– Zbierajmy się! – Przemęka ociosywał gałęzie na nosze. – Nie wytrzeszczajcie ślepi. Zdałoby się dziewce kopiec usypać, wybornie mieczem obraca. Ale nam w drogę co żywo ruszać, a jej teraz już za jedno.
Tymczasem delikatne mrowienie na grzbiecie Twardo – kęska ustało. Skalniak zamarł. Zbójca zaczął się rozglądać za skrzydłoniem.
Tamci już przenieśli księcia na nosze. Wyliże się, pomyślał beznamiętnie Twardokęsek, czemuż by nie? Jednak potrząsnął przecząco głową, gdy Przemęka usiłował zagnać go do dźwigania rannego.
– Lepiej, jak tu jeszcze trochę posiedzę – mruknął.
Przykucnął na piętach w kącie skalnej niecki, z dala od umierającej Szarki, owinął się ciaśniej opończą i patrzył, jak odchodzili. Wróci, myślał, skrzydłoń wróci, nim ona do reszty zdechnie, one zawsze wracają. A jak dziewka na dobre ostygnie, jak plugastwo się posoki nachłepcze, to trza trupa obszukać, listy do kantorków wytrząsnąć. Toż grzech tyle dobra zmarnować.
Ślepia jadziołka łyskały wrogo znad powalanej posoką murawy. Krew była ciepła, słodka, i nie przestawała płynąć. Jadziołek nastroszył oliwkowe pióra, zaskwirzył w przestrachu, lecz jego rzecz nie odpowiedziała. Nie podobało mu się, wcale mu się to nie podobało. Wówczas spojrzał z uwagą w tę drugą rzecz.
Twardokęsek zaskowytał.
* * *
– Jak on mi wtenczas oczyskami łeb świdrzyć począł – chrapliwie powiedział zbójca – to zrazu mi krew z nosa, z gęby poszła, jakby mi tam co w środku trzasło. A ból był takowy, że anim ziemię mógł zmacać… I kiedy mi w rozumie bełtał, to i mnie snadź co z niego przeszło. Bo widziałem, jak on tam na południu norhemnów niczym zwierzynę ścigał. Nie żeby mu który drogę zaszedł, nie z głodu nawet, ale taka jest w nim do człowieczego plemienia nienawiść. My u niego, Mroczek, taniej od bydła stoimy. Tylko tę dziewkę jedną sobie przyhołubił i jej broni.
– To niechaj jej pilnuje – wzgardliwie odparł Mroczek. – Niech piórami jadowitymi razi. My tyle chłopa naprzeciw posłem, że się piór ze szczętem wyzbędzie. Oskubiem go, jako świątecznego kapłona, i jako kapłona na rożen nadziejemy. A potem dziewka w dyby pójdzie.
– No, nie wiem – sprzeciwił się zbójca. – Bo jakie mnie potem nockami zwidy nawiedzać poczęły, strach wspomnieć… Nie trzeba było w Tragance Krupy słuchać, kiedy on owe bluźnierstwa o Annyonne wygadywał. Wszystko to się do mnie potem wracać poczęło, wszyściuchno. Siedzę wedle komina, okowitę ze skórzanego kubka popijam, ryża posługaczka w pasie mnie obłapia. Tylko że…
– Ale żeś ty się, Twardokęsek, strachliwy zrobił – pokręcił głową Mroczek. – Gdyby ci nie był kat pisany, niezadługo pewnikiem do pokutników przystałbyś, co się po grzbietach za grzechy świata tłuką. Ech, śmiech i sromota… O wywołańcu mi lepiej gadaj, o Koźlim Płaszczu.
– Półżywego go nieśli z przełęczy Skalniaka. Może gdzie tam skapiał pod płotem.
– Nie widzi mi się.