Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Statek raz po raz wiązł w gąszczu podwodnych roślin, których grube gałęzie zdawały się jak żywe zaciskać wokół kadłuba.

Mimo mgły Twardokęsek dostrzegał majaczące po obu burtach wraki.

– Nie powinienem pozwolić ci wsiąść na ten przeklęty statek, synu – rzekł Przemęka.

Żalnicki książę położył dłoń na jego ramieniu w milczącym geście wybaczenia, zaufania i zbójca sam nie pojmował, czego jeszcze. Obaj zdawali się opanowani, nie tyle spokojni, ile właśnie opanowani. Odlegli ową nieuchwytną obcością szlachetnie urodzonych panów, którzy są zbyt wyniośli, by płakać, i zdychają bez słowa skargi.

Nienawidził ich. W jednej chwili Twardokęsek znów stał się umorusanym, wygłodzonym dzieciakiem, na kształt wszy uwieszonym matczynej spódnicy, i patrzył, jak przejeżdżają przez wioskę w rok najazdu barbarzyńskich norhemnów. Pamiętał ich konie o smukłych, kształtnych pęcinach i szlachetnych łbach, jakże odmienne od spracowanych wioskowych chabet, którymi wzgardzili nawet norhemni, i pamiętał, jak pięknie dźwięczały podkowy na kamiennej ścieżce, gdy odjeżdżali.

Potem nadeszła zima, długa i śnieżna, podczas której poznał smak mąki z dębowej kory i wywaru ze starej skóry. Wielu umarło, a człowiek nie umiera łatwo z głodu. W pewien mroźny poranek matka Twardokęska nie wstała z łóżka. Zawlókł ją do drewutni. Śnieg zasypał podwórze, a on był niewielki, więc zajęło mu to całe przedpołudnie. Nim minął tydzień, pokonał tą drogę ponownie, z kociołkiem i nożem do mięsa. Jak nakazywał zwyczaj, matka miała trzy noże, jeden do chleba, drugi do mięsa, trzeci do innych rzeczy i bardzo pilnowała, aby ich nie mieszać. Więc nie mieszał i mówił do niej. Wybacz, matko, najważniejsze, żeby przeżyć, a ty jesteś martwa i żyjesz tylko tyle, ile ja.

To była długa zima. Kiedy minęła, Twardokęsek powędrował na Przełęcz Zdechłej Krowy. Odpędzano go kijami, lecz wracał za każdym razem. Aż wreszcie nie mogli już go odpędzić.

Nie pamiętał przecież jej twarzy i nie pojmował, dlaczego przypomniał sobie o niej w ogrodach Sandalyi. Zbójca wzdrygnął się z nagła, jak kundel pod strugą po – myj. Zbyt odległy ból, dawno zapomniana nienawiść. Przestraszyły go.

Rybacy miarowo mamrotali modlitwy, jałowe i daremne. Kapłan przykucnął, nadal ściskając resztki masztu, z ust spływała mu cienka strużka krwi. Żalnicki wygnaniec i Przemęka natomiast tkwili na rufie i z godnością wpatrywali się w grafitową mgłę.

Twardokęsek zaśmiał się sucho.

Książę spojrzał na niego, jakby dopiero wtedy dostrzegł, że jeszcze żyją; spojrzenie szarych oczu było obojętne i odległe.

W dole, na powierzchni morza, rośliny wiły się niczym tłuste, bezgłowe robaki.

Śpiew Sandalyi nadciągnął jak pierwszy, słaby podmuch wiatru. Przejmująca, pojedyncza nuta z pogranicza bólu wciągała statek coraz głębiej w mgłę i skłębione wodorosty. Książę powoli opuścił dłoń na głowicę Sorgo, potężnego, oburęcznego miecza żalnickich panów.

Szarka odsunęła skrzydłonia i wyprostowała się. Na jej oblepionej mokrymi włosami twarzy malowała się udręka. Uczyniła szybki, przeczący gest w kierunku księcia i jego miecza.

– Zabijałem już wcześniej – odpowiedział. Nie podkreślał słów, lecz każde potoczyło się jak osobny, owalny kamyczek.

– Ja również. I nie tylko mieczem – rzekła.

– Dlaczego? – spytał cicho. – Dlaczego?

– Czy teraz – z gorzkim uśmiechem potoczyła ręką – czy teraz czas i miejsce, by o tym mówić?

Zbójca znów się zaśmiał, spoglądając na tych dwoje głupców, spierających się, które pierwsze stawi czoło bogince w jej żywiole. Niech więc będzie i tak, myślał, zaś przenikliwa, rozedrgana pieśń szeptała do niego o śmierci.

Głos Sandalyi potężniał. Wpływali weń niby w coraz głębszy cień lasu.

Poławiacze zaprzestali litanii, lecz nadal klęczeli. Pięciu wysokich ryżobrodych mężczyzn o grubych dłoniach i brązowej, spieczonej skórze, której nigdy nie opuszczał zapach morza, o włosach poprzetykanych siwizną. Zbyt starych, by na kupieckim statku ruszyć ku Skalmierzowi czy na Pomort, lecz wciąż wystarczająco krzepkich, by wypływać na połów. Twardokęsek przelotnie zastanowił się nad podobieństwem ich twarzy, pobielałych i wyostrzonych od grozy – tej przeżytej i tej przeczuwanej. Zapewne byli spokrewnieni i stracili tego dnia dwóch spośród siebie, braci, synów, nie wiedział.

Szarka nie czekała. Łagodnie odsunęła klęczącego szypra i stanęła na dziobie. Kłąb grafitowej mgły ogarnął ją, lecz smuga włosów przebiła się przez ćmę jak długa, złotoruda witka. I kiedy napłynął kolejny kłąb mgły wraz z silniejszą falą śpiewu boginki, Szarka także zaczęła śpiewać. Jej głos wzbił się ponad pieśń Sandalyi, przejrzysty, odległy.

Jak opisać tamte dwie pieśni, które zabrzmiały w miejscu zatracenia? Sandalya śpiewała swoje szaleństwo, ściągając na nich mrok i zagładę, pożądanie ostrego żelaza w sercu, śmierci wśród oślizgłych, chłodnych łodyg wodorostów. Zbójca widział, jak jego własna dłoń powoli skrada się ku wbitemu w pokład rybackiemu nożowi i niewiele, jakże niewiele brakowało, by uległ pokusie, gdyż wszystkie nienawiści, wszystkie udręki jego małego, parszywego życia zlatywały się do pieśni Sandalyi.

Osnowę pieśni Szarki stanowił smutek, kryształowa, jasna rozpacz i tęsknota – nieskończona, gdyż daremna. Pośród odłamków wioseł, resztek masztu, w ciemnej, grafitowej mgle opłakiwała niezrozumiałą dla Twardokęska stratę.

Pieśń Sandalyi umilkła i grafitowa mgła rozwiała się nieco. Twardokęsek podniósł wzrok i zdjął go lęk, gdyż ujrzał nadciągającą ku nim wyniosłą falę. Szarka także ją dostrzegła, lecz nie przestała śpiewać, doprowadziła melodię do ostatniej nuty i ostatniego słowa. Wówczas fala zawisła nad dziobem statku i opadła blisko, o wyciągnięcie ręki.

Na jej szczycie, w brunatnych i mlecznych smugach piany stała Sandalya w przykrótkiej tuniczce z gnijących wodorostów. Na jej ramieniu spoczywał warkocz sztormów, spleciony z włosów szarych, niebieskich, zielonych, granatowych i czarnych.

– Śpiewałaś! – odezwała się przejmującym i w owej chwili pełnym wyrzutu głosem. – Przywołałaś mnie pieśnią, zapewne nie bez przyczyny.

– Byś pozwoliła nam odejść.

– Nielicha to prośba – niechętnie odparła Sandalya. – Nielicha, a raczej zuchwała, zważywszy, skąd przypływasz i czyj nosisz znak. Nie ma przyjaźni pomiędzy mną i Feą Flisyon z Traganki, a także pomiędzy mną i tymi, którzy jej służą. Na darmo więc przywołałaś mnie pieśnią.

– Przywołałam cię – spokojnie rzekła Szarka – ponieważ mój smutek dorównuje twojemu i nie powinno być między nami waśni. Pozwól nam przejść, przedksiężycowa. Nie służę nikomu prócz siebie.

Boginka zaśmiała się szyderczo, okręciła na spienionym grzbiecie fali i znów zaśmiała.

– Przywoływałaś mnie poprzez wodę i poprzez zapomniane imiona z odległych miejsc, ale cóż stąd? – zaśpiewała. – Cóż mi po twojej pieśni, cóż mi do twojej straty? Słuchałam, bo on też miał ów nieokiełznany ogień we włosach; ten, którego obręcz nosisz. Skąd u ciebie podobny ogień, śmiertelna?

– Po Iskrze, od której pochodzę – odpowiedziała Szarka.

Brwi Sandalyi, wąskie, ciemne smugi na seledynowym czole, zmarszczyły się, nadając twarzy wyraz zatroskanego dziecka.

– Więc powinni cię raczej zabić – rzekła.

– Wielu próbowało – stwierdziła Szarka z odległymi nutami smutku w głosie. – I więcej jeszcze zginęło za przyczyną tych, którzy próbowali. Nie ma we mnie pragnienia twej śmierci, przedksiężycowa, lecz moja strata jest większa od twojej. Nie masz prawa mnie zatrzymywać. Zapłaciłam. Za przejście przez twoje ogrody także zapłaciłam.

Woda pod stopami boginki zasyczała gniewnie, spieniła się, spotężniała i wydęła wysoko nad statkiem. Zielone źrenice Sandały! zmętniały. Twardokęsek wzdrygnął się. Bał się, że zagniewana Sandalya przykryje ich falą.

Nie widział nic, prócz pleców Szarki, smugi włosów na mokrym, ciemnym kubraku, dwóch mieczy i błękitnego, cichego skrzydłonia u jej stóp. Gdy Sandalya znów przemówiła, jej oczy były przytomne i łagodne jak wieczorna bryza, jak jesienny zmierzch.

– Zapomniałam – wyszeptała boginka. – Tak wiele zapomniałam, prawda? Więc teraz twój smutek, twoja strata… – urwała.

– Dobrze więc – podjęła po chwili – uznaję twoją tęsknotę. Co do straty zaś, ostrzegam cię przed znakiem, który nosisz na czole, gdyż nie jest prawdą, że płaci się raz. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca.

Zbójca nie dosłyszał słów Szarki.

– Przyjmij ode mnie ostrzeżenie. W podzięce za pieśń. Gdyż jakże możesz wiedzieć, komu służysz, śmiertelna?

Fala przybliżyła się jeszcze bardziej do statku. Boginka pochyliła się nisko nad dziewczyną i zajrzała w jej oblicze. Szarka powoli zdjęła rękawicę z jeleniej skóry i wyciągnęła rękę. Na chwilę te dwie dłonie, wąskie niczym dwa bliźniacze liście turzycy, zetknęły się. Później fala cofnęła z szumem, unosząc boginkę i kłęby grafitowej mgły. W górze, na czerwonym, południowym nieboskłonie znów świeciły gwiazdy, a ciszy nie mąciło nic prócz śpiewu latających ryb. Zbójca zrozumiał, że ocaleli.

– Jestem znużona, potwornie znużona – powiedziała Szarka, nie do Twardokęska i nie do szypra nawet, lecz do żalnickiego księcia – i dzisiejszej nocy potrzebuję światła gwiazd, więc zostanę na pokładzie.

– Nie będziemy o to walczyć – odparł bardzo cicho, usuwając się z rufy. Twardokęsek odgadł, że on również pamięta przejmujący smutek jej pieśni.

Książę pociągnął za sobą najemnika i poszli wylewać wodę spod pokładu. Szarka, ciężko wsparta na grzbiecie skrzydłonia, przeszła na rufę i zwinęła się na nagich, mokrych deskach. Błękitnoskrzydły wierzchowiec, mrucząc, przytulił się do jej pleców.

Wiatr łagodnie popychał potrzaskany statek ku brzegom i Twardokęsek czuł, że nie napotkają dalszych niebezpieczeństw. Dumał nad tym, co się zdarzyło, najbardziej zaś nad niepojętymi słowami boginki, że Szarka powinna zostać zgładzona z powodu koloru jej włosów i za przyczyną Iskry, o której nigdy wcześniej nie słyszał.

Poprzysiągł sobie, że opuści ją jak najszybciej.

9
{"b":"89215","o":1}