Литмир - Электронная Библиотека

Czar obezwładniający nasilał się. Cornetowi zdrętwiały stopy, przez skórę wkradał się chłód. Tu już nie było miejsca na drwinę. Usilnie starał się znaleźć jakieś rozwiązanie, a nic nie przychodziło mu do głowy. Zmęczenie czy skutek trującej magii? Zaklął. Żałował wysiłku włożonego w ucieczkę, dziewczyny, którą w to wciągnął, zmarnowanej szansy. Żałował, lecz wcale nie zamierzał się poddać. Bo była jeszcze Wieża. Jedyne miejsce, do którego nie sięgała moc przywódcy klanu. Najstarszy, przesycony potężną magią fragment domu, trzon trzonów. Miała kiedyś nazwę, lecz nikt nie ośmielał się jej wypowiadać.

Wieża. Przybytek umarłych. To tutaj przebywały po śmierci dusze potężnych członków rodu. To tu można było usłyszeć ich głos. Zew wieków. Zew cienia. Nikt z żyjących nie mógł długo przebywać w Wieży, jeśli nie chciał oszaleć. Nikt nie wchodził tam bez przyczyny, z własnej woli. Bo zmarli nienawidzili żywych, domagali się ich krwi. Trwali przeżarci zazdrością, czyhając na okazję, by opętać śmiałka, który wtargnął do ich twierdzy, wyrwać się na wolność. Tam gdzie przebywali, między cieniami, nie mieli już takiej władzy i siły jak dawniej. A pragnęli jej całą duszą. Czasem zdarzały się opętania katastrofalne w skutkach dla klanu, którego dotknęły. Zawsze musiały się skończyć interwencjami Kręgu, na szczęście udanymi. Jak dotąd. Mroczna sława otaczała Wieżę Umarłych. Jednak Cornet się nie bał. Był pewien, że zdoła wytrzymać zew. W końcu nosił w sobie krew ojca, który potrafił wziąć w garść wszystkie rody i przywrócić legendarną władzę królewską. Przed którym drżał Krąg. Który miał tyle mocy, że zgładzono go dopiero podłym podstępem. Gorzej z Koral. Cornet nie miał pojęcia, jak śmiertelniczka zareaguje na Wieżę. Miał jednak nadzieję, że zdoła ją ochronić.

Dotknął ramienia dziewczyny, delikatnie potrząsnął. Jej powieki zatrzepotały.

– Koral, wstań. Zabiorę cię w bezpieczniejsze miejsce.

– Co? – jęknęła, otwierając oczy. – Nie lubisz róż? Ja je uwielbiam. Tak bardzo, że chcę tu leżeć do skończenia świata. Podobno diabli wymyślili kolce. Wiesz coś o tym? – głos dziewczyny brzmiał cierpko.

Cornet się uśmiechnął.

– Skarbie, cynizm zostaw mnie. Mam za sobą wieki praktyki.

Poczołgał się przez krzaki. Ruszyła za nim. Ostrożnie rozgarnął gałązki. Harpii nie było. Odetchnął z ulgą, a wtedy bardzo blisko rozległ się niski, gniewny pomruk. Uniósł wzrok i spojrzał w kocie-ludzkie oczy chimery. Parsknęła, prezentując rząd ostrych kłów. Cornet zamarł. Tej z pewnością nie zatrzymają krzaki, pomyślał. Ślepia chimery wpatrywały się w niego uważnie. Dziwił się, że bestia dawno się na nich nie rzuciła. Musiała wywęszyć uciekinierów znacznie wcześniej, lecz cały czas tylko warowała przy altanie. Stała na potężnych szponiastych łapach, bijąc o boki ogonem zakończonym żądłem. Przed sobą widział groteskowy pysk, ani ludzki, ani lwi. Sierść na nim posiwiała ze starości. Jedno okrągłe ucho było w połowie naderwane. Niemożliwe, chociaż…

– Tass – szepnął ostrożnie.

Z gardła chimery wydobył się głuchy warkot. Oblizał wargi.

– Tass – powtórzył głośniej. – Pilnuj domu!

Zwierzę nastroszyło wąsy, przysiadło, jakby się zastanawiając.

– Pilnuj domu, Tass!

Chimera targnęła łbem i znikła w ciemności.

– Boże, co to było? – stęknęła Koral.

Cornet przesunął ręką po twarzy.

– Stara chimera mojego ojca – wyjaśnił. Zastanawiał się, jak Sykstus mógł być tak głupi czy skąpy, żeby nie wymienić zwierząt. I ktoś taki rządzi teraz klanem. Toż to upadek.

Koral szarpnęła go za rękaw.

– Czy ona wróci? – spytała zduszonym szeptem.

– Nie sądzę. A jeśli nawet, nic nam nie grozi. Zna mnie od dzieciaka. Chodź.

Podniósł się na nogi. W ciemności majaczyła mroczna, przysadzista sylwetka Wieży. Zaklęcie obezwładniające rozlewało się powoli, lecz bał się, że opanuje ich, nim dotrą do kryjówki. Chwycił Koral za rękę i ruszył biegiem. Musieli zawrócić w stronę domu. Wieża sterczała samotnie, oddalona od bryły budynku, ale połączona z nią łukowatym mostem, który kończył się mniej więcej w jednej trzeciej jej wysokości masywnymi drzwiami. Podobne drzwi znajdowały się również u podstawy Wieży. Nie były zaryglowane ani zabezpieczone żadnym zaklęciem, bo żadne nie miało szansy się utrzymać. Dopadli wejścia w ostatniej chwili. Cornet nie przypuszczał, że moc Sykstusa rozpełznie się z taką siłą. Widocznie sukinsyn spotężniał w ciągu ostatnich lat. Na końcowym odcinku Crux miał nogi jak z ołowiu, w głowie słyszał nieustanny huk i mało brakowało, a byłby zemdlał. Koral radziła sobie nieco lepiej, lecz ostatnie metry przebiegła z widocznym trudem. Calderon szarpnął wielkie, kute w kształt smoków uchwyty i wpadli do wnętrza. Uderzyła ich cisza i martwota. Drzwi zatrzasnęły się ze zgrzytem, lecz dźwięk był nienaturalnie przytłumiony. Wieża nie miała okien, mimo to w środku nie było ciemno. Ściany z surowych głazów zdawały się emanować błękitnym blaskiem. Rozmigotane cienie ślizgały się po posadzce, spływały wzdłuż boków marmurowego stołu, który stał pośrodku pomieszczenia, pełniąc honory jedynego mebla i jedynego przedmiotu w ogóle, nie licząc drabinki prowadzącej od górnych drzwi ku posadzce. Koral nie miała wątpliwości, że blok marmuru to ołtarz. Pływające po gładkiej powierzchni niebieskie bryzgi światła sprawiały makabryczne wrażenie, więc wpatrzona w nie dziewczyna zadrżała. Zupełnie jakby spływał błękitną posoką, pomyślała.

Cornet, ciężko dysząc, opierał się o ścianę. Z trudem otrząsnął się z resztek zaklęcia. Marnie się czuł i nie najlepiej wyglądał. Co prawda mocno oberwał, ale nie aż tak, żeby stracić tyle siły. Bolały go poparzone plecy i klatka piersiowa, rwała przestrzelona ręka. Ostrożnie dotknął zranionego ramienia. Wciąż krwawiło, nieznacznie, lecz uporczywie. Dawno powinno przyschnąć. Zrozumiał i warknął ze złości. Jasne, krew. Cholerna, pieprzona zaraza. Podarunek od klanu Seimle.

– To ołtarz, prawda? – usłyszał głos Koral.

Skinął głową.

– Tak, ale nawet nie pytaj, do czego służy.

– To miejsce jest jakieś dziwne. Ja…

– Boisz się? – przerwał. – Masz czego. Stoisz w Wieży Umarłych, kaplicy klanu.

Drgnęła.

– Oddajecie im cześć?

Cornet zaśmiał się chrapliwie.

– Skąd. Staramy się nie dopuścić, żeby wyleźli na zewnątrz. Banda upiorów z dawnych wieków. Jedyna szansa, że wzięliby się między sobą za łby. Chwilowo jesteśmy bezpieczni. Żadne zaklęcia nie sięgają Wieży.

– Jeśli tak, to jedyne miejsce, gdzie będą nas szukać – zauważyła trzeźwo. – Sykstus na pewno się domyśli, że tu jesteśmy.

– Nie. Uwierz mi.

– Dlaczego?

Bo nikt o zdrowych zmysłach by tak nie postąpił, pomyślał ponuro. Już zaczynał ich słyszeć. Niesłychanie odległe, nieczytelne głosy. Zaledwie pomruk pełny zdumienia i ekscytacji. Krew. Życie.

– Wieża nie jest zbyt uczęszczana – wyjaśnił. – Chodzi o coś w rodzaju tabu.

– No dobrze, ale w jaki sposób chcesz stąd wyjść?

Odruchowo wzruszył ramionami i skrzywił się

z bólu.

– Sykstus nie może trzymać tak potężnej blokady w nieskończoność. W końcu pęknie, a my uciekniemy.

– Przez ogród pełen chimer, żywych trupów, skrzydlatych potworów i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze?

– Aha.

Uśmiechnął się blado. Koral spojrzała na jego twarz, a potem na pokryty rdzawymi plamami rękaw.

– Krwawisz. Daj, opatrzę ci rękę.

Wzdrygnął się.

– Nie. Nic mi nie będzie. My… jesteśmy trochę inni.

– Przestań to powtarzać. Krwawisz całkiem podobnie.

Zastanowił się. Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi. Umarli i tak poczuli już krew. Chociaż może jeśli jej upływ trochę się zmniejszy, będą mniej podekscytowani. Zaczął podwijać rękaw.

Koral rozglądała się za jakimś prowizorycznym bandażem. We wnętrzu Wieży było zupełnie pusto, więc w grę wchodziła tylko jakaś część garderoby. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że ma na sobie elegancką nocną koszulę, za dużą bluzkę w kolorowe rybki, której lubiła używać jako szlafroka, i domowe pantofle. Fantastyczny strój na nocne wyprawy do siedliska demonów. Poszarpana kurtka Corneta nie nadawała się do niczego, więc po chwili namysłu zdjęła bluzkę i oderwała od niej rękaw.

– Usiądź na stole – poleciła.

Na ołtarzu? Crux zawahał się, ale uznał, że w sumie to wszystko jedno. Ściany wibrowały dźwiękiem. Cienie na blacie układały się w kształty zdeformowanych, krzyczących twarzy. „Krew, życie, krew, życie" – zawodziły mury, lecz Koral ich nie słyszała. Ostrożnie przewiązała ramię Corneta. Rana wydała jej się koszmarna. Nie miała pojęcia, jak Crux jest w stanie poruszać ręką. Nie spytała go o nic, bo twarz ściągnęła mu się w wyrazie napięcia. Oczy miał bardzo poważne.

– Koral – powiedział cicho – obejmij mnie.

– Och!

– Mocniej, dziewczyno. Staraj się o niczym nie myśleć. Powtarzaj coś, nie wiem, tabliczkę mnożenia, licz barany, cokolwiek. Skup się na tym i nie przerywaj. Ani na sekundę, rozumiesz?

– Cornet…?

– Cicho!

Ogarnął ją ramionami, przycisnął do siebie, aż z trudem łapała oddech. Słyszała, jak mocno wali mu serce. Bo było źle, bardzo źle. Wyjące twarze wyłaniały się ze ścian i zapadały pożarte przez następne. Wrzask rozsadzał Cornetowi czaszkę, uniemożliwiał zaczerpnięcie oddechu. Zacisnął zęby. Zew potężniał. Wznosił się i opadał na przenikliwej, zawodzącej nucie. Ponad tym wszystkim trwali oni, umarli. Zdawało mu się, że tonie w drobnym, niesłychanie ostrym żwirze, wdzierającym się do oczu, ust, nosa, powstałym z ich walczących między sobą osobowości. Czuł ich głód, ich żądzę. I wściekłość. Nienawidzili go. Wdzierali się w niego, ranili, szarpali. Bo się bronił. Bo nie chciał im dać tego, czego pragnęli. Co stało się ich obsesją, męką i nadzieją. Krew. Życie. Krew! Życie! Krew! Życie!

Cornet zagryzł wargi, kurczowo przyciskając do siebie dziewczynę. Coś w nim pękało, powoli, ale nieubłaganie. Walczył. Odpierał wpychające się w jego umysł istoty z rozpaczą i determinacją. Wtedy poczuł dotknięcie, które rozpoznał. Nie miał wątpliwości, choć nie potrafił uwierzyć. Nie rób tego! – krzyknął bezgłośnie, lecz sekunda szoku i słabości wystarczyła. Krzyknął drugi raz, z bólu, gdy nim zawładnęła. Stał się wysoką, czarnowłosą kobietą o twarzy jak serce. Lodowa piękność rozprostowała kurczowo zaciśnięte palce. Nie były białe jak porcelanowy bibelot, ale dziwnie kanciaste, za duże. I dlaczego tak boli lewe ramię? To nic! Życie! Życie! Krew! Aaaach! Matko?! Zostaw mnie! Precz! Jestem Cornet… Aaaach! I drobnym, jasnowłosym mężczyzną, którego srebrne oczy… Moje królestwo. Nie ma go. Obróciło się w proch. Tysiące lat. Odnajdę moje królestwo. Jestem… Nie! Cornet Calderon Dellvardan.

33
{"b":"89241","o":1}