Angelika przeniosła wzrok z Adama na Moetle'a.
– Twój serw.
– Za plecami Judasa! – parsknął Moetle. – Dobre sobie! Słyszałuś, Patrick?
– Aha! – zakrzyknęłu Pacrick Gheorg McPherson z korytarza obok.
– Zbyt wiele sobie wyobrażasz. To nie jest żaden spisek wewnątrzfamilijny. Ja po prostu muszę wiedzieć.
– Co?
– To, co mi wtedy powiedziałeś.
– Kiedy?
– Więc nie pamiętasz, tak?
– Nigdy wcześniej nie widziałem cię na oczy – zarzekł się Zamoyski i pociągnął głębszego.
Moetle wskazał na jego szklankę.
– Upiłem cię. Upiłem cię w trupa. To wiem od twojej nadzorczej SI. Filtrowała cię; złamałem protokół Soydena.
– Ją pytaj, co powiedziałem. Pokręcił głową.
– Niestety. Sam to z niej wymazałem.
Zamoyski przybrał minę rozczarowanego kretyna. Nic nie rzekł, gapił się tylko tępo na MoetleJ a, ręka instynktownie kolebała szklanką z alkoholem.
Angelika zaczęła się śmiać. Był to ten sam śmiech – wysoce zaraźliwy, z głębi przepony – który tam, w Kle, trzymał ich oboje przed długie minuty w żelaznym uścisku.
To już nie deja vu, pomyślał Adam, to schizofrenia rzeczywistości.
– Niesamowici jesteście – wykrztusiła wreszcie. – Dobraliście się jak w korcu maku.
– Ta, trzech takich jak nas dwu nie ma ani jednego.
– Co za problem – mruknął Zamoyski – bierzemy pustaki, włączamy kopiowanie, i siup.
Śmiała się dalej.
– No już – klepnęła wreszcie Moetle'a w plecy – wyspowiadaj mu się ze swojej głupoty.
Ten zaklął tylko.
– A niezgłębiona ona jako morze – zakończyła An-gelika na wysokiej nucie, po czym zwróciła się do Zamoy-skiego. – Uważał, że go Judas nie docenia, że go lekceważy, że mógłby stać w Gnosis wyżej. Słowem: Szekspir korporacyjny. No i usłyszał, biedny dureń, o zagadce „Wol-szczana" i dźgnęła go ostroga ambicji. Pokaże, co warta! Gdzie zawiodły wszystkie inkluzje Gnosis, on da radę! Co, nie tak było? Moetle? Puszczałeś nosem testosterono-we bańki.
– Siostra, uważasz, cioteczna – zwierzył się Adamowi Moetle. – Czy też prababka, zależy, jak liczyć. Zna mnie ledwo od pół roku, a opowiada mi moje sny, zanim jeszcze sam je prześnię.
– Kobiety – przytaknął mu Zamoyski – to systemy o wyższej złożoności: one nas łatwo analizują; my ich – nie potrafimy.
– Wyżyny Krzywej – kiwał głową Moetle. Angelika przysłuchiwała się im z jawną fascynacją.
– Jak dzieci, jak dzieci, no jak mali chłopcy pod schodami…
Ale w tym momencie Moetle McPherson i Adam Zamoyski byli już starymi kumplami. Tylko wymienili spojrzenia.
– W każdym razie – podjęła – zabrał się za ciebie ostro. I najwyraźniej czegoś się dowiedział, bo wziął na własny kredyt trójzębowca i odleciał z Sol-Portu. No i słuch po nim zaginął: żadnego ruchu na jego Polach od bodaj roku. I teraz go gryzie: jaką to śmiercią był umarł?
Zamoyski z komicznym zdumieniem przyjrzał się pod światło złocistej cieczy.
– Zaiste, wielka a tajemna jego moc.
– To nie tylko alkohol – parsknął Moetle. – Alkohol to była przykrywka SI, ja tam wykombinowałem coś innego. Gdyby to była kwestia jedynie odpowiedniej stymulacji chemicznej… Jak sądzisz, czemu bez przerwy chodziłeś na rauszu, podkręcony, jedną nogą w delirce?
– Prawda – przytaknęła Angelika. – To są meandry kognitywistyki. Możesz mieć na Plateau pełną archiwizację, ale to jeszcze nie daje ci dostępu do wszystkich informacji zawartych w sczytanym umyśle. Puścisz go w czasie, prze-procesujesz we wszelkich możliwych warunkach i masz pełny Czyściec: kompletny modelunek frenu i pamięci. On ci pokaże prawdopodobny behawior delikwenta. Ale też zawsze jedynie do marginesu jakiegoś procenta, promila. Zawsze pozostaje coś pod horyzontem duszy. Dobrze mówię, Moetle?
– No ale teraz słyszę, że sobie przypomniał!
– Noo – zawahał się Zamoyski – tamtej naszej rozmowy na pewno nie.
– Nieważne. Co się udało raz…
– Popraw mnie, jeśli się mylę – Zamoyski wycelował palec w McPhersona. – Ty jesteś z archiwizacji wcześniejszej. Więc nie ma żadnej gwarancji, że drugi raz twoje rozumowanie poszłoby tą samą ścieżką. Poza tym… co tak naprawdę kryje się za tą ciekawością? Mhm? Poleciałbyś tam raz jeszcze? Niee; sekretarz Judasa słucha. Zatem? Jaka korzyść? Tak się zastanawiam… Co ty tu robisz w Far-
stone, Moetle? Czyżby kara? No bo jesteś stahsem, prawda? Ohoho, nie rób takiej miny! Przecież widzę: tatuś przesunął cię do rezerwy, a ty teraz na powrót usiłujesz wkupić się w łaski, udowodnić przydatność. No więc wkup się wpierw w moje i fundnij mi obywatelstwo.
– Jaki cwany.
– Dziękuję.
– Trochę popił i prawdziwy Sherlock Holmes. A może mnie nie stać na wykup obywatelstwa?
– E-tam. Było cię stać na trzy Kły.
– Sam mówiłeś, że się nie znasz na współczesnym rynku.
– To także kupuję: wiedzę. Angelika pochyliła się ku niemu.
– Ale naprawdę – przypomnisz sobie? – spytała już poważnie, bez uśmiechu.
Na takie dictum mógł tylko wzruszyć ramionami i odwrócić wzrok. Czy sobie przypomni? Przeszuka Pałac i może znajdzie; są duże szansę. Z drugiej strony – i tego nie zamierzał już mówić na głos – był prawie pewien, że ta cała sprawa nie ma większego znaczenia, albo też Judas zna już odpowiedź na pytania Moetle'a. Jedno z dwojga, a prędzej to drugie – bo podczas śniadania szef Gnosis nie zająknął się o tej tajemnicy ani słowem.
Swego czasu Judas pozostawał co prawda chyba autentycznie zainteresowany losami „Wolszczana". Po cóż innego trzymał był tu Zamoyskiego? Po co kładł mu siatkę na korę, przydzielał seminkluzję, szpikował pod przykrywką alkoholizmu modulatorami świadomości? Potem wszakże odesłał do Puermageze. No ale może po wiadomości ze Studni i po zamachu (zamachach!) nie miał wyjścia. W każdym razie o transakcji Adama z Moetle'em dowie się w tym samym momencie, w którym zostanie ona zawarta. A pewnie jeszcze wcześniej; najpewniej – już wie.
– Cóż – mruknął Zamoyski – nie żądam zapłaty z góry.
– A ty, wariacie – Angelika zwróciła się do Moetle'a
– nie chcesz chyba rzeczywiście lecieć tam po raz drugi?
– Daj spokój, Wojny wszędzie wokół nas…
– No właśnie – wtrącił się Zamoyski – co z tymi Wojnami? Jeśli my zostaliśmy pochwyceni przez Deformantów zaraz po wyjściu z Sol-Portu, a na Deformantów z kolei runęły Wojny – to gdzie my, ja, gdzie ja teraz się znajduję względem Sol-Portu? W którą stronę on zmierza? Jeśli będę znał wasz kurs od momentu położenia blokady Plateau, może was jakoś dogonię. Co?
Wymienili niewesołe spojrzenia. Nie wróżyło to nic dobrego. Adam skinął dłonią, żeby powiedzieli na głos, pochylił się ku nim.
– Mhm, to i tak nic by nie dało – mruknął wreszcie Moetle. – Sol-Port nie otwiera się od pierwszych ataków Deformantów. Czyli już siódmy miesiąc. Pełna izolacja. Tu akurat Rada ma rację: nie możemy ryzykować. Zresztą wszystkie Porty Cywilizacji przyjęły taką taktykę. Wojny na zewnątrz, my wewnątrz. Jesteśmy w końcu samowystarczalni. Trzeba przeczekać.
– No pięknie! – prychnął Zamoyski.
Odstawił szklankę, wstał. Podszedł do okna. Nadal się pojedynkowali, chociaż było ich już chyba trochę mniej – Patricków Gheorgów McPhersonów.
– Patrick! – zawołał.
Sekretarz Judasa pojawiłu się w progu.
– Cesarz przejął te Pola, prawda? – spytał nu Adam.
– Te, które wskazałem.
– Oczywiście.
– Kto je ma teraz w zarządzie? Czy jak to się nazywa…
– Oficjum. -Hę?
– Organ śledczo-represyjny Loży.
– Niech będzie. I co to Oficjum – swoją drogą, skąd wy bierzecie te nazwy? – co to Oficjum włożyło na Pola Kła? Jaki jest plan jego lotu?
– O ile wiem, bardzo prosty: wyciągnąć was poza zasięg Wojen i rozpędzić do relatywistycznej, aż się wszystko uspokoi. Wtedy przyjmie was najbliższy Port.
– Rzeczywiście, proste. Jakieś przewidywania co do daty Wielkiego Uspokojenia?
– Toczą się rozmowy.
– Rozmowy?
– Między stronami konfliktu.
– A właściwie jaki byl casus belli?
Patrick zapadłu się z westchnieniem w jeden z foteli. Zamoyski przymknął okno i przysiadł na parapecie, by mieć ich wszyskich na oku.
– No? – nacisnął.
– A jak zwykle zaczynają się wojny? – skrzywiła się Angelika. – Sprzeczne doniesienia, wzajemne oskarżenia. Oni nas obwiniają o kradzież paru tysięcy Kłów – idiotyczne oskarżenie; my mamy pretensje o ten atak d la Pearl Harbour -
– Jenu pytałem – Zamoyski wskazał Patricku. Patrick odpowiedziału, tyle że nie na to pytanie.
– Stahs Judas McPherson został poinformowany o przedstawionej panu przez stahsa Moetle'a McPhersona propozycji i oświadcza, iż jest gotów sam zapłacić taką cenę za informacje o celu wyprawy stahsa Moetle'a,
– No to już jest chamstwo! – warknął Moetle i wybiegł z pokoju.
Adam odprowadził go wzrokiem.
– Zrobił mu na złość? Angelika wzruszyła ramionami.
– Ma w tym jakiś cel, to na pewno. Patrick podrapału się w grzbiet nosa.
– Nieraz się przekonałum, że ludzie demonizują inteligencję Judasa. Na litość boską, to stahs. Siłą rzeczy kieruje się raczej intuicją. Mogło mu po prostu nagle przyjść do głowy; przypomniał sobie i wysunął propozycję. No więc jak będzie?
– Powinienem podpisać jakąś umowę?
– Nie trzeba. Cesarz słucha. Ale jeśli nalega pan na formę pisemną… bardzo to sobie cenimy.
– Nie. Zgadzam się.
– Okay.
Czas jakiś milczeli. Angelika obserwowała Zamoyskiego spod dłoni, o którą oparła czoło (siedziała dokładnie na przeciwko okna). Patrick Gheorg masowału leniwie przegrodę nosową; wreszcie podniosłu się i ruszyłu do drzwi.
– Co, już? – zdziwił się Zamoyski.
– Umowa? Tak. Może pan sobie zacząć przypominać. – Sekretarz uśmiechnęłu się enigmatycznie i wyszłu.
Zostali sami, Angelika i Adam.
Na szczęście wleciała do salonu mucha. Głośno bucząc, krążyła pod sufitem, czyniąc nieregularne wypady w niższe rejony. Wodzili za nią wzrokiem.