– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.
– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.
– Derkacz – burknął, bo też to miano jeszcze na Tragance sobie umyślił. – I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła i rozgoryczyła go zarazem.
– Starczy gadek – zganił ich książę. – Ruszajmy, nim dzień cały przemędrkujecie.
Wkrótce zabrnęli w cuchnącą, rozmokłą ziemię pomiędzy rzędami krytych sitowiem chat. Gromadka dzieciaków obrzuciła ich patykami i grudkami cuchnącej mazi. Kobiety tylko stały w drzwiach i patrzyły. Na widok Szarki w czerwonej chustce na szyi i postrzępionej, odsłaniającej uda spódniczce ich wzrok stwardniał jeszcze bardziej. Młoda dziewka w bezkształtnym juchtowym stroju wybiegła na ulicę i chlusnęła im prosto pod nogi strugę pomyj.
Na rynku, przy studni, stadko kurcząt melancholijnie grzebało w błocie. Karczma naprzeciw wyglądała niewypowiedzianie nędznie. Z początku uderzył ich zmieszany odór ryb, przypalonego tłuszczu i brudu. Później jednak Twardokęsek z zadowoleniem rozpoznał ostry zapach czosnku i smażeniny.
– Zdałoby się coś przekąsić – niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Ano – zgodził się Przemęka – nieprędko się później okazja trafi. Może podróżni w gospodzie popasają, to się o drogę przepytamy. Jeno aby nikomu co głupiego do głowy nie przyszło – jego zęby błysnęły w nagłym, wilczym uśmiechu.
Pomieszczenie było ciemne, na palenisku słabo tlił się żar. Przy długiej ławie tłoczyło się kilku kapłanów w przybrudzonych, żółtych szatach i dwóch zbrojnych, w których po kubrakach zdobionych czarno – żółtą szachownicą rozpoznał celników, co dla świątyni przy trakcie pieniądz zbierają. Na samym końcu ławy mąż o cisawej brodzie i wyglądzie wędrownego handlarza obłapiał posługaczkę, znoszącą jego zaloty z zawodowym znudzeniem. Karczmarz tkwił pomiędzy dwoma tłustymi, zawieszonymi na poprzecznym bierzmie szynkami i bez zapału wcierał tłuszcz w szynkwas.
Ech, a gdyby tak krzyknąć, przemknęło przez głowę Twardokęska. Kapłani Cion Cerena nie poskąpiliby nagrody za żalnickiego księcia. Jednak choć celnicy mieli przypasane miecze, byli tylko poborcami, mało w wojennym rzemiośle wprawnymi, a potężny miecz księcia wzbudzał postrach. Raptem Szarka uśmiechnęła się drapieżnie. Ot, ścierwo, wiedźma jedna, pomyślał z lękiem, ani ona wie, co się człekowi w głowie roi. Ukradkiem uczynił znak odpędzający złe moce i przygarbiwszy się ruszył za innymi.
Przemęka donośnie zażądał piwa. Gospodarz pchnął ku nim cztery kufle.
– Dla dziewki takoż – napomniał Przemęka. – Przemokła, jako wszyscy.
Karczmarz usłuchał, choć jego twarz mówiła wyraźnie, że w tej okolicy kobiety nie chadzają do gospody.
Piwo okazało się lepsze, niż zbójca przypuszczał. Rozejrzał się po oberży. Nad szynkwasem prócz szynek zwieszały się wianki czosnku, cebuli, płaty suszonych ryb i miejscowy przysmak, nanizane na sznurki suche obwarzanki pokryte kminkiem i grubą solą. Na ladzie rozpierały się wielkie słoje z marynowanymi kałamarnicami. Twardokęsek chciwie przełknął ślinę – głód powrócił i znów burczało mu w brzuchu.
– Na żarze żuwka rybna stoi – karczmarz podał Prze – męce bochenek ciemnego chleba.
Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana drobnymi kawałkami ostrego sera. Twardokęsek z zadowoleniem wciągnął w nozdrza jej zapach. Ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął jeść, pospiesznie, by nasycić choć pierwszy głód, nim pozostali opróżnią naczynie. Od dziecka jadał ze wspólnej miski, jego ramię, łyżka i przełyk poruszały się w zgodnym, płynnym rytmie. Kątem oka dostrzegł, że kapłan niemal dorównuje mu wprawą – lata spędzone wśród akolitów, przy klasztornym, z pewnością niezbyt dostatnio zastawionym stole, musiały odcisnąć ślad.
Łyżka zgrzytnęła o dno. Twardokęsek otarł wargi, wychylił do końca kufel i strząsnął z wąsów zbłąkane krople. Chciał prosić o dolewkę, ale pozostali mieli dosyć; zbójca już dawno spostrzegł, że szlachta zazwyczaj nie potrafi radować się dobrą strawą, zaś im lepsze urodzenie, tym gorszy żołądek. Spostrzegł też, że kapłani w żółtych szatach przyglądają im się ciekawie.
– Hej! Jeszcze po kufelku! – krzyknął Przemęka, klepiąc posługaczkę po rozłożystym tyłku.
– I kilka plastrów szynki! – dorzucił bezczelnie Twardokęsek. – Ze dwie gomółki sera!
– A z daleka idziecie, waszmościowie? – zagadnął celnik. – Gdzie zboczyliście z gościńca?
– Jakbyśmy wiedzieli gdzie – warknął Przemęka – to – byśmy nie siedzieli na tym zadupiu. Ta wichura zeszłej nocy zepchnęła nas ze szlaku w jednej chwili!
– Sandalya znów napastowała dziwkę z Traganki – wyjaśnił otyły kapłan, jego oba podbródki trzęsły się przy tym i podskakiwały. – I tyle traf zacny, żeście na Krogulczy Grzebień wyszli.
– Traf zacny, powiadacie – skrzywił się Przemęka. – Toż nas owa wichura mało do ostatecznego nieszczęścia nie przywiodła, że o koniach pomarnowanych nie rzeknę. Dobrze, żem bydło w Zarzyniu przedał. Sami byśmy go przecie przez Góry Żmijowe nie przewiedli.
Kapłani i celnicy poczęli gawędzić z Przemęką o zarazie, co zeszłego roku przetrzebiła trzody na południowych równinach, o podróżnych traktach poprzez Góry Żmijowe i słynnych bydlęcych targach w Spichrzy. Przemęką do złudzenia udawał zubożałego sztachetkę, książę głupawego wyrostka, który pierwszy raz opuścił rodzinną wioskę, a osowiała Szarka suszyła przy palenisku włosy, nie dbając o nagabującego ją kupczyka.
Twardokęsek nie musiał nikogo udawać, jego potężna, przygarbiona sylwetka i tępa twarz zawsze wprowadzały ludzi w błąd. Natomiast z powodu krwawego bandaża Kostropatkę uznano zapewne za wynajętego do ochrony rzezimieszka.
Przemęką coraz bardziej pospolitował się ze sługami Cion Cerena i wkrótce zgodnie wymyślali kapłanom Zaraźnicy, którzy od lat psują pieniądz i ciągną z tego niezmierne zyski.
– U nas też ich pełno – pokiwał głową najstarszy z kapłanów – pijawek przeklętych. Cała sól przez ich ręce przechodzi.
– I bydło – zgodził się Przemęką. – Imaginujecie sobie, wielebny, ściągnęli dziesięcinę od naszych wołów. Jako węgorza ze skóry złupili, przybłędy jedne.
– Wszystko na gorsze idzie – pokiwał głową kapłan. – Ludzie nie szanują bogów, a bogowie skłóceni. Czy uwierzycie, waszmościowie, że nawet ci solarze, nędznicy, usiłowali nas okpić?
– Zawszeć z nimi jednako – celnik zacmokał z potępieniem – rychtyk jednako.
– Ano, jest i u mnie paru niewolnych chłopów – przytaknął Przemęką. – Co jakiś czas trza któregoś dla przykładu w gąsior wsadzić, w pokorze utwierdzić.
Pozostali ledwie kryli sarkastyczne uśmieszki. W przybrudzonym, wyświechtanym odzieniu i wysłużonych butach, Przemęką nie wyglądał ani zasobnie, ani dostojnie. Ot, po prostu hodujący woły zbiedniały szlachcic, który bezczelnością maskuje pustki w sakiewce.
– Dokąd, waszmość, ciągniecie? – spytał mężczyzna o wyglądzie wędrownego handlarza.
– W górę szlakiem – wyjaśnił Przemęka. – Na wiosenne targi w Żalnikach, choć już dość czasu zmitrężyliśmy przez tego ciemięgę – lekceważąco machnął ku popijającemu piwo księciu – i jego, psia mać, zachcianki. Dziwkę z portowego zamtuza wykradł i na wozie ukrył, a Kikuta rajfurka, siepaczy za nami posłała. Człeka mi nadwerężyli – pokazał obandażowanego Kostropatkę – a że inni podróżni się o wszystkim zwiedzieli, kazali nam iść precz.
Szarka przesunęła się bliżej paleniska, na niziutki stołeczek. Zzuła kaftan i zaczęła czesać szylkretowym grzebieniem splątane włosy.
– Oj! – cmoknął z zachwytem otyły kapłan. – Szczere złoto.
– Matka z dzikich plemion, barbarzynka – wyjaśnił szeptem Przemęka. – Podobno do śmierci nie mówiła w ludzkim języku. Ojciec ze Zwajców, a przynajmniej tak gadała Kikuta. Tuszę, że handlarze poznają się na niej równie szybko, jak wy, wielebny ojcze. Ona nawet na książęcą nałożnicę zdatna, młoda jeszcze, ni razu nie rodziła. Dlatego musimy zdążyć na targi w Żalnikach.
– Rozumnie – kapłan przepił do niego z uciechą – wielce rozumnie. Choć wasz bratanek może myśleć zgoła inaczej.
– Myśleć to jeszcze za bardzo nie myśli – zarechotał Przemęka. – A ona jest skortyzanka i z takiejże zrodzona, za jedno jej, komu się podłoży. Nie, jemu już upatrzyłem dziewuchę w naszej okolicy, krzepką, w biodrach szeroką. Z taką to i dom chędogi będzie i gromadkę dzieciaków wywiedzie. Jeszcze mi wdzięczny będzie.
– Jeśli w innym żłobie za bardzo nie zagustował – zauważył zgryźliwie starszy celnik. – Bo to, widzicie wasz – mość, nie darmo powiadają, że czym za młodu nawrzał, zawdy śmierdzi garnek.
– Tedy mu będę od obłędu łeb ścierwem czerniawej kurzyny okładał, póki do rozumu nie wróci! – żachnął się Przemęka. – Ale nie lękajcież się, prędkie było miłowanie, tedy prędko minie. Już onegdaj mu na oczach stajennego zbałamuciła. At, wasze wielebności, pomóżcie prostemu człowiekowi i powiedzcie lepiej, jakie wieści krążą. Kto jak kto, ale wy już na pewno wiecie, czy trakty w Górach Żmijowych bezpieczne.
Kapłan z namaszczeniem pogłaskał się po tłustym podgardlu.
– Ostatnimi czasy uspokoiło się trochę – powiedział. – Zimą przetrzebiliśmy zbójców, ze dwa tuziny powiesiwszy, to spokornieli. Tylko to tałatajstwo po wioskach rozbestwione ponad miarę i na nich uważajcie, zwłaszcza z dala od szlaku. Ale póki gościńca, tedy bezpiecznie. Do Gór Sowich, kędy szczuracy chadzają.
Kość kurczęcia chrupnęła w szczękach Twardokęska. Zbójca zasępił się, rozmyślając, ilu jego ludzi z Przełęczy Zdechłej Krowy zawisło na postronkach. Nie żeby do nich tęsknił, ale ostatnia noc i spotkanie z szaloną boginką zniechęciły go do morza i kapryśnych Szczeżupin.
– A kiedy już miniem szczuraków – spytała nagle Szarka – czy wtedy dowleczemy się wreszcie do cywilizacji? Czy może znów do zapchlonego posłania, kwaśnego piwa i chleba z kiszoną kapustą?
– Im dalej na północ, tym więcej kiszonej kapusty – odpowiedział sentencjonalnie kapłan. – Ale z resztą będzie lepiej, moje dziecko.