Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Rozumiem. Czy mógłbyś dokonać zamiany moich Pól na inne, o analogicznej pojemności, i przesunąć tam moje zasoby, ścieżki transferu i całą resztę? Konieczne opłaty operacyjne pokryj z różnicy w rozmiarach Pól.

– Oczywiście. Jakaś konkretna lokalizacja?

– Nie. Losowa. Już?

– Tak. Zindeksowane jako I'M GUIDED BY THE BIRTHMARK ON MY SKIN.

– Dziękuję. Skasuj mój oes. To znaczy – zamień go na trzecią najpopularniejszą wśród stahsów wersję, zachowując konfigurację.

– Źródło finansowania?

– O Jezu – jęknął Adam, już lekko zirytowany proceduralną celebrą – nie macie tu shareware'u? Istnieją chyba jakieś bezpłatne wersje podstawowe?

– Pragnąłbym tylko zauważyć, że tego typu sprawy zwykło się załatwiać w nieco inny sposób. Moja funkcja -

Zamoyski wziął głębszy oddech.

– Proszę mi wybaczyć. Z pewnością zdajesz sobie sprawę z, mhm, dyskomfortu mojego położenia. – Adam odwrócił wzrok, oparł się barkiem o pień platanu. – Ja nawet nie wiem, w jakiej formie powinienem się do ciebie zwracać. Mówię w tej chwili do Cesarza, jego demona, jakiegoś talk-bota, SI, do kogo?

– Cesarz słucha; jestem Cesarzem, lecz Cesarz nie jest mną. Istnieję po to, by służyć.

– Komu?

– Cywilizacji.

– A konkretnie?

– Upraszczam: Wielkiej Loży.

– Rozumiem, że Wielka składa się z Małych.

– Wchodzą w jej skład ich reprezentanci: Loży stah-sów, phoebe'ów, inkluzji.

– Czy zatem jest w ich mocy wydostać od ciebie na przykład treść tej rozmowy?

– Nie. Na tym właśnie zasadza się zaufanie wszystkich sygnatariuszy Umowy Fundacyjnej: może zostać zmieniona struktura mojego frenu, lecz posiadane przeze mnie dane nie mogą być wykorzystane przeciwko poszczególnym sygnatariuszom.

Adam przypomniał sobie scenę na tarasie w Farstone, jak mandaryn korzył się przed Gheorgum. Zamoyski stał był tam i patrzył na nich, słuchał w skupieniu szybkiego dialogu – niczym wieśniak podsłuchujący szczegóły sekretnych rozgrywek arystokracji.

– Mam zatem prawo w każdej chwili wywołać cię i zadać pytanie, zażądać usługi.

– Jesteś obywatelem Cywilizacji, stahs. Przeczytaj Fundacyjną.

– Będę musiał… – mruknął Zamoyski. – No dobrze. Znajdź mi gwiazdę spełniającą następujące warunki. Odległa od Ziemi o około cztery i pół tysiąca lat świetlnych… to jest: od pierwotnego położenia Ziemi -

– Przepraszam, ale muszę cię poinformować, stahs, iż wszystkie obiekty wchodzące w skład galaktyki Mlecznej Drogi, cała materia -

– A, tak, tak, wiem – westchnął Zamoyski. Skrzyżowawszy nogi, usiadł po turecku na wysoko wypiętrzonych korzeniach plątana.

– Znajdź w archiwach.

– Słucham.

– Cztery tysiące i charakterystyka mieszcząca się w następujących przedziałach…

– Tak?

Hakata, Hakata. Co mówiła Juice? Szło to jakoś tak -

Zanim zdążył zakląć w myśli, stał już w ruinach tarasu rzymskiej willi i sięgał ku nieistniejącemu eksponatowi, cień od Księżyca łamał się na spiętrzonych gruzach. Cień Zamoyskiego i – cień mężczyzny z mieczem, wznoszonym właśnie do ciosu ponad głową Adama.

Odskoczył z krzykiem. Ostrze świsnęło, kątem oka pochwycił srebrny łuk, powidok cięcia. Potknął się, przewrócił, wstał. Azjata biegł na niego, klinga była odwiedziona po linii od obojczyka, gotowa do błyskawicznego ukąszenia.

Zamoyski uskoczył za poharataną kolumnę, mało nie potykając się na własnych stopach. Szermierz szachował go z drugiej strony. Czy jest ich tu więcej? Adam rozglądał się pospiesznie. Nikogo nie dostrzegł, ale cieni było dosyć, by skryć pół plutonu ninja.

Asasyn nie wymówił ani słowa, bo i nie od tego był. Atakował – usiłował zabić.

Zamoyski przygryzł wargi.

Plateau! Ogrody Cesarskie! Już!…Co, do cholery? Plateau! Nie ma mnie tu!

Byt nadal.

Spocił się na całym ciele. Zakleszczony we własnej pamięci! Zamachowiec obskakiwal kolumnę, posyłając ku Zamoyskiemu sztych za sztychem. Schizofrenia – to mało powiedziane.

Kieł! Franciszek! Angelika!

Nic. Tylko świst ostrza, coraz głośniejszy, coraz bliżej.

Zeskoczył z tarasu, pobiegł ku stawowi. Szermierz gnał za nim, Zamoyski słyszał w nocnej ciszy poszum jego ruchów.

Co tu się, kurwa, dzieje? Ten żółtek zaraz mnie dogoni! Broń! Ja też mogę mieć broń!

Byli już między wierzbami – skręcił w lewo, obiegł pień, schylił się i podniósł szablę.

Dyszał ciężko, śmiertelny sprint wlał w żyły jego nóg zimny ołów. Ledwo zdążył unieść rękę i zablokować cięcie, spuszczając je po głowni na jelec.

Azjata momentalnie się wywinął, schodząc po łuku w lewo i tnąc teraz poziomo. Zamoyski niezgrabnie sparował, szabla była ciężka, ręka zdrętwiała, chwiał się na nogach, charczał głośno, płuca krzyczały o tlen; a Azjata ciął i ciął i ciął.

Rozsieka mnie na kawałki! Ja nie mam zielonego pojęcia o szermierce!

Ledwo to pomyślał, dostał pod żebra, długie cięcie od dołu z lewej. Wrzasnął na bezdechu. Poleciał wstecz, walnął plecami o pień. Piekło jak cholera, czuł też wilgoć krwi.

Żółtek nacierał, tuzin rąk, setka mieczy, pieprzona modliszka kendo. Oczy ślepną od błysków księżycowej poświaty odbijanej przez lekko zakrzywioną klingę katany.

Adam zacisnął zęby. Jestem najlepszym szermierzem na świecie! Zjadam Musashich na śniadanie! Takich dupków to lewą ręką -

Ftłupp!

Brzeszczot wszedł w dwóch trzecich długości, rozłupując czaszkę Azjaty i grzęznąc gdzieś w masie mózgowej. Trup wywrócił oczy i padł na kolana; potem osunął się na bok. Rękojeść szabli łupnęła o kamień.

Zamoyski usiadł z pustym westchnieniem. Rwał go zraniony bok, pręga ognia szła od żeber aż do biodra. Był tak zmęczony, że nawet gorzej widział: cienie rozpływały się w szarą mgłę, długowłose pałuby wierzb zakrzaczały cały horyzont, nad nimi Księżyc rozlewał się owalną kałużą po gwiaździstym niebie; ale tych gwiazd też bardziej się domyślał, niż je widział. Tylko zimnego, wilgotnego wiatru doświadczał ze stuprocentową wyrazistością – i z każdym jego podmuchem rozumował jaśniej.

Co jednak znaczy siła własnego wyobrażenia…! Mogłem go zastrzelić jak tamtych, mogłem, mogłem. Ale ponieważ wyskoczył z tym samurajskim mieczem, musiałem powywi-jać szabelką, Wołodyjowski z bożej łaski. No i ta rana…

Rozpiął koszulę, przyjrzał się cięciu. Nie wyglądało to najlepiej, ostrze zahaczyło chyba o którąś arterię.

Odwrócił wzrok. Nie ma żadnej rany! Jestem zdrowy! Jestem całkowicie zdrowy i wypoczęty!

Wstał i podniósł katanę. Oczywiście bardzo dobrze leżała w dłoni.

Machnął raz, drugi.

– Teraz – powiedział na głos – rozetnę noc i przejdę do Ogrodów Cesarskich.

Ciął. Nic. Wściekły, cisnął katanę w staw. Chlupnęło.

– Autysta, szlag by to, na co mi przyszło na stare lata…

Obejrzał się na ruiny.

Mimo wszystko wyglądały niezwykle malowniczo, nawet po powtórnej dewastacji. Był niezaprzeczalny urok w linii ich cienia, łagodne piękno w kompozycji masywu…

– I co teraz? Durenne nie uczył takich podwójnych nelsonów.

Zresztą diabli wiedzą. Pamięć i tak w gruzach. Wot: kamień na kamieniu, obalone filary.

Zasnąć może? Jeśli zasnę tutaj… jest szansa, że obudzę się piętro wyżej.

Albo jeszcze lepiej: zapomnieć o sobie. Skoro brak śniącego – któż dojrzy tę spadającą gwiazdę? kto doceni zapach nocy? kto usłyszy szum wody?

Woda szumiała, spływając z czarnego cielska potwora, za plecami Adama podnoszącego się z głębin stawu.

Zamoyski odwrócił się i szczęka mu opadła.

Bydlę było pięć razy większe od Smauga. Gdy rozwarło paszczę (co uczyniło zaraz z efektownym rykiem), mógł policzyć jego zębiska, każde większe od piki.

Co to ma być? Czy ja jestem samobójca? Gnębi mnie jakaś podświadoma mania suicydalna…?

Freudosaurus natomiast nie kontemplował psychologicznych zależności, jeno strząsnął z siebie resztę wody i skoczył na Adama.

Monstrum było zaiste przerażające, zwłaszcza w ruchu, zwłaszcza gdy pędzi prosto na ciebie; scenografia rodem z gotyckiego horroru też robiła swoje. Nic dziwnego, że w Zamoyskim wezbrał strach, i to ów ciężki, związany zimną flegmą strach, który krępuje członki i niewoli umysł.

Zabije mnie! – pomyślał Adam. I zrozumiał, że wobec tego potwór istotnie zgładzi go niechybnie.

Ułamek sekundy zanim spadło na niego gigantyczne cielsko zwierza, wyprzedzane wirem ognia i falą gorącego

powietrza, zdążył wszakże w duchu krzyknąć: Jestem nieśmiertelny!

I uwierzył w to. W ryku bestii, huraganie płomieni, w tornadzie piachu – zdołał wzbudzić w sobie jasne i proste przekonanie o własnej nieśmiertelności. Był nieśmiertelny.

Żadne zatem freudosaury, choćby nie wiadomo jak potężne, nie były w stanie wyrządzić mu krzywdy. Cios potwora odrzucił go o kilkadziesiąt metrów. Zamoyski stęknął uderzywszy o ziemię, lecz zaraz wstał, otrzepał się, wyprostował.

Nie było więc również powodów do przerażenia.

– Kici-kici! – zawołał na smoka. – Kici-kici!

Bydlę przypadło do ziemi, wyciągnęło przed siebie łapy, ziewnęło, przeciągnęło się…

– Kici, kici, dobry kotek.

Smok machnął ogonem (burząc do reszty rzymską willę), po czym zamknął ślepia – zasnął.

Bardzo ładnie, westchnął w duchu Zamoyski, tylko że wciąż nie wiem, jak wydostać się z tego majaku katatonika.

– Cesarz! – krzyknął. – Cesarz! Nic.

Widocznie na jawie – tam, na zewnątrz; a raczej: w innej warstwie wnętrza; cholera, pogubiłem się w samym sobie – tam widocznie nie krzyczy.

Wrócił nad staw.

Po efektownym wynurzeniu się potwora przesunęły się nieco brzegi zbiornika, staw rozlał się błotniśrie pod same wierzby i Zamoyski musiał brodzić w tej nieustanej jeszcze zawiesinie mułu i glonów. Dotarłszy do granicy czystej wody, zatrzymał się i poczekał, aż jej powierzchnia z powrotem się wygładzi, co zabrało dłuższą chwilę.

Teraz mógł zajrzeć sobie w oczy, spojrzeć w twarz, poszukać w rysach oznak zdrady.

Był to oczywiście odruch irracjonalny, gusło i zgoła czar. Jeśli jednak weń uwierzy…

43
{"b":"89237","o":1}