Литмир - Электронная Библиотека

Smak krwi w ustach. Wokoło oni, przenikliwi jak jesienna zawierucha. Jestem Crux Cornet. Cornet Szubienica. Tak mnie nazywają. I być może przeliczyłem się. Być może nie znajdę dość siły, żeby przeciwstawić się woli umarłych.

Koral zapadła w błogą, miękką mgłę, pełną szeptów, wołania i prośby. Słodycz. Głęboka słodycz. Płynie przez palce gładka jak aksamit. Ciepła. Coraz jej więcej i więcej. Gdzieś tu ma źródło. Źródło, którego można dotknąć. Trzeba, bo wtedy słodycz wypełni ją całą, na zawsze.

– Nie rób tego!

– Co?!

– Nie pij mojej mocy.

Ocknęła się. Spojrzał w błękit pełen zdumienia. Wysunęła spod jego koszuli dłoń, której palce są wilgotne i lepkie.

– Cornet? Co się ze mną dzieje?!

– Im chodzi o krew, Koral. Wariują, bo czują krew.

– Nie rozumiem, co się stało.

– Cicho. Nic. Próbowali wypełnić cię moją mocą i wykorzystać. Nie pij jej. Może być dla ciebie zabójcza. Jestem jak pęknięty reaktor, rozumiesz?

Oszołomiona skinęła głową.

Cornet przetrzeźwiał trochę, jednak wciąż czuł przytłaczającą wolę umarłych. Zew nie ustawał. Zrozumiał, że nie potrafi się oprzeć. Za chwilę przemieni się w upiora opanowanego przez kilku najsilniejszych zmarłych, którzy odtąd będą toczyć w jego głowie walkę o władzę. Jeśli uda mu się uciec z Wieży, zanim go dorwą, wpadnie w ręce Sykstusa i wkrótce stanie się śliniącym się i błagającym o litość strzępem mięsa pod jego batem. Myśl, Cornet! Myśl! To nie jest śmierć, na jaką honor pozwala ci przystać.

Zmarli żrą się jak psy. Już dawno by go pokonali, gdyby nie szarpali się między sobą. Może w tym leży nadzieja. Szaleństwo, to prawda, ale również nadzieja.

– Koral – wyszeptał obcym, zdławionym głosem.

Znów szybowała we mgle. Spadała głową w dół, ku nieskończonym przestrzeniom, ku ciemności i słodyczy.

– Koral!

Potrząsnął nią. Szyja dziewczyny była miękka, głowa odchyliła się bezwładnie, ale powieki zadrgały.

– Cooornet…?

– Pomóż mi – wymamrotał przez zaciśnięte zęby. – Myśl o domu. Pokaż mi go! Wyobraź sobie, że wracasz do domu.

Dom? Mgła zaczyna rzednąć. Ojciec, Diana, milczące drzewa w ogrodzie. Jak daleko! Duży budynek z podjazdem i dwoma skrzydłami, rozpostartymi niby ramiona.

Muszę ich wpuścić, pomyślał Cornet. Na jedno mgnienie oka. Wykorzystać ich moc do otwarcia przejścia. Zwieść szansą wydostania się na zewnątrz, a potem, natychmiast gdy zaczną walczyć o dominację, przejść i zatrzasnąć kanał. Jeśli się nie uda, sprowadzę na klan kolejne przekleństwo w postaci upiora w moim ciele.

Pot zalewał mu oczy, ze wszystkich ran, otarć i skaleczeń zaczęła sączyć się krew. Nie potrafił opierać się dłużej, nie potrafił ani ułamka sekundy, więc wpuścił ich.

Cisza. A potem perłowy rozbłysk przejścia i eksplozja wrzasku, kiedy rzucili się na siebie, żeby zwyciężyć, żeby odzyskać: Krew! Życie!

Cornet. Jestem Crux Cornet.

Porwał Koral na ręce i skoczył w perłowy blask.

Trzasnął kolanami o kamienie, wypuścił dziewczynę, potoczył się po bruku i znieruchomiał. Ze zmęczenia wstrząsały nim dreszcze. Dotknął nosa, rozmazał po twarzy krew. Nie było jej dużo.

W powietrzu nie pozostał nawet ślad przejścia. Udało się, pomyślał. Poszukał wzrokiem dziewczyny. Gramoliła się niezdarnie z ziemi, ale chyba nic się jej nie stało.

– Koral? – wychrypiał. Jego głos brzmiał jak szorowanie piaskiem po szkle. – Jesteś cała?

– Chyba tak. Boże, głowa mnie boli. Uciekliśmy upiorom czy umarliśmy? Powiedz, bo nie jestem pewna.

Usiadł na bruku. Rozejrzał się i dopiero teraz stwierdził, gdzie się znaleźli. Dwie przecznice od domu Koral, lecz wciąż po Prawdziwej Stronie. Ryzyko otwarcia przejścia w Wieży było olbrzymie, ale opłaciło się. Bez wykorzystania potęgi zmarłych nie zdołaliby uciec.

– Wylądowaliśmy prawie dokładnie w twoim domu. – Spróbował się uśmiechnąć. – Brawa za nawigację.

Spotkał jej bezradne spojrzenie.

– Ale ja niczego nie poznaję. Tu jest dziwnie obco.

– Bo to Prawdziwa Strona. Wszystkie budynki, całe miasta mają tu swoje korzenie, swój trzon. Teraz go widzisz. Zwykle oglądasz odbicia przenicowane przez rzeczywistość, którą znasz.

Wstała, rozglądając się uważnie. W pierwszej chwili ulica zdawała się zupełnie obca, ale w miarę jak koncentrowała uwagę, budynki i fragmenty krajobrazu stawały się znajome. Uczucie było dziwne, podobne do odczuć doświadczanych we śnie. Powoli rozpoznawała konkretne miejsca, mały skwer, kamienice, dom Cyntii, przyjaciółki Diany. Kontury zdawały się ostrzejsze, barwy pełniejsze, perspektywa w niejasny sposób wypaczona.

Cornet wciąż siedział na ulicy. Przesunął ręką po twarzy. Ogarnęła go fala zmęczenia. Dobrze, że nie dostałem krwotoku, pomyślał.

Koral odwróciła się w jego stronę, popatrzyła z troską.

– Dobrze się czujesz? Boże, wyglądasz okropnie.

Rzucił jej spojrzenie spod przymrużonych powiek.

– Ranisz moją próżność. Nie może być aż tak źle.

Jesteś piękny, Cornet, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Przyklękła przy nim.

– Możesz wstać?

– Jasne. Podaj mi rękę.

Pewnie chwycił podaną dłoń, podciągnął się i stanął na nogi. Zawirowało mu w głowie tylko odrobinę. Zerknął na Koral.

– Chodź, odprowadzę cię do domu.

To ja cię powinnam odprowadzić, miała powiedzieć, ale ugryzła się w język. Nie chciała, żeby pomyślał, że się nad nim lituje. Powlekli się ulicą w dół. Cornet poruszał się z trudem. Koral też nie czuła się dobrze. Miała zawroty głowy i ciągle była oszołomiona.

Kamienice zdawały się na nich napierać. Pochylały się, potrząsając diademami attyk. Ich płaskie, szare twarze z bramami podobnymi do zaciśniętych ust napawały dziewczynę lękiem. Kłęby cieni prześlizgiwały się wzdłuż ścian, lecz wolała nie myśleć, do jakich istot należą.

Cornet milczał. Zapadnięte, podkrążone oczy wbijał w bruk przed sobą, ale i tak często się potykał. Wciąż zaciskał palce na dłoni Koral. Rękaw kurtki znów zwilgotniał, pokrywały go abstrakcyjne desenie plam. Patrzyła na nie z niepokojem.

– Cornet, ty krwawisz – ośmieliła się w końcu powiedzieć.

– To nic, przeżyję.

Złowiła wzrokiem jego spojrzenie, ale szybko odwrócił oczy.

– Bardzo cię boli?

– Nie – odparł stanowczo, chociaż ramię rwało aż po czubki palców.

– Czy was nie można zranić normalną bronią?

Skinął głową.

– Można, ale za to znacznie trudniej zabić. Musiałabyś przebić mi serce albo rozwalić mózg.

Wzdrygnęła się.

– Jakoś nie mam ochoty. Co to było, ten pistolet? W życiu nie dotknęłam czegoś równie wstrętnego.

– Jest magiczny. Ściślej mówiąc, przeklęty. Kiedyś służył do wykonywania wyroków Kręgu i obrony przed wszystkimi, którzy nie podporządkowali się jego nakazom. Nikt spoza bractwa nie miał prawa go użyć. Ale teraz nawet najmniej znaczące klany mają przynajmniej kilka egzemplarzy. Krąg przestał to kontrolować.

– Aha – bąknęła, ale po jej minie poznał, że nie ma pojęcia, o czym mówi.

Uśmiechnął się mimo zmęczenia.

– Nie wiesz, co to jest Krąg? W dawnych czasach, których nikt z żyjących nie pamięta, klanami rządzili królowie. Władza kilku pierwszych była stabilna i w miarę sprawiedliwa, potem system przemienił się w tyranię. Mnożyły się zamachy, potomkowie z prawego i nieprawego łoża, wojny o sukcesję, zbrodnie, korupcje i wszelkie draństwo. Kiedy sytuacja stała się nie do zniesienia, powstała tajna organizacja zwana Kręgiem, która obaliła monarchię. Po zwycięstwie miała się przerodzić raczej w organ kontrolny niż aparat władzy. Starsi klanów uzyskali niezależność. Sami rządzą w rodzinach, sami rozwiązują konflikty z innymi rodami. Krąg wkracza tylko wtedy, gdy coś może zagrozić całemu Ludowi Luster. Oczywiście, teoretycznie. Jest bardzo potężny, Koral. Wszyscy staliśmy się marionetkami w jego rękach. Członkowie organizacji są magami, dysponują ogromną mocą i wiedzą. W jej imię wyrzekają się swoich rodów, aby zaprzysiąc bractwu całkowitą wierność. Nie sądzę, żeby znalazł się wśród nich choć jeden, który uczynił to ze szlachetnych pobudek. Krąg składa się z opętanych żądzą władzy ambicjuszy. Nie zawahają się przed niczym, żeby awansować w hierarchii. Każdy może poprosić bractwo o pomoc, lecz jeśli ją uzyska, zostaje na zawsze dłużnikiem. Krąg sam upomni się o zapłatę w odpowiednim momencie. I sam ją wyznaczy. Dzięki temu na każdego ma haka i wszystkich trzyma w garści. Oczywiście, nie pozwoli żadnemu rodowi urosnąć w zbytnią potęgę. Bez trudu poszczuje na niego innych lub po prostu go zniszczy.

Koral potrząsnęła głową.

– Bardzo gorzko to brzmi.

Wzruszył ramionami.

– Jestem ulubioną czarną owcą Ludu. Muszę się trzymać roli.

– Pochodzisz z rodu królów, Cornet? Powiedziałeś, że masz szlachetną krew.

– Pochodzenie mierzy się długością rodu i ilością mocy. Ojciec miał jej tyle, że faktycznie przywrócił władzę królewską, chociaż nigdy nie sięgnął po tytuł i nie został koronowany. Nawet Krąg bał się starego. Tak bardzo, że pomógł zorganizować zamach. Sykstus wykorzystał sytuację.

– I za to go nienawidzisz?

Uśmiechnął się krzywo.

– Nie. Ojciec oszalał. Stał się niepoczytalny i bardzo niebezpieczny. Wiedział, że balansuje na cienkiej linie. Wszędzie wietrzył spiski, nikomu nie ufał, zgładził większość swoich popleczników i lojalnych poddanych. W końcu pewnie sam byłbym zmuszony go zabić. Sykstusa nienawidzę, bo jest podłym skurwysynem. Widać twój dom, Koral.

Spojrzała na budynek i płot z kutych sztachet. Wyglądał tak obco, aż zadrżała.

– Boże, jest taki dziwny.

– Lepiej zaprowadzę cię do łóżka. Beze mnie mogłabyś spotkać coś, czego nie powinnaś widzieć.

– Na przykład co?

– Nic.

– Moją rodzinę? – spytała i wzdrygnęła się jeszcze raz na myśl o spotkaniu ojca lub Diany tu, po Prawdziwej Stronie. Z pewnością byliby zmienieni. Prawdę mówiąc, bała się tego, co mogłaby ujrzeć.

– Choćby – przytaknął Cornet. – Ale nie tylko. Nocą po dużych domach lubią się błąkać różne paskudztwa.

34
{"b":"89241","o":1}