Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 4

To coś, to jedno wielkie pośmiewisko, ten przypadkowy zbiór najbardziej przypadkowych jednostek jakie można sobie wyobrazić nazwano oficjalnie Armią Ekspedycyjną Królestwa Arkach. Nieoficjalna jej nazwa brzmiała: Wielka Pomyłka Biafry. Armia składała się na papierze z trzech dywizji: Drugiej Górskiej, Pierwszej Zwiadu i Pierwszej Cudzoziemskiej. Dlatego te dwie dodatkowe dostały pierwsze numery, bo… ani zwiad nie miał dotąd żadnej własnej dywizji, ani, tym bardziej, cudzoziemcy. Jedynie dywizja górska była pełnowartościową jednostką, jednolicie wyszkoloną, jednolicie dowodzoną, biorącą już udział w wielu walkach jako całość. Dywizja zwiadu to była czysta parodia. Co prawda wojsko w służbach zaopatrzenia i rozpoznania składało się z jednostek jeszcze bardziej elitarnych niż słynne „Dziewczyny z gór”, ale… Zwiad zawsze miał wielką liczbę małych jednostek rozproszonych na terenie całego Królestwa i wszelkie doświadczenie wzajemnej współpracy poszczególnych dowódców pochodziło najwyżej ze szczebla kompanii. Czasem batalionu. Nigdzie i nigdy dotąd poszczególne jednostki nie współpracowały ze sobą choćby na szczeblu pułku, nie mówiąc już o dywizji. Nie było żadnych mechanizmów, które umożliwiałyby dowódcom wypracowanie jakiejkolwiek koordynacji działań choćby tylko w poruszaniu większych mas żołnierzy.

Ale to jeszcze było nic. Jeżeli zwiadowców nazwać parodią, to dywizję cudzoziemską trzeba byłoby nazwać czarną rozpaczą, największym koszmarem, który mógł się przyśnić jakiemukolwiek dowódcy w godzinie śmierci. Była to klasyczna dywizja papierowa (to znaczy nieistniejąca w rzeczywistości, a jedynie na papierze sztabowym). Składała się z trzech pułków… Bogowie! Przecież tego słowa nie można wymówić w odniesieniu do tej jednostki. No dobrze, powiedzmy więc w cudzysłowie: składała się z trzech „pułków”. Pierwszy to było ponad sześciuset wojowników z Wielkiego Lasu. Hm… Największym problemem były próby nakłonienia ich, żeby zaczęli nosić jakiekolwiek ubrania. No, ale to jeszcze można jakoś tam darować. W końcu żadna inna armia na świecie nie miała gołych żołnierzy, więc nikt pewnie nie pomyli się w walce, nie mogąc odróżnić w kłębowisku ciał swoich od obcych. Niektórzy mieli nową broń, ale już na ćwiczeniach, jak tylko doszło co do czego, odrzucali ją gremialnie i zaczynali szyć z łuków, a potem ruszali do ataku na miecze.

Drugi „pułk” stanowiło tysiąc żołnierzy Królestwa Dery. Byli jako tako wyszkoleni, przynajmniej żaden nie zgubił swej piki na ćwiczeniach. Żaden nie zgubił też swojego miecza, tarczy, jednej części ostrokołu, trojaka do zatrzymywania jazdy, połowy namiotu, zapasów jedzenia i wody na trzydzieści dni, miednicy, garnka i jakiegoś tysiąca innych przedmiotów, które każdy żołnierz musiał dźwigać na sobie. Jako tragarze byli nieźli, jako żołnierze – śliczni i pachnący, bowiem Armia Dery jako pierwsza w świecie nakazywała w regulaminie codzienne mycie.

Trzeci „pułk” to ponad tysiąc ochotników Chorych Ludzi. Każdy z nich miał przynajmniej karabin. Byli wyszkoleni, jeśli chodzi o strzelanie. Byli ochotnikami… Cóż. Szkoda tylko, że Królestwo Chorych Ludzi postanowiło niewielkim kosztem pozbyć się wszelkich mętów, złodziei, bandytów i morderców. Kupili każdemu karabin, zapłacili za żywność i transport. A rekrutacja pewnie odbywała się tak: wchodzi kat do celi skazańca i mówi – masz do wyboru, psie nasienie, albo cię zaraz powiesimy, albo pójdziesz służyć gdzieś w zarazę daleko… Krążyły plotki, że część skazańców wykazała się jednak choć odrobiną rozsądku i wybrała szubienicę. Nie mieli żadnego umundurowania. Każdy chodził w tym, w czym go złapano i wrzucono do lochu. Jeden nawet paradował w „kazionnej koszuli” – musiał wyrwać się z łap kata dosłownie wprost z miejsca egzekucji. Oddział oberwańców usiłowano wyposażyć przynajmniej w jednokolorowe chusty, żeby wprowadzić choć pozory ładu. Ale to nie był dobry pomysł – chusty szybko opchnięto, wymieniając na alkohol. Dało się nimi dowodzić wyłącznie przy pomocy strachu – liczba etatowych katów w tej jednostce przewyższała liczbę katów w całej armii.

Biafra miał także jazdę. To było z tysiąc… a może dwa razy więcej… rycerstwa z Północy. Nikt ich nigdy nie zdołał nawet policzyć, ponieważ nie byli żołnierzami tylko walczącą na koniach szlachtą. Ponieważ szlachta stanowiła rodzaj pospolitego ruszenia, nie było możliwości ustalenia dowódcy, rządzić mógł ten, kto zdobył największy mir wśród towarzyszy. A to mógł być człowiek, który opowiadał przy ognisku najbardziej śmieszne kawały, albo taki, który wypił haustem garniec gorzałki i rozwalił głową największy dzwon. Ponieważ nie było pewności, czy facet po wypiciu garnca gorzałki i rozwaleniu dzwonu własną głową nadawał się jeszcze do wydawania choćby najprostszych rozkazów, Biafra zrezygnował z ustanowienia jakiegokolwiek dowódcy w tej jednostce. Rycerze zresztą byli formacją, która nadawała się do walki jedynie rano, ponieważ wieczorem panowie szlachta byli już z reguły tak schlani, że w większości nie odróżniali własnego konia od wojskowej latryny. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że armia Biafry miała konnicę połowiczną – rano, bo wieczorem już nie miała, niestety.

Ale nie to było najgorsze. Oddziały nienawidziły się wzajemnie. Górska dywizja nie cierpiała dywizji zwiadu za to, że tamte miały lepsze mundury i większy żołd, co pozwalało im pić więcej wódki. Zwiad nienawidził „góralek”, bo na ćwiczeniach wszystko wychodziło im lepiej, a rozpoznanie i zaopatrzenie gubiło się zawsze w chaszczach, ponieważ nikt nie był w stanie opanować tych trzech tysięcy indywidualistek przekonanych o własnej wyższości nad resztą świata. Obydwie dywizje Arkach nienawidziły reszty wojska, bo to byli mężczyźni, którzy wieczorem całymi bandami usiłowali wyłapywać i gwałcić dziewczyny, i okoliczne lasy szybko stały się miejscem większych lub mniejszych starć między poszczególnymi formacjami. Piechociarze z Dery nie cierpieli Chorych Ludzi, bo ci nie musieli niczego dźwigać poza swoimi karabinami, a poza tym mogli chlać od rana do wieczora, jeżeli tylko było ich na to stać. Chorzy Ludzie nienawidzili piechociarzy z Dery, bo ci byli na tyle dobrze zorganizowani, że regularnie, trzy razy dziennie byli w stanie pobrać należne im posiłki. Obydwie te formacje jednak łączyły się w nienawiści do dziewczyn z Arkach, bo te, po doświadczeniach pierwszych kilku dni, łaziły wokół wyłącznie w większej liczbie, z karabinami, więc ciężko było którąś złapać i zgwałcić. Rycerze z Północy co jakiś czas ruszali, by gromić potwory z lasu, co łaziły na golasa i nie piły gorzałki, ale tu na szczęście straty były żadne, bo zanim się rycerstwo zorganizowało, to już popiło tak, że nie mogło odnaleźć własnych koni.

Naczelny dowódca, Biafra, był okresami trzeźwy, co naprawdę nie wróżyło dobrze kampanii. Achaja usiłowała być trzeźwa. Dowodziła samodzielnym batalionem zwiadu, który miał torować drogę, ale… widząc, co się dzieje, często doprowadzała się do takiego stanu, że pół plutonu musiało ją na siłę wyciągać z karczmy, a nie szło to łatwo, bo nawet pijana w sztok była dość sprawna. Raz Shha, wymęczona całodziennymi ćwiczeniami, musiała ją ciągnąć nieprzytomną za nogę w poprzek całego obozowiska. To, że nikt ich, dwóch samotnych dziewczyn, nie dopadł i nie zgwałcił, mogły zawdzięczać jedynie późnej porze i temu, że jedynie warty mogły się utrzymać jako tako na nogach.

Armia ruszyła jednak, zanim zaczęła się prawdziwa wiosna. Tylko wojsko Arkach miało własne zaopatrzenie wiezione na mułach ciągniętych przez żołnierzy. Pozostali żołnierze grabili najpierw własne (to jest „sojusznicze”) wioski, paląc, mordując i rabując co popadnie, potem przymierali głodem w pasie granicznym, a potem już odrabiali zaległości na wioskach należących do Luan. Przejście lasami tak, by ominąć Drugi Mieszany Korpus Sił Luan, nie udało się. Armia została rozciągnięta w pasie długim mniej więcej na dzień drogi. Jednostki dobrze zorganizowane przeszły dość prędko, ale luański korpus zdołał wyjść z garnizonów i rozwinąć się na tyle szybko, żeby przyszpilić Pierwszą Cudzoziemską… Chorzy Ludzie byli na czele i udało im się jeszcze przejść bokiem, jako choć w miarę zorganizowanej jednostce. Wojownicy z lasu w ogóle nie podjęli walki i schronili się w gęstej kniei pogranicza, a potem, klucząc po lasach, dołączyli do sił głównych. Rycerstwo uciekło na sam widok nieprzyjaciela. Część, niewielka, dogoniła Armię Arkach, ale większość wprost udała się grabić i rabować prowincję Negger Bank w małych grupkach, bez jakiejkolwiek koordynacji. Natomiast pułk Królestwa Dery przestał istnieć po krótkiej, nierównej walce, w której siły Cesarstwa rozsmarowały agresorów na jakiejś niewielkiej polanie. Po pierwszych dziesięciu dniach marszu miał więc Biafra już tylko dwie dywizje i mniej lub bardziej zorganizowane kupy wojska, które ciągnęły już tylko mniej więcej w tym samym kierunku co siły główne.

Miłym zaskoczeniem było to, że Pierwszy Gwardyjski Korpus Imperialny w ogóle nie wylazł ze swych fortów, by bronić ojczyzny. Po pierwsze było ciągle za zimno, po drugie gruntowe drogi w pasie przygranicznym były zbyt rozmoknięte, by po nich maszerować, po trzecie Suhren, dowódca Drugiego Mieszanego, zameldował, że rozproszył całe siły nieprzyjaciela i uwierzono mu, bowiem nikt nie spodziewał się, że cała armia mogła ciągnąć lasami przez chaszcze, wlokąc swoje zaopatrzenie na mułach. Rycerze jednak zrobili Biafrze przysługę. Rozlali się po jednej z najbogatszych prowincji cesarstwa, grabiąc i paląc tak intensywnie, że trzydziestotysięczny „drogowy” korpus Mohra wyprysnął spod Syrinx i w krótkim czasie wpadł do prowincji Negger Bank, „trasując” drogi i obsadzając wszystkie strategiczne punkty. Z jednej strony armia Biafry znalazła się w kleszczach pomiędzy nieruchawym Pierwszym Gwardyjskim za plecami, a „drogowym” od czoła. Z drugiej strony jednak Biafra miał rację. Pięciu rycerzy wystarczyło, żeby spacyfikować dowolną wieś. Dziesięciu robiło, co chciało z niewielkim miasteczkiem.

Fala rabunku i zniszczenia przelała się przez bogatą głównie w zboże prowincję i nic, żadna kontrola dróg nie mogła temu zapobiec, bo gnani chciwością rycerze jechali przez pola i lasy, unikając traktów jak ognia. To po prostu nie była nowoczesna armia. To byli bandyci, których powstrzymanie należało powierzyć siłom policyjnym, a nie regularnej armii. Z tym, że zbrojnych sił policyjnych nie posiadało wówczas żadne państwo na świecie. Owszem, w przeciągu pierwszych dziesięciu dni wyrżnięto prawie połowę rycerzy. Ale co z tego, skoro zła sława zaczęła ich wyprzedzać i później wystarczyło, żeby choć jeden pojawił się na wzgórzu nad miastem. Wszystko, co żyło, tak jak przewidział Biafra, ładowało dobytek na wozy i uchodziło w amoku przerażenia, zatykając imperialne drogi tak, że oddziały Mohra musiały często wyrąbywać sobie przejście, zabijając własnych ludzi, powodując bunty, strach, zaszczucie, falę niezadowolenia i wzajemną podejrzliwość tylko po to, by zobaczyć końskie gówno na wspomnianym wzgórzu… Wielu uchodziło w lasy. Negger Bank było jedyną prowincją, gdzie jeszcze jakieś lasy zostały nietknięte przez rozwiniętą gospodarkę Cesarstwa. I to było jeszcze gorsze. Luański chłop zaczął się bać wszystkiego. Jakichś monstrów zabijających w lasach, rycerzy, własnego wojska, Chorych Ludzi, którzy strzelali do wszystkiego, co się rusza i niczego nie zabierali bo czniali, tylko wypijali całe wino…

11
{"b":"89212","o":1}