– Jest takie miejsce na świecie, gdzie blizny nie szpecą, a przeciwnie, dodają uroku, godności i wagi. Jest takie miejsce, gdzie ran ludzie się nie wstydzą, a przeciwnie, pokazują je. Jest takie miejsce, gdzie żołnierze nareszcie czują się jak w domu – westchnął. – To królestwo Dahmerii. Kraj wojowników.
– O czym ty pieprzysz?
– W ostatnią noc, kiedy już było jasne, co będzie z Cesarstwem… Poszliśmy wszyscy do parku. Zerwać kwiaty dla pani.
– Szlag! – syknął Biafra. – A wywiad cały czas się zastanawiał, jaki w tym ukryto plan, że jednej nocy zniknęły wszystkie kwiaty i do czego mają być użyte…
Chłopak niezrażony wyjął z sakiewki małe zawiniątko. Rozsupłał skrawek papieru i wyjął z niego mały, śliczny kwiatek.
– Ten jest mój – klęknął przed Annameą. – Chciałem go pani ofiarować. I prosić panią… Prosić cię o rękę.
Achaja potrząsnęła głową.
– Czy to znaczy, że oni wszyscy – wskazała na ciała zabitych Dahmeryjczyków z Korpusu Szturmowego – mają takie kwiatki???
– Tak. Wszyscy.
Biafra zainterweniował błyskawicznie.
– Pani pułkownik, proszę się nie wygłupiać. Teraz do najlepszego medyka. Opieka. Załatwimy najlepszą ochronę. Potem transport do Arkach. Będzie pani miała własny dwór, na pewno tytuł księżniczki, własne wsie i folwarki. Gwarantuję! Najlepsza opieka, najsławniejsi medycy, pieniądze, godności, zaszczyty. Nasz najlepszy, legendarny agent… Nikt takiego nie miał w historii świata!
Annamea uklękła przed chłopcem.
– Przyjmuję – powiedziała cicho. Krew ciekła jej po brodzie.
Wzięła od niego malutki kwiatek. Chłopak lekko pocałował ją w zdrowy policzek. Potem wstał i pomógł się podnieść narzeczonej.
– Nie wygłupiaj się!!! – wrzasnął Biafra. – Pani pułkownik! Stolica Arkach, pałac, wsie, folwarki, zaszczyty, bale na dworze…
– Twarz mi się odkleja – szepnęła Annamea.
– Zaraz się zrobi – chłopak wyrwał kilka swoich długich włosów i skręcił je w nitkę. Podskoczył do rannej koleżanki po igłę i wrócił błyskawicznie. – Nic nie będzie boleć. Rana głęboka i przecięły się te no… jak medycy mówią? Te… nerwy, czy jak. Nic nie będzie boleć, kochanie.
Oderwał jej rękę od straszliwej rany i sprawnie zaczął szyć na okrętkę.
– Pani pułkownik! Najlepsi medycy w kraju. Opieka. Bogactwo. Honory – krzyczał Biafra.
– Panie generale – chłopak w dahmeryjskim mundurze oderwał na chwilę oczy od igły. – Na mocy wojennego prawa zwracam się do pana wedle starego zwyczaju. Wokół nie ma odpowiednich kapłanów, a pan jest tu najwyższy rangą. Zwyczaj mówi: ma pan prawo udzielić nam ślubu, bo ona jest ranna. Proszę o to! Dowódca najwyższy rangą może udzielić ślubu w warunkach bojowych, jeśli w zasięgu wzroku nie ma odpowiednich kapłanów. Proszę to zrobić.
– Annamea!!! – Biafra odchodził od zmysłów. – Najlepsi medycy na świecie! Najlepsza opieka! Bogactwo, władza! Opamiętaj się!
– Udziel nam ślubu – powiedziała cicho. Szycie rzeczywiście ją nie bolało. – On ma rację. W warunkach bojowych najwyższy rangą musi to zrobić według prawa zwyczajowego. A ja jestem ranna. Może nie przeżyję.
– Jesteś pewna???
– Tak. Pospiesz się.
Biafra wpieniony aż zacisnął pięści.
– Dobrze – warknął. – Udzielam wam ślubu. Jesteście teraz mężem i żoną.
Achaja uśmiechnęła się lekko.
– Masz rację siostro. Ja też bym tak zrobiła – nachyliła się i pocałowała ją w zakrwawione czoło. – Wszystkiego najlepszego z okazji ślubu.
– Dzięki!
– Powodzenia!
– Nie bój się. Teraz już zamierzam przeżyć.
– Fajnego masz chłopaka. To znaczy… męża.
– No. Też mi się podoba.
Chłopak spokojnie kończył przyszywanie połowy twarzy. Chciał jakiejś szmaty, ale ranna Dahmeryjka na wózku miała tylko niezbyt czyste onuce. Trudno. Zaczął robić opatrunek z tego, co miał pod ręką, dodając trochę suszonych ziół i jakiejś papki, którą wyciskał ze skórzanego woreczka. Przez cały czas mówił do siebie.
– Bogowie, jaki piękny jest wasz świat. Jaki cudowny, jaki czarowny. Tyle szczęścia dajecie na co dzień. Bogowie! Jestem mężem najpiękniejszej kobiety na świecie. Jedziemy do domu, do Dahmerii. No przecież musimy u króla zdać sprawę z zagłady Ciężkiego Korpusu Szturmowego. I będziemy na dworze. A ja z najpiękniejszą kobietą świata. I to nie byle kim. Ona jest przecież pułkownikiem Armii Arkach. Naszym kohortnikiem. Każdy zaświadczy, jak poradziła sobie, manewrując korpusem, podczas walk ulicznych. No i jeszcze te blizny. Czarna opaska na oku. Brała udział w prawdziwej walce, a nie tylko siedziała w namiocie sztabowym. Wszyscy na dworze będą musieli pochylać głowy i kłaniać się do ziemi… Nisko głowy będą trzymać. Będą klękać przed najlepszym agentem w historii. Przed moją żoną. Bogowie, jak piękny jest wasz świat. Daliście mi kogoś takiego. Daliście mi kasę oddziału. Daliście mi taką żonę, pułkownika, kohortnika, agenta, z bliznami na twarzy, które świadczą o męstwie, z wybitym okiem… Bogowie, przecież ona zostanie naszą królową. A w takim razie ja królem… Bogowie! Piękniejszego świata nie mogliście wymyślić. Dostałem wszystko! Wszystko, co chciałem!!! Nie, no… nie może być tak pięknie na świecie – skończył opatrywać żonę brudnymi onucami. – Ale jest.
Pomógł jej podnieść się z ziemi.
– Słuchaj, dzisiaj razem będziemy ciągnąć wózek ze skrzynią. Jutro strasznie spuchniesz, więc trochę poleżysz. Ja będę ciągnął was obie, ale potem już spokojnie. Jakoś dojdziemy.
– Pewnie, że spokojnie – przerwała mu ranna w udo koleżanka oparta o skrzynię na wózku. – Za dwa, trzy dni będę już mogła iść obok. A za jakieś dziesięć pomogę wam ciągnąć.
– No.
Annamea, jak we śnie, dała się zaprząc do wózka ze skrzynią tuż obok męża.
– Może dać wam chociaż konie? – warknął Biafra i zaklął.
– My zawsze wracamy pieszo.
– A jak was ktoś napadnie?
Chłopcu nawet nie chciało się komentować. Razem z Annameą zaczęli ciągnąć dwukołową konstrukcję ozdobioną wielkim napisem: „Żołnierz wraca do domu. Spróbuj zrabować. Całe królestwo Dahmerii ruszy na ciebie! Nie ustaniemy nigdy”.
– Trzymaj się, siostro! – krzyknęła Achaja.
Annamea, nie odwracając się, podniosła zaciśniętą pięść i kilka razy poruszyła ramieniem. W języku znaków Armii Arkach znaczyło to: „do ataku!”.
Achaja, przygryzając wargi, obróciła się na pięcie. Szukała na pobojowisku znajomych twarzy. Podeszła do ciała Mereditha. Kucnęła i dotknęła ręką jego ramienia. Jakby chciała go uspokoić albo pocieszyć. Ale to chyba ona sama potrzebowała uspokojenia i pocieszenia. Wstała, przygryzając wargi. Szukała dalej. Widziała dwóch rannych rycerzy, którzy usiłowali jakoś pomóc wykrwawiającej się dziewczynie z Armii Arkach. Pierwsze hieny wojenne rabujące trupy. Żołnierze drugiego rzutu woleli trzymać się z daleka.
Podeszła do zwłok Siriusa. Obok siedział Zaan, który przybył z drugim rzutem Biafry. Zmęczony, obolały, kaszlący. Ale nie rozpaczał. Miał wysoko podniesioną głowę. Trzymał martwego chłopaka za rękę. Jak brat brata. Jak ojciec syna. Spojrzał na Achaję. Był spokojny i opanowany.
Usiadła obok niego. Położyła mu głowę na ramieniu.
– Wiesz? – powiedział cicho. – Wiesz, jakie było największe pragnienie Siriusa?
– Jakie?
– Chciał znaleźć się w otoczeniu przyjaciół. W najbardziej bezpiecznym miejscu na świecie.
Achaja zagryzła wargi, a Zaan kontynuował.
– Czyż on ma bliższych przyjaciół niż my dwoje? – spytał. – Czyż można wyobrazić sobie bardziej bezpieczne miejsce na świecie? – wskazał na setki żołnierzy drugiego rzutu obu armii, którzy strzegli placu.
Achaja czuła, jak znowu pod powiekami wzbierają łzy.
– Wszystkie życzenia się spełniają – powiedział Zaan. – Wszystkie.
Potrząsnęła głową.
– Dzieje się coś dziwnego…
– Wiem – przerwał jej. – Zmieniłem świat – uśmiechnął się smutno. – Chyba zmieniłem nawet porządek wszechświata. Tak coś dziwnego, coś bardzo dziwnego właśnie się dzieje.
Przez plecy przebiegły jej dreszcze.
– Czuję.
– Nie wiem, jak to powiedzieć – wycharczał. – Ale to jest koniec pewnej epoki. Nie mam pojęcia, jak będą nas nazywać – szukał w myślach źródłosłowia, które mogliby wobec nich zastosować przyszli badacze. Potem uśmiechnął się znowu. – Wiesz, właśnie zakończyłem epokę antyku.
Znowu się rozkaszlał. Usiłował wytrzeć ślinę cieknącą po brodzie.
– Widzę teraz całą swoją drogę. Od świątynnego skryby, który myślał, że już przegrał, że stracił swoje życie. Któremu przestało zależeć. A potem musiałem kroczyć tym upiornym, cienistym gościńcem prowadzącym w coraz większy mrok, dalej i dalej. Cienie i mgła. Przerażenie i zgrzytanie zębów. Ale… Psiamać! Zrobiłem to. Zrobiłem to. Doszedłem do samego końca – tym razem udało mu się uśmiechnąć. – Dziesiątki tysięcy trupów, rannych i kalek. Upadłe królestwa, rozerwane na strzępy Cesarstwo, upodlony Zakon. Rozwalona cała cywilizacja, żeby dać miejsce następnej. Wygrałem z nimi wszystkimi – ledwie mówił, tak rzęziło mu w płucach. – Ale jest coś bardziej ważnego. Coś dla wszystkich. Już nigdy byle kto nie pozwoli nazwać się „nikim”. Już nie. Teraz nikt to jest ktoś. Oni jeszcze tego nie widzą…
– Widzą – przypomniała sobie Mayfed strzelającą do rycerza ze słowami: „Jestem nikim, ale właśnie przestałam się płaszczyć… Teraz Ja!!!”. Przypomniała sobie, jak Marbe, zwykły medyk, trzasnął dłonią w twarz ją, księżniczkę. – Oni już wiedzą, Zaan. Nic nie będzie takie jak dawniej – Achaja silniej przylgnęła głową do jego ramienia. Poruszyła się lekko, tak, żeby jej długie włosy opadły mu na pierś. Przytuliła się. Słyszała straszliwe charczenie w jego płucach. Widziała powykręcane reumatyzmem palce jego dłoni o powiększonych przez chorobę stawach, złuszczoną, pomarszczoną skórę, nienaturalne drżenie obu dłoni. Widziała to wszystko. I zrozumiała coś jeszcze. Niepotrzebnie szukała swojego wojownika w gwiazdach, choć kochała ich wszystkich. Zerknęła w bok na pooraną bruzdami twarz Zaana, na jego rozdygotane przez nerwy i choroby ciało. Niepotrzebnie szukała w gwiazdach, choć czuła więź z nimi wszystkimi. Z tymi, którzy nie chcieli się poddać, nie chcieli złożyć broni, którzy patrzyli śmierci prosto w oczy.