Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała wzroku od migoczących na nabrzeżu światełek. Wąska twarz Zaraźnicy i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku ręki bogini wyrastało sześć palców.
Za drobną, rozświetloną postacią otwierała się szczelina. Po wyspie krążyła pogłoska, że bogini trzyma w pieczarach niezmierne skarby i wielu kusiło się je odnaleźć. Żaden nie wrócił.
– Olśniewające miasto, prawda? – spytała z drwiną Zaraźnica.
– Największe spośród tych, które widziałam – przytaknęła Szarka, lecz bogini już odwróciła się ku wejściu do jaskiń.
Szarka zawahała się, patrząc, jak tamta z wolna pogrąża się i ginie w ciemnych trzewiach góry. W dole miasto szumiało setką przyciszonych głosów, zaś kroki Fei Flisyon chrzęściły wśród lodu, coraz dalej i coraz ciszej. Szarka jeszcze raz obejrzała się za siebie i ostrożnie weszła w podziemia, w ślad za odległym blaskiem bogini.
Wewnątrz góry panowała cisza, mącona jedynie monotonnym pluskiem kropel spadających w rumowisko skał i wielkich kryształowych obłamów.
– Widzisz? – dobiegł ją głos Zaraźnicy. – Kiedyś miałam tu tuzin kryształowych sal i wiele tuzinów wojowników drzemie w tym rumowisku. A przecież każde z was, którzy tu wchodzicie, myśli, że jest jedyne.
– A nie jest? – Szarka trąciła czubkiem buta pogięte, przerdzewiałe resztki sztyletu.
– Nie, nie jest. Jedyna jest tylko obręcz, którą nosicie.
Wchodziły coraz dalej i dalej w zimne wnętrze góry. Przodem bogini, przepowiadając coś widać do siebie, bo jej głos pobrzmiewał raz ciszej, raz głośniej, a tyłu Szarka, klnąc za każdym razem, gdy musiała przeciskać się pomiędzy zwalonymi głazami.
Na koniec przejście rozszerzyło się w grotę, przeciętą wartko płynącym strumieniem. Z góry, przez odległą szczelinę wpadała smuga światła. Bogini siedziała wysoko na krawędzi oszronionej półki, pomiędzy śnieżnymi sowami. Kosmyk jej czarnych włosów wysunął się spod diademu i opadł na ramię. Poświata przybladła nieco, a Zaraźnica machała bosymi nogami, strącając w szczelinę lodowe sople. Jej twarz była twarzą dziecka, lecz oczy, bursztynowe i błyszczące jak od gorączki, patrzyły wzrokiem bogini, prastarej i złowrogiej.
– Kiedy wieje wschodni wiatr – powiedziała, spoglądając ku górze – szczelina śpiewa jak żmijowa harfa. Usłyszysz, gdy nadejdzie czas deszczów. Jeżeli dożyjesz.
Szarka przyglądała się jej bez słowa, osłonięta ciemnym strojem norhemnów.
– Pewnie na dole znów rzecz zmilczeli, partacze – skrzywiła się Zaraźnica. – To obręcz dri deonema. Pierwszego. Prawdziwego. I, skoro już nie mogę mieć z ciebie innego pożytku, będziesz dla mnie walczyć na placach Traganki.
– Dlaczego?
– Ponieważ – oczy Zaraźnicy stały się nagle bardzo ciemne i bardzo odległe – tak właśnie postanowiłam.
Sopel lodu zmienił się pod jej dotknięciem w przezroczysty kielich. Bogini zsunęła się w dół, na brzeg strumienia, jej suknia zawirowała jak skrzydła olbrzymiej ćmy.
– Wypij – zaczerpnęła wody.
Szarka nie poruszyła się, pozwalając, by kielich wysunął się z palców Fei Flisyon. Nim sięgnął ziemi, druga dłoń bogini, karząca, lewa dłoń o sześciu palcach, wykonała nieznaczny ruch. Dziewczyna usłyszała przenikliwy dźwięk. Jak bzyczenie osy. Odskoczyła. Dwie cienkie, przejrzyste igły prawie otarły się o jej włosy.
Kielich uderzył w skałę.
– To wbrew prawidłom! – zawyła Fea Flisyon. Jej twarz rozmyła się nagle w jasną, bezkształtną smugę. Kiedy skrzepła na nowo, skórę pokrywały drobne, purpurowe cętki, a rysy wyostrzyły się, sposępniały. I nie było już w nich ni śladu beztroski, tylko odwieczne oblicze, przed którym wzdragano się we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Sine, spękane wargi, pomiędzy którymi połyskiwały drobne zęby. Spotniałe czoło, oczy rozszerzone gorętwą i szałem, mętne. Oblicze Morowej Panny, gdy znienacka człeka zajdzie, pośrodku snu najgłębszego u wezgłowia stanie, palcem z lekka w plecy stuknie, na zgubę wieczną, na zatracenie.
– Podobni tobie nie przychodzą tą ścieżką! Kto cię, dziwko, na mnie nasłał? – wysyczała, szczerząc ostre jak u rosomaka ząbki. Jej lewa, karząca dłoń drgała i kurczyła się spazmatycznie.
– Nikt! – hardo odpowiedziała Szarka. – I nie należę do twojego przeklętego plemienia, parthenoti.
– Parthenoti?! – wrzask Zaraźnicy strącił ze ścian groty resztki sopli. – Parthenoti?!
I zaraz jej gniew nieoczekiwanie opadł, lewa ręka znieruchomiała.
– Skąd jesteś? – spytała przytomnym głosem. – I czego szukasz w mieście?
– Co ci do tego? – mruknęła pod nosem Szarka. – Myślałam, że jesteś tamtą. Póki nie zobaczyłam igieł.
Fea Flisyon zagapiła się na nią, nie rozumiejąc. Czerwone cętki blakły i znikały.
– Koncept iście Delajati godzien – rzekła wreszcie. – Czegóż chce moja młodsza siostrzyczka? Matczyne bękarty wygubić?
– Nie znam zamysłów Delajati – odparła Szarka. – Szukam kogoś. Zwali go Eweinren. Eweinren z Karuat.
– Skądże pewność, że go na Tragance znajdziesz?
– Jadziołek mi wyjawił – z ociąganiem przyznała dziewczyna. – Skoro tylko wiosna nastała, naglić począł, bym się do drogi gotowała. Przez stepy mnie przeprowadził aż nad sam Kanał, a potem statek na Tragankę wybrał.
– Tak bardzo pragniesz owego Eweinrena odnaleźć – kąśliwie spytała bogini – że usłuchałaś rojeń na wpół obłąkanego plugastwa? I to takiego, co się nocnym mamidłem pasie? Co cię dla owych zwidów sennych w szaleństwo niezawodnie wpędzi? Nie, nie słyszałam ani o Eweinrenie, ani o Karuat – spojrzała na Szarkę bursztynowymi oczami – a ja wiele słyszę.
Szarka bez słowa podała bogini obręcz dri deonema. Opaska była wąska, wykuta z czerwonego złota.
– Zatrzymaj ją – wzruszyła ramionami bogini. – Wedle obyczaju.
– Nie będę nosić znaków parthenoti. Niczyich znaków.
– Nie dozwolę, by śmiertelna odrzuciła moje dary. Popatrz! – W lewej dłoni bogini zabłysła garść cienkich, kolorowych igieł. – Niektóre niosą trąd, inne dur, czerwoną śmierć albo zgorzel… Dzisiaj zdołałaś się obronić przed czarem, który przywiązałby cię do Traganki. Czy i jutro będzie ci sprzyjać szczęście?
– Grozisz mi? – krzywo uśmiechnęła się rudowłosa. – Grozisz czy ostrzegasz?
– Ni jedno, ni drugie. Co wolisz. Cokolwiek zamyśla Delajati, weź obręcz i idź na północ. I nie wracaj na Tragankę.
Nieco powyżej głowy bogini jadziołek poruszył się lekko i załopotał skrzydłami. Był drobny, niewiele większy od gołębia. We wnętrznościach czuł znajome, palące uczucie głodu i nie był w przyjaznym nastroju. Ciemnooliwkowe, zakończone haczykami pióra uniosły się i nastroszyły. Na końcu każdego połyskiwały drobne krople. Jak zawsze, gdy ruszał na polowanie.
W dole drobna, jasna postać podała coś jego rzeczy. Szpony jadziołka zazgrzytały o skałę, zakrzywiony dziób klekotał z rozdrażnienia. Nie powinna tego brać, myślał, wie, że nie powinna. Dogadzał jej, piastował i hołubił, ale pozostała, jak była, niewdzięczna i nieostrożna. I uparta. Zawsze była uparta, od tamtej chwili, gdy pochwycił ją na spalonych słońcem skałach.
Ale potrafiła śnić i była tylko jego. A jej sny były pełne ognia.
– Jesteś do niej bardzo podobna – rzekła Szarka. – Tak łatwo wziąć cię za Delajati.
– Jestem jej bękarcią siostrą – wyjaśniła bogini – ale słabszą i bardziej trwożliwą. Nie chcę wszczynać wojny. Będę cicho i nie wyściubię nosa poza Tragankę, choćbyście pospołu obróciły resztę Krain Wewnętrznego Morza w perzynę. Pozostali jednak będą ściągać do ciebie jak muchy do lepu – dokończyła znacząco.
Szarka odwróciła się tylko i ruszyła w dół pomiędzy ciemnych zwałami kamieni. Jadziołek też się poderwał i zataczał w ciemności szybkie koła.
– I tyle? – zaśmiała się drwiąco bogini. – Nie będziemy rozprawiać o zgubie świata? O czasie szeflinów i siekier, o krwi na darmo przelanej i ogniu za plecami?
Potem Zaraźnica stanęła w smudze księżycowego światła, uniosła do góry wąskie, ostre dłonie i rozpoczęła inwokację:
Witaj, jasna gwiazdo zmierzchu, zaklinam cię przez potężne imiona, poprzez dwunastu, którzy umarli od stali, poprzez dwunastu, których powieszono, poprzez dwunastu, których poćwiartowano, poprzez chleb i sól, poprzez dwanaście gwiazd, które są jedno, zaklinani cię, jasna gwiazdo zmierzchu…
Było to zaklęcie stosowne raczej w ustach wioskowej wiedźmy, nie bogini Traganki, ale ten, którego przywoływała, nie pojawiłby się na inne wezwanie. Podmuch wiatru przyniósł ku niej znad szczeliny smród portu i gorzką woń kwiatów – w dole kwitły migdałowce.
* * *
– Patrz, gdzie idziesz! – kwiknął z ziemi pryszczaty wyrostek, wyrywając połę kubraka spod buta Szarki. Ladacznica w żółtej telejce zajadle obmacywała jego sakiewkę.
Niewiasta nosząca obręcz dri deonema rozejrzała się wokół. Od pałacu dzieliła ją rozległa, rozświetlona feerią światełek połać ogrodów. Z rezygnacją podeszła do niewielkiej fontanny. Stała ona nieco na uboczu i przez niedopatrzenie nie napełniono jej winem. Nachyliła się nad wodą, opłukała twarz i wyjęła z włosów długie szpile, z których każda została zanurzona w trującej ślinie jadziołka. Ostrożnie odłożyła na bok obręcz i pozwoliła włosom opaść na plecy.
Noc była parna, gorąca. Szarka zrzuciła ciężki, nabijany ćwiekami kubrak i zamierzała wymościć sobie posłanie w trawie nieopodal, licząc, że zwieszone nisko nad ziemią gałęzie świerku zasłonią ją przed co bardziej rozochoconymi mieszczanami.
Krzaki po przeciwnej stronie fontanny zatrzeszczały i wynurzył się z nich wysoki mężczyzna. W przeciwieństwie do miejscowych nie nosił brody, włosy miał krótko przystrzyżone, oczy szare. Odziany był pospolicie, w kaftan z barchanu natkany zgrzebłami i poplamione skórzane portki. Na plecach przytroczył potężny, oburęczny miecz.
– Znalazłaś wodę?
Szarka nie poruszyła się. Stała z oczyma odwróconymi w bok, w stronę sadzawki, gdzie jego odbicie rozpadało się na drobne odłamki – strzępy twarzy, światła i opadłe płatki migdałowca. W blasku latarni jej długie, rozpuszczone włosy połyskiwały barwą czerwonego złota.