– Kim jesteś? – spytał ostro. – Czego chcesz ode mnie?
Nic z tego nie będzie. Obraz w wodzie posłusznie odbijał wszystkie grymasy Zamoyskiego i zamierał w bezruchu, gdy nieruchomiał Zamoyski; nigdy sam z siebie. Nic z tego nie będzie.
Zapatrzył się jednak Adam w swe oblicze prawie hipno-tycznie. Zarost kryl większą część twarzy, nie dało się odgadnąć linii warg, kształtu podbródka. Zmrużone oczy, zmarszczone brwi. Odbicie falowało w plamie księżycowego blasku, podług rytmu przepływu zmarszczek – raz bardziej ponure i groźne, raz bardziej rozluźnione. Gniew – spokój – gniew – spokój – gniew:
– Giń! Giń! Przepadnij, ty i Narwa! Nie ma jej, nie ma jej, nie ma jej!
Nie było to bardzo głośne, dźwięk szedł od wody, jakby istotnie z ust odbicia, od początku wytłumiony. Adam nie miał jednak wątpliwości, iż Zamoyski/staw wywrzaskuje to wszystko z nagą, zwierzęcą wściekłością, głośniej już nie jest w stanie.
– Kim jesteś?
Na co Zamoyski ze stawu:
– Przecież wiesz. Suzeren! Suzeren! Suzeren! Ścieram cię na pył! Giń! Giń! Giń-giń-giń-gińgińgiń…!
Otóż mimo wszystko czaiło się w tym spore niebezpieczeństwo: mantra zaczynała przenikać do podświadomości Zamoyskiego i na powrót poczuł się on zagrożony, strach schwycił go za kostki nóg i zaciskał teraz na nich zimne palce.
Sam siebie nienawidzę! No jakże! Zniszczy mnie przecież…!
Czym prędzej zmącił wodę. Odbicie zniknęlo, głos umilkł.
Zamoyski wyszedł z powrotem na brzeg.
Suzeren, pająk przepięć międzyinkluzyjnych, spontanicznych Transów, hipotetyczna świadomość Bloku, ho-meostat wszechplateau, życie meta-fizyczne. Słowińczyk, rzecz jasna – więc już generacje do przodu – i z każdym planckiem coraz dalej. Ojciec Spływów – a może: Spływy to on? Co dokładnie mówiłu Słowiński?
Zawsze najtrudniej przypomnieć sobie treść dosłowną; pamięta się głównie znaczenia. Ale znaczenia już moje własne, nie interlokutora. I ten Suzeren, tu, w stawie – też jest mój. Mój, mój, mój.
Skąd on się w ogóle bierze w moim Pałacu Pamięci? Chyba przez Plateau, z tych Spływów. Bo czy można rozpoznać Spływ, który w całości mieści się na jednym Polu i jest na tyle subtelny, by nie zmienić bilansu energii/informacji – czy nawet Cesarz potrafi go wówczas spostrzec? A razem z plikiem podstawowym zmanipulować można przecież także kopie, indeksy pomocnicze, sumy kontrolne – dla Suzerena to żadna różnica. Wszystko to jest jego krew, jego impulsy nerwowe.
Idźmy dalej. To zdarza się każdorazowo po moim wejściu na Plateau – tamten atak Patricków Gheorgów, teraz Azjata i freudosaurus. (Nieodmiennie wykorzystuje przy tym manifestacje z moich najświeższych skojarzeń. Ba, nawet swoje imię mógł mi wykrzyczeć, dopiero gdy usłyszałem je od Słowińskienu!) W grę nie wchodzi jednak fałszowanie archiwizacji, bo przecież nie wdrukowywano mnie tymczasem w nowe pustaki. Coś innego zatem. Co? Czy w ramach protokołu przesyłu danych Plateau-mózg-Plateau dopuszczalne są manipulacje na tak głębokim poziomie frenu? Cóż takiego mógł był jednak zmienić tu Suzeren, że nie jestem w stanie wydostać się z własnego Pałacu Pamięci? Przecież teoretycznie wystarczyłoby mi otworzyć oczy.
A może istotnie mam je otwarte – tam, pod platanem, w Ogrodach Cesarskich?
Należy przebić się do warstwy zawiadującej motoryką. Ciało. Mięśnie. Wyobrazić je sobie.
Otwieram oczy. Otwieram oczy. (W tym celu tu, nad stawem, wpierw je zamknął). Unoszę powieki. No już! Twarz jest moja! Moje mięśnie mimiczne! Czuję je! Do góry! Tak! (Uwierzył). Tak, tak!
I rzeczywiście, uniósł je.
Z wrażenia aż usiadł. Głęboki fotel przyjął go z cichym westchnieniem czarnej skóry.
Ktoś zajrzał przez wpółtwarte drzwi i zaraz do biblioteki weszli: Patrick Gheorg, Judas, Angelika i Moetle oraz jeszcze dwie osoby, nieznani Zamoyskiemu mężczyzna i kobieta.
Adam próbował znaleźć jakiś adekwatny sposób zachowania, lecz pomieszanie stylów, estetyk i nawet logik – było zbyt duże. W pierwszym odruchu, podobnie jak w altanie Słowińskienu, chciał założyć nogę na nogę, ale zorientował się, że na wysokich butach oraz na sprutych wzdłuż szwów spodniach ma grubą warstwę błota z roz-chlapanego przez freudosaurusa stawu. Woda ściekała z Zamoyskiego i wsiąkała w bordowy dywan. Gdy przesunął dłonią po podłokietniku, zostawił na drewnie wilgotne ślady.
W końcu poczytał sobie za sukces zapięcie z beznamiętnym wyrazem twarzy rozciętej na żebrach koszuli.
Gdy tamci rozsiadali się w fotelach pod ścianami, Gheorg przedstawiłu Zamoyskiemu nieznajomych:
– Phoebe Stern z Oficjum. I osca Ivonne Cress, najwyższa inkluzja Gnosis.
– A Cesarz?
Moetle uniósł palec i uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Cesarz słucha.
Fraza była w jego ustach tak gładka, że Zamoyski łatwo domyślił się wielowiekowych znaczeń ukrytych za tymi dwoma słowami. Zaiste: Cesarz słucha.
Stern z Oficjum byłu w czarnym trzyczęściowym garniturze, ciasno opinającym jenu chudą manifestację płci męskiej. Łysa jak kolano czaszka, nos niczym grzebień koralowca, czarna bródka – zapewne standardowa tymczasowa nanomancja, wprost z szablonu estetycznego.
Ponieważ usiadłu tuż obok, po prawej Zamoyskiego, Adam, by się do nienu zwrócić, przechylił się przez poręcz – w konsekwencji nieuchronnie obsunęło to ich oboje w konwencje konfesjonalne, gesty i skojarzenia na wpół familiarne.
Zamoyski dotknął łokcia Sternu.
– Kto i dlaczego wyznaczył cenę za moją głowę? – spytał, nie podnosząc, ale i nie zniżając głosu. – I ile właściwie jestem warty?
Angelika dosłyszała. Trzepnęła brata w bark.
– Moetle…!
Tamten rozłożył ramiona.
– No co? Na pewno nie ja. Spałaś zresztą.
Phoebe Stern splotłu dłonie na brzuchu, opuściłu powieki. (Manifestacja określa behawior).
– Prześledziliśmy informację wstecz aż do głębokich Deformantów – rzekłu, zaczynając z niskiej nuty – i wszystko wskazuje na to, iż zlecenie pojawiło się po raz pierwszy na pewnym ułomnym Plateau Deformantów niezrzeszo-nych. Jednakże interwały a-czasu dzielące kolejne upublicz-nienia zlecenia na coraz popularniejszych Plateau Deformacji są bardzo małe; związek przyczynowo-skutkowy nie wydaje nam się prawdopodobny. Oczywiście potrafimy zidentyfikować wielu sygnatariuszy tych zleceń. Większość z nich posiada lub jest powiązana z posiadaczami Studni Czasu, jawnymi bądź przypuszczalnymi. Co umacnia pier-
wotną diagnozę Oficjum opartą na krzyżowych wróżbach z naszych Studni. Stahs Zamoyski stał się ofiarą klasycznej kontralogii Heinleina.
– Tak to jest z wiarygodnością danych ze Studni – włączył się Judas. – Przepowiednie o przepowiedniach o przepowiedniach o przepowiedniach, ad infinitum… ale działania zostały już podjęte i spełnia się, co ma się spełnić w przyszłości.
– Moment…! – żachnął się Zamoyski. – Jest cena na moją głowę, ponieważ odczytano informację z przyszłości, że zostanie odczytana informacja z przyszłości, że zostanie odczytana informacja z przyszłości -
– Tak, tak, tak.
– …że wszyscy będą tam na mnie dla tej nagrody polować?
– Przeszedłeś do historii, Adam – zaśmiała się Angeli-ka, przełamując grymas bólu, z jakim masowała sobie łydkę (złapał ją kurcz, ledwo usiadła). – Jeśli się nie mylę, jest to dopiero trzecia zarejestrowana kontralogia Heinleina.
– Co to ma znaczyć, że przeszedłem do historii? – zirytował się Zamoyski. (Irytacja zawsze jest bezpieczną reakcją). – Jeszcze, do cholery, żyję!
I ciszej:
– W każdym razie tej wersji zamierzam się trzymać. I do Judasa, zgryźliwie:
– Panie McPherson, powinienem chyba podziękować panu za wykupienie obywatelstwa. Tylko takie drobne pytanko: czy jako nie-obywatel mógłbym zostać wyzwany na pojedynek?
Wszyscy widać wiedzieli o Tutenchamonum, na żadnej twarzy nie spostrzegł bowiem zdziwienia; tylko Angelika jeszcze bardziej się skrzywiła.
– Dobrze by było – mruknął Judas – gdybym posiadał władzę pozwalającą mi naginać do własnych planów niepodległe inkluzje z Tutencharnonowych wyżyn Krzywej.
– Czas ucieka – wtrąciłu się Cress. (Istotnie, dla sło-wińczyków ta wymiana zdań musiała trwać millenia).
– Powinniśmy się zajmować problemami w kolejności od zagrożenia najbliższego w czasie. Otóż dowiadujemy się, iż przechwyciłu was kraftoidowu Deformant z drugiej tercji, słowińczyk kauzystycznu odcywilizacyjnu. Monitorujemy przez pozaprogresowych agentów przebieg licytacji…
Zamoyski tylko się na to uśmiechnął – ale tak naprawdę prąd mu przeszedł po kręgosłupie i gorąca krew uderzyła do głowy. Więc jednak! Tenu kurewsku Deformant…! Podstęp i pułapka! Sprzedawału ich! W tej właśnie chwili
– onu ich sprzedawału!
– …i chyba będziemy w stanie wykupić cię, stahs. Wszelako wygrać licytację może tylko jeden i było to jasne od początku, więc niezależnie od targów każdy zainteresowany wysłał po was Kły dla zagarnięcia siłą. Normalnie bylibyśmy w stanie obliczyć, czy nasze oktagony kubkzne przybędą pierwsze, jednak w obecnych okolicznościach… Stahs!
Dłoń Zamoyskiego wreszcie trafiła na muszlę. Uniósł ją do ust i, nie odwracając wzroku od Cressu, szepnął jadowicie:
– Franciszek.
Zamrugał: złoto wlewało się w źrenice. Złote światło, blask boski, wełnista aura wewnętrznych organów krafto-idu… Znowu ta jasność, wszechogarniająca, uderzająca z każdej strony. Cień to inny rodzaj oślepienia.
Bo przed twarzą, na płytki oddech, na pochylenie głowy, miał menisk wielkiej kropli i całe światło bijące mu w oczy posiadało konsystencję, barwę i moc płynnego złota.
Rozejrzał się dokoła; złapał za liść i obrócił się w powietrzu. Samej Angeliki nie dostrzegł w tej granatowo-zło-
tej gęstwie, zarastającej wszystkie kierunki orientacji – zobaczył jednak jej czterometrowy, wypukły cień, rozpięty na drgającym nieregularnie bąblu białej cieczy. Bąbel dryfował wolno ponad głową Zamoyskiego.
Panna sobie pływa. Już chciał ją zawołać – nadal wściekły – ale zauważył rozproszony rój owadomatów, spadający spiralą między błękitne kwiaty – i oprzytomniał, słowa wróciły w głąb krtani, wściekłość ustąpiła trwodze.