysły i plany blakły, mieszały się z sobą, traciły sens. Nie wiedział, co robić. Nie miał pojęcia, jak postąpić ani do kogo się zwrócić, nawet gdyby cudem odzyskał wolność. Szybował w ciemności albo wirował wraz z dzwonnicą, pod wyrozumiałymi spojrzeniami martwych ptaków. Z czasem zaczął majaczyć. Przypominał sobie wydarzenia i obrazy, ale nie był pewien, czy zdarzyły się rzeczywiście. On, Koral, Sykstus, Ćma, wszystko mieszało się, splatało, rozpływało. Rozmawiał z gołębiami. Prosił, żeby zaopiekowały się dziewczyną. Kiwały się potakująco. Potem mówił do ciemności, a może do kogoś, kto krył się za nią. Do nieistniejącego boga Ludu Luster. Pomóż Koral. Uratuj ją. Ale bóg nie odpowiadał, więc doszedł do wniosku, że nie ma sensu z nim dyskutować, bo jest tak samo zły jak każdy członek Ludu. Zaczął zatem mówić do tego, który stoi ponad wszystkim, ponad demonami, ludźmi i światem. Do jakiejś siły, która po prostu musiała tam być. Pomóż Koral. Uratuj ją. Przed Sykstusem, przede mną, przed złem. Przecież należy do ciebie. Gołębie dyndały na sznurkach, w snopach światła wirował kurz, a Cornet wygłaszał osobliwą, monotonną modlitwę albo spadał w czeluść wypełnioną czernią.

Głos, który usłyszał, brzmiał cicho i śpiewnie, jednak budził tak głębokie przerażenie, że natychmiast go otrzeźwił. Otworzył oczy, zamrugał. Strach przesunął swój kościsty palec wzdłuż jego kręgosłupa, połaskotał w kark.

W powietrzu na wysokości oczu Corneta unosiła się Ćma. Łachmany powiewały jak skrzydła, poważna, pokryta bliznami twarz emanowała blaskiem. Było w niej coś potężnego i strasznego zarazem. Na rozwartych ramionach strzygi trzepotały gołębie. Ponad jej głową kotłowała się istna pierzasta aureola. Wszystkie ptaki, tak jak i sama Ćma, z pewnością były martwe. Crux z trudem przełknął ślinę.

– Ćma? – wyszeptał. – To ty?

Widmo strzygi rozwarło usta.

– Teraz poznałam swoje prawdziwe imię – zaśpiewało wysokim, nienaturalnym głosem, od którego włosy się Cornetowi zjeżyły. – Jest piękne.

– Tak – wymamrotał. – Wierzę.

Upiór uniósł ręce. Wśród ptaków zakotłowało się, załopotały skrzydła, posypały się pióra.

– Nie wierzysz – odpowiedziała strzyga. – Ale wysłuchano cię. Ja usłyszałam. I ja wysłuchałam. Musiałam przyjść, mimo że jestem już bardzo daleko, odległa o swoje prawdziwe imię. Odeszłam, ale kazano mi zawrócić, bo taki jest obowiązek niewolnika. Uwalniam cię teraz, ale ty też uwolnij mnie. Oddaj mi wolność, bo należę już do świata rzeczy prawdziwych. Powiedz, że nie muszę już służyć. Powiedz, synu rodu Dellvardan.

Cornet zwilżył językiem wargi.

– Dobrze – wychrypiał. – Uwalniam cię, Ćmo. Możesz odejść, dokąd zechcesz.

Skinęła głową.

– Przyjmij zatem ostatni dar od niewolnicy. Niech się stanie wolność, potomku Ludu Luster.

Szpile przybijające ręce Cruksa znikły w chwili, gdy wypowiadała ostatnie słowa. Oderwał się od ściany, a napięty sznur zakołysał nim jak wahadłem. Zdążył z obrzydzeniem i lękiem pomyśleć o zderzeniu z wiszącym w powietrzu widmem, gdy przeleciał przez nie bez śladu oporu. Ćma odsunęła się nieco, tak że wciąż mógł widzieć jej twarz, chociaż wirował na linie.

– Żegnaj, demonie – zaśpiewała. – Idź czynić smutek.

W tym momencie rozsypała się na proch, przypominający próchno. Został po niej tylko słup kurzu i kłaczki pierza. Cornet dyndał głową w dół między mumiami gołębi.

Gdy już trochę ochłonął, spróbował sięgnąć do liny krępującej nogi. Za czwartym razem zdołał poluzować węzeł. Po dłuższych wysiłkach oswobodził stopy. Rozkołysawszy linę, zeskoczył na podest schodów. Deski zatrzeszczały, ale wytrzymały impet. Cornet upadł na podłogę, ciężko dysząc. Nie wiedział, jak długo leżał. Kilka minut czy kilka godzin. Był bardzo wyczerpany. Z nosa pociekła mu cienka strużka krwi, ale na szczęście nie dostał krwotoku. Usiadł z trudem, opierając plecy o ścianę wieży. Obejrzał nadgarstki. Na skórze nie pozostał ślad po szpilach. Odpoczywał jeszcze przez chwilę, a potem zaczął chwiejnie pokonywać schody. Mięśnie drżały mu z wysiłku, więc musiał często przystawać.

Na zewnątrz wstawał świt. Słońce nie pokazało się jeszcze zza horyzontu, świat tonął w nierealnym szarym poblasku. Cienie kładły się między nagrobkami, krzyże przypominały pieńki ściętych drzew.

Nie wiedział, dokąd iść. Po chwili wahania postanowił, że nie będzie się ukrywać. Z pomocą Kręgu Sykstus i tak go znajdzie. Powlókł się do domu. Musi odpocząć, zebrać myśli, żeby zastanowić się, jak odnaleźć Koral.

Zdziwił się, widząc w oknach światło. Z bijącym sercem wbiegł na górę, nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się natychmiast. Nie były zamknięte. Cornet wsunął się do środka, szybko zlustrował pokoje. Pusto. Na kuchennej podłodze leżały szczątki jedzenia. Zajrzał do sypialni i zamarł. Na łóżku skulona sylwetka nakryta kocem. Spod przykrycia wysuwają się jasne kosmyki. Koral! Przez jedną straszną sekundę był pewien, że nie żyje. Jednak dziewczyna poruszyła się nieznacznie. Przyskoczył do niej, objął, przytulił.

– Nic ci nie jest, maleńka? Wszystko dobrze?

Głaskał miodowe włosy.

– Cornet? – szepnęła.

W szarobłękitnych oczach nie znalazł radości ani zaskoczenia. Były obojętne. Odsunął dziewczynę od siebie, przytrzymał za ramiona. Patrzył w zupełnie puste źrenice, a strach zaciskał mu lodową pięść na sercu. Koral bezwolnie poddała się jego rękom.

– Skarbie, maleńka, co on ci zrobił? Pamiętasz? Powiedz!

Twarz dziewczyny nie wyrażała emocji.

– Nie wiem. Nic.

– Nic? – Cornet potrząsnął obojętnym, bezwładnym ciałem. W źrenicach Koral jego wizerunek odbijał się jak w lustrze. Ale nie było go już ani w sercu, ani w pamięci. Dziewczyna zachowywała się jak kukła.

– Koral, co tam się stało? Co ci zrobili w domu Sykstusa?

Apatycznie pokręciła głową.

– Nie wiem. Spałam.

Crux przesunął dłońmi po twarzy, rozgarnął włosy. Niepokój przerodził się w podejrzenia, złe, straszne.

– Poczekaj tu – starał się mówić spokojnie. – Rozumiesz? Zostań i czekaj, aż przyjdę. Nigdzie nie wychodź. Nie bój się, maleńka. Wszystko będzie dobrze.

Koral się nie bała. Zwinęła się z powrotem w kłębek, zadowolona, że dał jej spokój. Nie zauważyła nawet, jak Cornet wybiega z mieszkania.

***

– Wejść! – zawołał Sykstus na odgłos pukania do drzwi gabinetu.

Do środka wsunął się Argus Saffon.

– Jeden z członków klanu domaga się natychmiastowego widzenia ze starszym – oznajmił z niepewną miną.

Sykstus uniósł brwi.

– Kto taki, Saffon?

Argus przełknął ślinę.

– Cornet Calderon Dellvardan – powiedział.

– Ach tak – mruknął Sykstus.

Nie wydawał się szczególnie zaskoczony. Odłożył trzymane w ręce pióro i spojrzał na półleżącą w głębokim fotelu Rdzę. Nieznacznie skinęła głową.

– Wprowadź go – zwrócił się do Argusa. – W końcu to przywilej każdego członka rodu.

Saffon otworzył drzwi. Do gabinetu wszedł Cornet. Był blady jak wapno, ale pozornie bardzo spokojny.

– Co cię sprowadza przed starszego klanu, Calderon? – zagadnął uprzejmie Sykstus.

Mięśnie szczęk przybysza drgały.

– Co zrobiłeś Koral? – spytał chrapliwie.

40
{"b":"89241","o":1}