Przetrwałam to, pomyślała Jasenka. Przetrwałam nieustanne przerabianie sukien, tak steranych, że rudziały i strzępiły się w niezliczonych miejscach. Próby swatania mnie z tuzinem głupawych, zdziadziałych szlachetek. Kpiny dworek, które szpiegowały każdy mój krok. A później przetrwałam truciznę w skalmi er skini winie i kwas, którym ktoś cisnął we mnie na głównym placu miasta. I gromady coraz młodszych, coraz bardziej urodziwych dziewcząt, które dziwnym trafem pojawiają się we fraucymerze księżnej.
Nigdy się nie dowiem, co było prawdą.
Odszukała w sekretarzyku wąskie zakrzywione ostrze. Sztylet ze świątyni Zird Zekruna, mówił handlarz, składano nim ofiary pod samą Hałuńską Górą. Jeśli naprawdę jest jeszcze coś, pomyślała, coś ponad bogami, to niech ma mnie w opiece. I bardzo dokładnie przecięła sobie żyły.
* * *
– Nie puszczę! – starosta dolnego zamku obronnym ruchem przycisnął do piersi zwój pergaminów. – Bez zgody księcia nie puszczę! Należy się pisanie z dużą pieczęcią. No – mruknął z niesmakiem – może być średnia pieczęć. Ale na niebieskim sznurze. Wosk też niebieski.
Zafrasowany kniaź poskrobał się po głowie. Potyczka z biurokracją przedłużała się nieznośnie. Co prawda Suchywilk przerastał starostę prawie o łokieć i był pewien, że mógłby przełamać każdą z jego krzywych, obciągniętych żółtymi rajtuzami nóg równie łatwo, jak zeschnięty patyk. Ale na razie to biurokracja zwyciężała.
– Człeka naszego we wieży trzymacie – powtórzył nieco defensywnie. – Tedy go nam wróćcie, bo ani wy, ani wasz książę mocy nad nim nie macie.
– We wieży? – zainteresował się nagle starosta. – A w której?
– We Wiedźmiej Wieży – podpowiedziała Szarka. Zwajeccy wojownicy poczynali już znacząco postukiwać toporami.
– O, do Wiedźmiej Wieży to nijak nie wejdziecie – rozpromienił się starosta. – Inna jurysdykcja.
– Znaczy się, co? Nie puścicie nas?
– Toż powiadam, że inna jurysdykcja. We Wiedźmiej Wieży powroźnicy siedzą, a nad nimi tylko ich cech zarząd ma. Trza wam do mistrza cechowego posyłać. Mnie nic do tego.
– Ale klucze macie? – upewnił się Suchywilk.
– Mam – cierpliwie wyjaśnił starosta. – Ale nie dam. Bo one jeno dla samego księcia. Każdy inny człek od cechu zezwolenie mieć musi. Jako rzekłem, nad Wiedźmią Wieżą powroźnicy nadzór mają.
– Ja was lepiej objaśnię! – zza ławy poderwał się pyza – ty pisarczyk. – Wyście w książęcej gościnie, tedy was jaśnie pan starosta bez ceregieli odpędzić nie może. Ale dopiąć to wy niczego nie dopniecie. Ani w cytadeli, ani w powroźnickim cechu. Książę się cechowym prawem zasłoni, a cechowi do księcia was odeślą. I kiedy będziecie tak od jednego do drugiego wędrować, powroźnicy po cichońku człeka wam uwędzą.
– Cicho, gówniarzu! – oburzył się starosta.
– Toż szczerą prawdę gadam! – chłopiec zamaszyście odgarnął opadającą na oczy grzywkę. – Wy z nimi zanadto bardzo politycznie, panie starosto. Musiał się ten ich człowiek w jakieś wiedźmie sprawy uwikłać. I nie dziwota, toż to Zwajcy! Może i oni w jakim spisku z plugastwem? Z nimi żadna polityka nie pomoże, niech precz idą!
– Polityka? – złowrogo powtórzył Suchywilk. – Ja ci politykę pokażę! Zwajecką! – i zdzielił starostę na płask toporem. – Idziemy, córuchna!
* * *
– Co robią?! – książę Evorinth rozpaczliwie usiłował wyplątać się z opuszczonych do kostek zielonych nogawic. Wieść o napaści na Wiedźmią Wieżę doszła go podczas końcowych przygotowań do uczty. W skrytości ducha książę uważał to za osobistą zniewagę. – Co robią?!
– Idą do Wiedźmiej Wieży – skwapliwie powtórzył pokojowiec. – Horda Zwajców, żalnicka księżniczka i jeszcze jedna niewiasta. Wszyscy idą do Wiedźmiej Wieży. Pobili starostę, zabrali klucze i idą do wieży…
– Mówiłeś już! – ryknął oswobodzony wreszcie książę. – Mówiłeś, dokąd! Ale po jaką cholerę tam lezą?!
* * *
Powroźników nie udało się zaskoczyć. W przeciwieństwie do książęcych pachołków, którzy rozleniwili się i utyli na spichrzańskich wikcie, łowcy plugastwa pieczołowicie strzegli swego bezpieczeństwa. Przywykli do kociej muzyki i psiego ścierwa, noc w noc podrzucanego przez żaków pod schodki do wieży. Jednak zdarzało się, że Wiedźmią Wieżę nachodzili nie sami szkolarze. Przetrwawszy trzy próby otrucia i jedno podpalenie, powroźnicy sypiali nader ostrożnie.
Kiedy pierwsi Zwajcy podkradali się cichaczem do okutych żelazem drzwi, z okienka wychynął łysy powroźnicki łeb. Poświecił sobie kagankiem, zlustrował pospiesznie majstrującego przy zamku wojownika. I bez zwłoki podniósł wrzask.
– Możecie sobie ninie te klucze w rzyć wetknąć – zauważył siwowłosy Zwajca, kiedy ze środka zaszczekały pospiesznie zakładane sztaby. – Dobrze się, ścierwa, pilnują – pokazał powroźnika zaczajonego w okienku nad drzwiami z pokaźnym mosiężnym kociołkiem. – Widać wrzątek mieli nagotowany. Bardzo roztropnie.
– Niech no który dyla wynajdzie! – rozkazał Suchy – wilk. – A tego mądralę z wrzątkiem strzałą przepłoszyć.
Od strony górnej cytadeli odpowiedziały mu rześkie okrzyki. Spod bram górnego muru wysypywało się mrowie pochodni. Zarzyczka słyszała rozjuszonego księcia Evorintha, który popędzał co bardziej opornych pachołków.
Księżniczka niespokojnie przygryzła wargę. Jedna rzecz odnalezienie z dawna utraconej córki, pomyślała, a zgoła inna ruchawka w spichrzańskiej cytadeli. Musi być to zamieszanie Suchywilkowi na rękę. Zanadto chytry, by się losem jednego sługi przejmować.
– Co to?! – wrzasnął zadyszany książę. – Co to za napaść? Czemuście moich ludzi pobili?
Otaczająca go gromada była przypadkową zbieraniną pałacowych strażników, wścibskich dworzan i najzupełniej przypadkowych gapiów. Ale nawet uzbrojeni w wielkie pałasze pachołkowie nie kwapili się bynajmniej do starcia ze Zwajcami. I książę Evorinth doskonale o tym wiedział.
– Ano to, że mnie wasi ludzie życia zbawić próbowali. Ot, jeszcze krew mam na sukni. – Zarzyczka rozchyliła płaszcz: na spódnicy miała rząd zakrzepłych, rdzawych plam.
To chyba ten chłopiec, przypomniała sobie. Chłopiec z rozprutym brzuchem.
– Nie może być – słabo odpowiedział pan cytadeli.
– Jak nam nie dowierzacie, to idźcie ścierwo na schodach cytadeli obejrzeć – prychnął któryś ze Zwajców. – O ile ich jeszcze kamraci ukradkiem nie uprzątnęli. Całe mrowie nasza kniahinka ubiła.
Rudowłosa wojowniczka uśmiechnęła się miło. Za plecami księcia Evorintha ktoś głośno wciągnął powietrze.
– Kniahinka – powtórzył bezmyślnie książę. – Jaka kniahinka?
– Moja córka – Suchywilk znacząco bawił się toporem.
– Jej człowieka do wieży wtrąciliście, tedy go z powrotem bierzem. Każcie drzwi odewrzeć albo sami rozbijemy – jakby dla potwierdzenia groźby, zza wieży wysypało się truchcikiem paru Zwajców: nieśli imponujący i najpewniej wyłamany z ostrokołu słup.
Książę przymrużył oczy. Nie chciał bijatyki ze Zwajca – mi. Nie w wigilię Żarów, kiedy miasto i tak kipiało ze wzburzenia po napadzie szczuraków.
– Starego wiernego sługę – wyczekująco powtórzył kniaź.
Jego córka zasłoniła usta ręką. Dłonie miała bardzo ładne, choć umorusane, o długich, wąskich palcach. Złotorude włosy nosiła nieskromnie rozpuszczone na ramionach, a nabijany żelazem kubrak – dość nieświeży, jak mimowolnie spostrzegł książę – zupełnie nie przystawał niewieściej godności.
– Musiał was ktoś niecnie w błąd wprowadzić – oznajmił cierpko. – We wieży samo plugastwo siedzi. Wiedźmy i ich pomocnicy. Tych chyba na świat dobywać nie zamyślacie.
– Skoro w wieży samo plugastwo – spytała zuchwale rudowłosa – to chyba nie będzie wam wadzić, jeśli tam zajrzymy?
Rzucił jej nieprzychylne spojrzenie.
– Nie godzi się, by za lichą przyczyną jakieś urazy między nami powstały – zdecydował niechętnie. – Ale to złowieszcze miejsce, krwią naznaczone. Niechaj straż niewiasty do zamku odprowadzi, bezpieczniej tam i opieka lepsza.
– Krwi dość dzisiaj oglądałam – odparła księżniczka. – Gdy zaś o bezpieczeństwie mowa, to nie wydaje mi się, bym mogła polegać na opiece waszych poddanych.
– Skądże pewność, że właśnie moi ludzie was napadli? – zniecierpliwił się książę. – Chyba się z imion nie opowiadali?
– Nie, nie opowiadali – wtrąciła się córka Suchywilka.
– Ale ja w żebraczej gospodzie słyszałam, jak się kilku szubrawców naradzało. Pani zapłaciła, gadali, żeby kuternóżkę ubić, ale z cicha i ukradkiem. Nie przypatrywałam się, inne mi rzeczy w głowie stały. Ale jednego pamiętam, bo miał zajęczą wargę.
Za plecami oniemiałego księcia dworzanie wymieniali znaczące spojrzenia. Książę posiniał.
– Chodźcie – rzucił oschle, zdusiwszy nieszlachetne pragnienie, by zapytać, czego szukała w żebrackiej tawernie. – Pokażę wam Wiedźmią Wieżę. Dobrze się przypatrujcie, bo tam jeszcze cudzoziemska noga nie postała. Otwierajcie, dobrzy mistrzowie! – rozkazał łysemu, który przypatrywał się zajściu z okienka nad wrotami.
Zarzyczka niepewnie rozglądała się po wnętrzu wieży. Na zawilgłych, poznaczonych zaciekami porostów ścianach wisiały wianki śmierdzących ziół, czosnek i coś, co wedle księżniczki musiało być jakimś zasuszonym pierzastym truchłem. Zgadywała, że owe dziwaczne remedia miały osłabiać wiedźmią magię. Nie miała jednak wielkiego doświadczenia z wiedźmami, Wężymord zadbał, by w Żalnikach nie zostało ich zbyt wiele.
– Od których zaczniemy? – książę Evorinth z przekąsem pokazał szereg bliźniaczych, niewielkich drzwiczek. – Bylebyśmy przed świtem zdążyli, bo tu prawie w każdej komnatce wiedźma siedzi. Pracowity dzień mistrzowie mieli.
– Niemiły zakątek – Suchywilk oparł się o pokrytą czerwonymi symbolami ścianę. – Choć waszych ludzi widno zadowala, nawet biesiadować gotowi. Co to za śpiewy?
– Widać mistrzowie sprowadzili kapłanów – wyjaśnił obojętnie książę. – Żeby świątobliwymi pieśniami plugastwu moc odbierali.