Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jeden z tych, którzy ją prowadzili (cała procesja wędrowała tak w kółko między zbiornikami) przycisnął jej coś po kolei do uszu i zaczęła słyszeć.

– …z Adamem Zamoyskim, wskrzeszeńcem z dwudziestego pierwszego wieku. Ponieważ otwotzyliśmy Wojny, należy położyć krzyżyk na wszystkim, co nie było wówczas zakraftowane. Niemniej teoretycznie jest możliwe, że będziesz musiała syntezować freny. Zważywszy na powyższe, nie ma już większego sensu odsyłanie cię z powrotem do Puetmageze.

Puermageze!

– Ykch! Ykkkch! Yyyrch…!

– Powoli, powoli, już, wypluj to. Wyplułaś? Wypluj! Walnij ją który!

– Krch! Iii-ii… ileeee…? – wyjęczała, walcząc z językiem i strunami głosowymi.

– Ponad pięć miesięcy – odparł natychmiast ojciec. – Rzeczywiście, spora strata. Powinienem był nalegać na częstsze archiwizacje.

Dojrzała swe odbicie na powierzchni jednego z mijanych zbiorników. W środku unosił się rudowłosy mężczyzna z zarostem na twarzy. Zdała, sobie sprawę, że identyczna jest zawartość wszystkich zbiorników dokoła. W każdym razie drugiej Angeliki nigdzie nie dostrzegła – z wyjątkiem właśnie tej w odbiciu: pokrytej lśniącym śluzem kobiety o bardzo bladej skórze. Muszę się opalić, pomyślała. To ja zabiłam słonia, pomyślała. Cóż za żałosna manifestacja, pomyślała.

Wówczas nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz to właśnie był moment radykalnej rekonfiguracji jej frenu i rozerwania tożsamościowego przyporządkowania:

TA DZIEWCZYNA - JA

Dopiero nazajutrz, po przebudzeniu w jedwabnej pościeli dębowego łoża w przydzielonych jej apartamentach Farstone, gdy podeszła do okna i spojrzała z wysokości drugiego piętra na dziedziniec, korty i park (świeciło przez chmury blade słońce, kałuże z nocnej ulewy lśniły na drodze), wtedy dopiero pochwyciła rzecz w słowa:

– To nie ja.

Potem wyczytała, iż rzecz posiada nawet nazwę: transcendencja frenu. Dziecko przecież nie od początku kojarzy siebie ze swoim ciałem, ciało z imieniem, fren z tym, co widzi w zwierciadle. Dopiero po jakimś czasie zaczyna mówić w pierwszej osobie: „ja". A teraz następuje odwrócenie tego procesu – oderwanie „ja" od ciała, od jakiejkolwiek manifestacji. Phoebe'owie pochodzący od stahsów często przywoływali owo doświadczenie jako pierwszy bodziec popychający ich do przekroczenia Progu.

Czy ja też pójdę w górę Krzywej? – zastanawiała się w zdumieniu Angelika. Czy o to chodziło ojcu Praigne? Niemożliwe.

Ale przecież często i coraz częściej łapała się na odruchach i uczuciach, które przed odczytaniem i implementacją w nowego pustaka nie miałyby do niej w ogóle dostępu. Więc alteracja nastąpiła. Teoria to zresztą przewidywała: każdorazowe wdrukowanie struktury w mózg wnosi kolejny element niepewności, czynnik chaosu.

Zwierzała się matce:

– Teraz to już wszystko wzięte w cudzysłów. Skoro cokolwiek by się stało…

– Ee, nie przesadzaj.

– Ale tak! Naprawdę! No bo dlaczego miałoby mi zależeć? Takie wrażenie, zwłaszcza wieczorami, gdy jestem zmęczona, i tuż po przebudzeniu: cały świat na końcu bardzo długiego tunelu; patrzę przez odwróconą lunetę. Nie tylko wzrok, ale także reszta zmysłów. Albo ból. Nadwerężyłam sobie wczoraj nadgarstek podczas tenisa z Moetlem. I co?

– No? Może cię nie boli, hę?

– Taa, ty się śmiejesz. Dziękuję bardzo.

– Uraziłam cię, co? Obrażona. I jak, poczułaś natychmiast, prawda?…Doprawdy, tragizujesz infantylnie.

– Wiem, że są plusy: większy luz, zero napięcia… Ale -

– Chodź. Zabieram cię na przejażdżkę.

– Nie -

– Chodź, chodź. Jeździłaś już ze mną i dobrze ci to robiło. Konie cię lubią.

– Ach, ona.

„Ona" nawiedzała wyklute z jedwabiu sny Angeliki. Istniały szczegółowe skany wesela Beatrice (także nagrania z lotu do Puermageze) i AngeKka przeszła je całe krok w krok za sobą i, potem, za Zamoyskim.

Zamoyski wydawał się jej człowiekiem bardziej godnym litości aniżeli jakiegokolwiek innego uczucia. Ten jego pijacki wdzięk, nieporadność ruchów, toporność barczystej

sylwetki, no i sposób, w jaki reagował na jej słowa w drodze do Afryki… Widziała to wszystko jasno i wyraźnie. Z pewnością nie traktowałaby go, jak traktowała go „ona".

Teraz natomiast, twarzą w twarz z jego manifestacją… Litość była całkowicie poza zbiorem możliwych reakcji. Zamoyski wymuszał już zupełnie inną konwencję i Angelika czuła niemal fizycznie, jak się w nią zapada.

Niektóre osoby – Judas, ojciec Frenete – samą swą obecnością odkształcają przestrzeń konwencji, tak mocno, że ktokolwiek za bardzo się zbliży – nieuchronnie ulega oddziaływaniu owych supermas i skręca w wyznaczaną mu przez nie nową orbitę.

– Monopol na złoto – odparła – posiadają inkluzje otwarte. My tylko rozpaczliwie bronimy się przed klątwą Midasa.

– A ci, co się nie obronili – to kto? Deformanci? Pokręciła głową, przeskakując już po dwa stopnie.

– Progresy zredukowane do trzeciej tercji – odparła, nie oglądając się.

Popędził za nią, ale i tak zostawiła go w salonie, ledwo mignąwszy w drugich, wewnętrznych drzwiach.

– Wybaczy pan, minutka.

Okna wychodziły na tyły zamku. Jacyś ludzie ćwiczyli tam szermierkę, w większości półnadzy. Dopiero po dłuższej chwili Zamoyski spostrzegł, że walczą bronią ostrą. Był to rodzaj szpad, może rapiery. Jedno z okien pozostawało uchylone, lecz nie słyszał żadnych pokrzykiwań – tylko szczęk metalu.

Jeszcze dalej, za dziedzińcem, znajdowały się korty, kryty basen, rozległy parking; obok zakręcała droga do prywatnego lotniska. Stąd odleciałem do Puermageze. Angelika mówiła, że -

– Przepraszam. Już jestem. Napije się pan czegoś.

– Whiskey.

– Wygląda pan na trochę, mhm, sponiewieranego.

– Faktycznie, rzuca tam nami nielekko. Dziękuję. Mmm. A-a, nie: zjadłem śniadanie z pani ojcem.

Spojrzała nań dziwnie.

Ręką ze szklanką wskazał dziedziniec.

– Kto to?

– Patrick. -Mhm?

– Patrick Gheorg, moju kuzyn, McPherson.

– Który? Ten?

– Wszyscy. Układa nowe pustaki.

Zamrugał, przyglądając się im pod słońce. Fakt, byli do siebie podobni.

– Nie jest stahsem – dodała Angelika, usiadłszy w fotelu. – Czarna owca w rodzinie. Ale ojciec nu lubi. Zresztą, idealny sekretarz powinien móc się rozdwoić w potrzebie, nie sądzi pan?

– Musi to być nielicha potrzeba – mruknął Zamoyski, rzucając ostatnie spojrzenie na legion szermierzy.

– Nie da się ukryć, skomplikowana sytuacja, czas przesileń.

– No więc właśnie – sapnął, również usiadłszy; szklankę postawił na udzie. – Może mi pani wreszcie… Judas, zdaje się, taką rolę pani wyznaczył.

– Guwernantki? – uśmiechnęła się.

– Błyszczki. -O?

– Wie pani, na ryby, zarzuca się wędkę – zademonstrował – i przy haczyku -

– Pijany? Już?

– Ładna sukienka.

– Dziękuję. Patrick, z łaski swojej, sprawdź błony Pól transmisyjnych pana Zamoyskiego.

– Do kogo to było?

– Patricku Gheorgu.

Zamoyski odruchowo rozglądnął się. Parsknęła śmiechem – ale nie kpiąco; nawet jakoś sympatyczny i rozluźniający zdał mu się ten śmiech.

– Mówiłam, że nie jest stahsem.

– O co chodziło z tymi błonami?

– Sposób, w jaki korzysta pan z Plateau – Otworzyły się drzwi i do środka wpadł zdyszany trzydzie-

stokilkuletni mężczyzna w niekompletnym garniturze z białej bawełny: bez marynarki, za to w kamizelce. Rękawy jedwabnej koszuli miał podwinięte i Adam momentalnie zwrócił spojrzenie na jego prawe przedramię. Oplatał je kolorowy tatuaż: smok. Bardzo podobne stwory widział Zamoyski na sztandarach i zastawie weselnej – no i na tym herbie.

– Moetle – zmarszczyła brwi Angelika – co ci się, u diabła -

Moetle patrzył na Zamoyskiego.

– Właśnie usłyszałem. Dobrze, że zdążyłem. Musimy porozmawiać.

– To jakieś hasło, czy co? – zirytował się Adam. – Powinienem znać odzew?

Przez otwarte drzwi zajrzału Patrick Gheorg.

– Na Plateau w normie – rzuciłu, po czym cofnęłu głowę.

Zamoyski, do reszty zdezorientowany, zazezował smętnie do wnętrza prawie pustej szklanki.

– Właśnie przypomniałem sobie, że jestem alkoholikiem.

– O to mi chodzi! – zakrzyknął Moetle i podszedł do fotela Zamoyskiego. Usiłował zajrzeć mu w oczy; nie udało się. Wobec tego przykucnął i przechwycił spojrzenie przeznaczone szklance. – Pan sobie przypomniał, prawda?

– Co?

– Wszystko! Prawda?

– Moetle… – mitygowała go Angelika.

Machnął na nią ręką, nie obejrzywszy się nawet. Nie spuszczał wzroku z twarzy Zamoyskiego.

– Mogę spróbować – mruknął ten – sobie przypomnieć -

– Świetnie!

– …za pewną opłatą. Moetle'owi zrzedła mina. Angelika puściła oko do Adama.

– Pan Zamoyski zaczyna się asymilować.

Moetle poderwał się, uniósł ręce i oczy ku sufitowi, wykonał jakiś błagalny rytuał do rytmu basowego murmurando, podreptał do drzwi i z powrotem, po czym z ciężkim westchnieniem przysiadł na oparciu biedermayerow-skiej kanapy.

– Dobra – sapnął – wal.

– Mhm?

– Sumę, człowieku, wysokość tej opłaty. Zamoyski żachnął się.

– Nawet nie znam obowiązującej waluty!

– No to o ci, do cholery, chodzi?

– Och, takie tam duperele – burknął Zamoyski w szkło. – Obywatelstwo. Kawałek tego Plateau. Parę sekretów. – Zerknął w lewo. – Mogę się sam obsłużyć?

– Proszę bardzo.

Barek był zaopatrzony w trunki, o jakich nigdy nie słyszał – alkohole spod obcych słońc, z innych Portów, innych fizyk… Dłuższą chwilę strawił na lekturze etykiet. McPher-sonowie za jego plecami wymieniali monosylabiczne uwagi. Dał im czas.

Kiedy wrócił na swoje miejsce, Moetle pozorował kamienny spokój.

– To są absurdalne żądania. Wszystko, co masz w głowie, znajduje się też w twoich archiwizacjach.

– Co ja mam w głowie… – zanucił Zamoyski. – Mam te wasze fałszywki, karierę emerytowanego zdobywcy kosmosu – w ilu ja negocjacjach handlowych nie uczestniczyłem…! Fałszywki, jak mówię; ale pamiętam. Więc może oszczędź mi tych amatorskich blefów i przeskocz od razu trzy stopnie wyżej? Gdybyś miał dostęp do tamtych archiwizacji, nie byłoby tej rozmowy. Kombinujesz prywatnie, za plecami Judasa. Płać.

33
{"b":"89237","o":1}