– Hej! Tutaj! – krzyknął usadowiony na wbitym w nabrzeże palu kędzierzawy wyrostek o bezczelnej gębie żaka. – Będą łowić w Zatoce Ślazowej. Szyper bierze trzech pasażerów, bardzo widać im spieszno, bo nie targowali się należycie i zadatek dali. Jeden gębę ma całą bliznami naznaczoną, snadnie go rozpoznacie, bo paskudny jak zaraza. Szyprowi rzekł, że do Spichrzy na Żary ciągną, ale go pozostali zaraz uciszyli. Dziwni to jacyś podróżni – mrugnął porozumiewawczo – tak się między ludźmi obracali, aby na strażników nie natrafić. Mają czekać w łódce przy południowym cyplu. A chcecie statek znać, tedy się dwa grosze należy. – Żak śmiało splunął na zapylony trakt, o włos od sandała Mierosza.
– Bystry z ciebie chłopak. Grzech, by taki tyłek na nabrzeżu darmo wysiadywał – wycedził przez zęby kapłan. – Ot, zda się ciebie kapką nakryć, sługą Fei Flisyon uczynić.
Żak skulił się na swoim słupie. Zazwyczaj akolitami zostawali niewolnicy z niskiej świątyni, lecz po Tragance nieustannie krążyły plotki o zaginionych chłopcach, a szkolarz wyraźnie nie pragnął zostać wytrzebiony ku chwale Zaraźnicy.
– A bodajby cię nagła niemoc sparła, kurewniku! – syknął i pospiesznie pokazał statek.
Na sam jego widok Twardokęskowi zachciało się rzygać. Miał zaniedbany, pokryty wodorostami kadłub i nawet w porcie głęboko przechylał się z burty na burtę. Na trapie stał rudowłosy, niechlujny dziadyga i przyglądał się im z niezadowoleniem. Zagadnięty przez Mierosza niemrawo zszedł na nabrzeże – zbójca przypuszczał, że nie tyle z uprzejmości, ile z obawy, iż mu kapłan wlezie na pokład. Rybacy z Traganki święcie wierzyli, że obecność sług prześwietnej Fei Flisyon przynosi nieszczęście na morzu.
Z początku szyper ani chciał słyszeć o podróżnych. To prosty statek, nie kapłański korab, tłumaczył. Tu wygód nie dostaje, miejsca mało, marynarze ludzie prości, jeszcze czym szlachetnej pannie uchybią. Ale kiedy Mierosz wyciągnął trzosik z tragańskimi groszami, inaczej gadać począł. Tyle że za nic skrzydłonia zabrać nie chciał. To jest poczciwy barkas, powtarzał, co go jeszcze pradziad budował, nie będą go bydlęta obsrywać. Innego se szypra szukajcie.
– Sami poszukajcie innego statku – Mierosz był już srodze zmęczony uporem szypra i zgoła nie nawykł do targów. – Bo na tym z woli Fei Flisyon my zaraz w morze wyjdziem. A wy możecie siąść, ot, na tym palu wedle falochronu. Będziecie w wodzie nogami przebierać i płocie nimi we włóki naganiać. Oczywista, jeśli was do lochów za warcholstwo wtrącić nie każę.
– Pomiłujcież, wasza wielebność – żylasty żeglarz pochwycił trzos i smarknięciem w rękaw spłowiałej koszuli zamaskował przekleństwo. – Kiej tak prześwietna Fea Flisyon każe, pakujcie się na pokład.
Mierosz sięgnął za połę szaty i podał dziewczynie owinięty chustą pakiecik.
– Pisma do współbraci – wyjaśnił. – Mamy kantory w każdym większym mieście i wszędzie wam chętnie pomocy użyczą. Nie zabądźcie o tym. Nie zabądźcie też, że choć was będą u bram witać i po czerwonym płótnie na dworce prowadzić, snadnie wam kto sztylet w plecy wrazić może. Nie kochają nas po Krainach Wewnętrznego Morza.
Ano, pomyślał Twardokęsek, nie kochają was, bo się od wieków, ścierwa, lichwą bawicie, pieniądz pod zastaw pożyczacie. W księstwach Przerwanki co drugi panek tyle jeno ma, co na siedzisku gacie, bo reszta kwitami Zaraźnicy przypisana. Nie dziwota, że co się miesiąc odmieni, nowy gdzieś tumulcik: a to kapłana na drodze tałatajstwo poturbuje, a to znów pod kantorek Fei Flisyon ogień kto podłoży i owe listy zastawne zgrabnie z dymem puści. Ale gdyby mi owo pisanie, co nim Mierosz dziewkę obdarował, w ręce trafiło, myślał dalej, wiele by człek dokazał. Dziewek po miastach dosyć. Żadna sztuka w szatki norhemnów którą przyodziać, miecze dwa przydać i do kantoru Zaraźnicy posłać, żeby prosiła przyobiecanej pomocy. I sakiewki sowitej. Albo i całego worka.
Szyper stał przy burcie, beznamiętnie dłubiąc paznokciem w zębach.
– Bydlę do ładowni – burknął. – I wy też, panno. Ludzie będą mi lepiej pracować, jak zejdziecie z widoku.
Był to prosty, by nie rzec prymitywny, statek. Szarka ułożyła się na skąpej wiązce słomy, okręciła kraciastym kocem i zaraz usnęła. Zbójca ostrożnie przysiadł obok. Z początku myślał o listach, ale, ponieważ bezwstydnie leżała obok, z głową na szyi skrzydłonia i długimi, szczupłymi palcami wplecionymi w jego czarną grzywę – jej włosy przybrały barwę rdzy, choć pamiętał, że podczas wędrówki przez miasto połyskiwały niczym ciemne złoto – wkrótce zapomniał o listach do kantorów, chcąc jedynie jak najszybciej rozsznurować jej kubrak i rozsunąć szeroko uda.
Nie otwierając oczu, odepchnęła go i sennie powiedziała:
– Twardokęsek, następnym razem złamię ci rękę. Obudź mnie, kiedy inni wejdą na pokład. Obudź, ale nie dotykaj. Nie lubię tego.
Mamrocząc pod nosem, usadowił się jak najdalej od niej, solennie przekląwszy własną głupotę.
Nie wytrzymał długo pod pokładem, oj, nie. I to wcale nie za przyczyną Szarki. Ku uciesze załogi zawisł na burcie i rzygał bez końca. Podobno pomaga, jeśli człowiek napije się słonej wody. Twardokęskowi nie pomogło.
Dopiero dobiegające z rufy wrzaski odrobinę go ocuciły. Nowo przybyli nie wyglądali na przemytników, choć wsiedli na statek na pełnym morzu, co jest starym sposobem na kontrabandę. W słabym świetle czerwonej nocy Twardokęsek dostrzegł, że oblicze jednego z nich znaczyły potworne blizny po usuniętym tatuażu. Zbójca widywał podobne u zbiegłych z Żalników kapłanów Bad Bidmone Od Jabłoni i od pierwszego spojrzenia poczuł do niego dojmującą niechęć. Jak wszyscy w Górach Żmijowych, Twardokęsek szczerze nie cierpiał zakonu żalnickiej bogini.
Właśnie kapłan darł się najgłośniej. Miał krótkie, krzywe i żałośnie chude nogi, wystające spod przykusej kar – watki brzuszysko i z trudem jedynie stał na rozchybotanym pokładzie. Ale gardło go nie zawodziło. A głos niósł się po wodzie donośnie, tak że Twardokęsek nie zdziwiłby się, gdyby było ich słychać na nabrzeżu w Tragance.
Natomiast drugi z przybyłych był nieco starszy od zbójcy. Włos, zebrany północnym zwyczajem w dwa długie warkocze, mocno już mu przetkała siwizna. Nosił owalną, jednolicie ciemną tarczę i przyzwoity, długi miecz w pozbawionej ozdób skórzanej pochwie. Ot, pomyślał Twardokęsek, najemnik, jakich sporo ostatnimi czasy pałęta się po Krainach Wewnętrznego Morza. Usiłował uspokoić kapłana, co było zajęciem mozolnym i beznadziejnym.
– Dlaczego wrzeszczysz, Kostropatka? – spytał cierpko.
– Bo to, popatrz, Przemęka – syknął kapłan – szyper, ścierwo, oszukał mnie i wziął jeszcze jakoweś szumowiny. Dziewkę spławić trzeba – wskazał na Szarkę – nim się jaka bieda trafi.
Potem na pokład wdrapał się trzeci człowiek. Wysoki, należycie rozrośnięty w barach, w prostym kubraku, z ciężkim, oburęcznym mieczem na plecach. Jego twarz wydała się Twardokęskowi znajoma.
Szarka stała na dziobie. Płaszcz zsunął się jej z ramion, odsłaniając długie, rozpuszczone włosy. Czerwona, południowa noc barwiła je ogniem, połyskiwała na obręczy dri deonema, zmieniała czerń sukna w głęboki fiolet. I kiedy tak stała, patrzyła i czekała, Twardokęsek zrozumiał, z jakiego powodu przyszło mu opuścić mury Traganki. Dzika kotka, pomyślał, dzika kotka w rui, niech jej kto na drodze stanie, a rozerwie na strzępy.
– Dodamy dobry tuzin groszy – przekonywał szypra nie zrażony kapłan – jak dziewkę rybom na żer rzucisz.
Stary z namysłem skubał brodę i Twardokęsek przeczuwał, że jeśli kapłan podwoi stawkę, na pokładzie rozpęta się jatka.
Ostatni z przybyłych roztrącił rybaków i kilkoma krokami przesadził pokład. Nagle zbójca sobie przypomniał. To było wtedy, jak w karczmie przy gościńcu zobaczył wizerunek własnej gęby. Był tam i inny konterfekt. Też wisiał na drzwiach gospody, ale nie obok Twardokęska, nie, nie z plebsem, tylko w najwyższym rzędzie, ponad pozostałymi. Toć to syn starego władcy Żarników, zwanego obelżywie Smardzem, pomyślał zbójca. Wygnaniec z ojcowizny. Bezimienny. Zaprzaniec.
Twardokęskowi zaschło nagle w gardle. Wężymord płacił za Smardzowego syna czystym złotem. I to płacił więcej, niż książątko ważyło.
– Toż to jest żalnicki wygnaniec – szepnął cicho do Szarki. – Starego Smardza nasienie…
Dziewczyna odwróciła się ku zbójcy, ale nie zdążyła o nic zapytać, bo w tejże chwili przypadł do nich sam książę.
– Co znów knujesz, niewiasto? Gdzie jadziołek? – warknął.
– Poluje. Szukałam cię…
– Ja bym się dał odnaleźć! – zarechotał jeden z poławiaczy.
– …ponieważ jest pomiędzy nami pewien dług. I obietnica… – ciągnęła Szarka.
– Masz jeden dług – przerwał. – Plugastwo, którym mnie zeszłej nocy poszczułaś.
– Niechże ją Przemęka zdzieli w łeb i do wody! – poradził kapłan. – Rusz się, Przemęka!
– Stul pysk, głupi! – ostro powiedział ten z ciemną tarczą najemnika. – Patrz, co ona nosi na głowie.
Wszyscy popatrzyli.
Twardokęsek uznał, że na razie są bezpieczni i znów zaczął rzygać.
Na pokładzie uczyniło się okrutne zamieszanie. Rybacy lamentowali, kapłan zajadle złorzeczył Fei Flisyon, szpakowaty Przemęka go hamował, zaś słowa Szarki i księcia ginęły w ogólnym rozgardiaszu. A potem nadfrunął jadziołek. Opadł na obręcz bogini i rozejrzał się po pokładzie, rzucając wszystkim złośliwe spojrzenia miodowych oczu. Miał wypchane, krągłe brzuszysko i jasne kropelki jadu na końcach piór.
– Zabiorę go pod pokład – w nagłej ciszy oznajmiła Szarka. – Nie jest wam przyjazny.
Zbójcy wydało się, że skrzywiła się przy tym cierpko. Ostatnie słowo jednak należało do kapłana.
– Nie gap się, tylko rzuć sztyletem w ladacznicę, Przemęka! – syknął.
– A juści! – szyper złapał za bosak i przysunął go do gęby kapłana. – Tylko najpierw wrażę ci to w kałdun, ścierwo!
– Jest powiedziane, że niewierni będą przelewać krew wybranych…! – rozdarł się kapłan.
– Dość już! – żachnął się książę. – Tu żadnego przelewu krwi nie będzie, najwyżej Zaraźnica cię durem umorzy, Kostropatka, jej tu włości i jej prawo.