Meredith zmierzał do Syrinx przez kraj ogarnięty wojną. Nikt go jednak nie atakował, nikt nie usiłował uczynić mu żadnej przykrości. Czarownik, choć w tak strasznie zniszczonym płaszczu, zawsze był kimś, kogo zwykli żołnierze, a nawet przestępcy i maruderzy woleli nie ruszać.
Meredith rozmyślał o słowach Wirusa, o świecie, o woli Bogów. Przypomniał sobie przykład z mrówką. Przypomniał sobie opowieść o maleńkim stworzonku, które ginie pod sandałem człowieka, nie z jego woli przecież, a tylko przez przypadek. Człowiek jest mądrzejszy niż mrówka, czy więc nie byłby skłonny przyznać jej jakiegoś fundamentalnego prawa do samoobrony? Toż mrówka człowiekowi nie zaszkodzi. Nic mu zrobić nie jest w stanie. Czemu ma ginąć niepotrzebnie? Człowiek przecież byłby w stanie przyznać jej jakieś tam prawa, prawo do ucieczki przed losem, prawo do istnienia w swoim malutkim świecie, prawo do uniknięcia śmierci przed rozdeptaniem. Gdyby to od niego zależało, człowiek mógłby wyposażyć mrówkę, na przykład, w jakąś wielką trąbę, w którą stworzonko mogłoby dąć ile sił, widząc zbliżającego się piechura. A każdy przecież skręciłby w bok, albo chociaż zrobiłby większy krok, żeby nie zadeptać. Żadnej szczególnej złości przecież nikt do mrówki nie ma…
Skoro więc człowiek byłby w stanie przyznać mrówe prawo do obrony przed człowiekiem, to czyż Dobrzy Bogowie nie powinni przyznać człowiekowi fundamentalnego prawa do samoobrony przed samymi Bogami oraz ich uczynkami? Czy człowiek, nie mieszając w dziele bożym, którego wszak nie rozumie, nie powinien mieć prawa bronić się i unikać wszelkich dopustów bożych?
Wzruszył ramionami. Zaczynał myśleć coraz bardziej naiwnie. Nie miał pojęcia, czy to zmęczenie, czy Wirus sprowadzał go na manowce zdrowego rozsądku. Jaka mrówka? Szlag. Co za bzdury. Zatrzymał się, widząc luańskiego setnika wraz z kilkoma żołnierzami, którzy kłusowali, zmuszając ciągnący drogą tłum do ustępowania na pobocze. Oddział zwolnił nieco, oficer rozglądał się wokół. Twarz drgnęła mu wyraźnie na widok Mereditha. Zrobił ruch, jakby chciał wydać rozkaz jeszcze szybszej jazdy, ale dłoń zamarła mu w pół gestu. Zatrzymał konia i zeskoczył lekko.
– Jesteście czarownikiem, panie – ni to spytał, ni stwierdził.
Meredith nie odzywał się. Setnik wyjął z woreczka zawieszonego na szyi wahadełko i wyciągnął je przed siebie w lekko drżącej ręce.
– Pan Meredith? – miedziana igiełka wychyliła się gwałtownie i zawisła na nienaturalnie wyprężonym sznurku.
Czarownik skinął głową. Pewnie wynajęli jakiegoś kolegę po fachu, żeby go znalazł. Dziecinnie łatwa sztuczka, skoro był mniej niż dzień drogi od Syrinx. Tamten jednak z całą pewnością odwalił całe przedstawienie przed mocodawcami i za proste zaklęcie zainkasował co najmniej równowartość wioski. Czarownicy stawali się coraz bardziej pazerni.
– Panie… Cesarz wzywa – powiedział setnik. – Czy zechcecie się stawić?
Meredith odruchowo rozejrzał się wokół. Chłopi i mieszczaństwo ciągnące drogą, by ujść nacierającym armiom, na sam dźwięk słowa „cesarz” pochyliło głowy w pełnych szacunku ukłonach. Mniej odważni klękali na poboczu drogi.
– Tak – powiedział. Gdyby Wirus miał inne plany co do jego osoby, to pewnie pojawiłby się teraz i rzucił jakąś radę. Skoro go nie było, to albo wszyscy realizowali jego plan, albo miejsce, gdzie uda się Meredith, było bez znaczenia.
Setnik odetchnął lekko. Jego oczy ciągle prześlizgiwały się po zaniedbanym ubraniu czarownika. Nie mógł uwierzyć, że sam cesarz może mieć sprawy do takiego oberwańca.
– Jeździcie konno, panie?
– Owszem. Choć wolałbym niezbyt szybko.
– Oczywiście, panie – setnik jednym oszczędnym ruchem dłoni sprawił, że najbliższy żołnierz zeskoczył z siodła i splótł ręce, chcąc pomóc czarownikowi we wsiadaniu. – Niedaleko mamy podwody, ale teraz trzeba konno. Czołówki Armii Troy niedaleko.
Meredith uniósł brwi. Nie sądził, że jest aż tak źle. Omijając splecione dłonie żołnierza, włożył nogę w strzemię i, stękając, zajął miejsce w siodle. Uciekinierzy na poboczach, słysząc o czołówkach Armii Troy, ruszyli do przodu, usiłując się wedrzeć z powrotem na drogę, ale oddział zepchnął ich, powodując odpowiednio końmi.
Meredith niepewnie ujął lejce. Na szczęście nie kazano mu siedzieć na kawaleryjskim, ciężkim szturmowcu. Taki koń zwaliłby go z siodła samym podmuchem, który wytwarzał, ruszając do szarży. Wierzchowiec nie przypominał co prawda wiejskiej szkapy ani nawet drogowego konia roboczego, ale był spokojny i szedł równo, jak jeden i tych babskich kucyków, na których wysoko postawione damy uwielbiały jeździć po spacerowiskach tylko po to, by móc wysoko podciągać suknie i napawać się reakcjami mijanych mężczyzn.
Czarownik nie był dobrym jeźdźcem. W każdym razie udało mu się jednak dożyć chwili, kiedy dotarli do wojskowego punktu zaopatrzeniowego i pozwolono mu zsiąść. Miejsce setnika w eskorcie zajął młody taktyk. Wszędzie wokół żołnierze zajmowali się „rekwizycjami” – rabowali podróżnych, napełniając swoje sakwy pod pozorem zdobywania zaopatrzenia dla armii. Meredith nie mógł sobie wyobrazić wojska, które mogłoby jeść złoto i srebro. Z niesmakiem obserwował, jak opornych uciekinierów wieszano na przydrożnych drzewach z wielkimi tablicami na szyjach: TAK KOŃCZĄ SZPIEDZY TROY! Były też inne drzewa obwieszone żołnierzami, których ozdobiono napisami w rodzaju: BYŁEM DEZERTEREM!, NLE CHCIAŁEM BRONIĆ CESARZA PRZED TROJAŃSKĄ HOŁOTĄ, ULĄKŁEM SIĘ WSCHODNIEJ DZICZY, JESTEM TCHÓRZEM, ZŁAPANO MNIE W CYWILNYM UBRANIU… Brakowało tylko tablic: NIE CHCIAŁEM RABOWAĆ NA DRODZE!
Oficerowie, w większości pijani w sztok, kazali własnym żołnierzom wyłapywać wszystkich mężczyzn, którym kazano usypywać wały fortu, praktycznie gołymi rękami, z dala od drogi, żeby nie powiększać i tak już pęczniejącego zatoru. Nie można było sobie wyobrazić bardziej bezsensownej pracy. Tylko urodzony idiota z Armii Troy mógł atakować fort kompletnie pozbawiony strategicznego znaczenia, położony z dala od drogi i obsadzony kompletnie pijanym, obciążonym sakwami ze złotem wojskiem. Służby zaopatrzeniowe, niedopuszczane do strumienia uciekinierów, rabowały własne magazyny. W rowach wokół walała się broń przygotowana do użytku przez przymusowych rekrutów. Nowiuteńkie piki, tarcze, miecze, nawet kusze, w ilościach, które mogłyby posłużyć do stworzenia całej armii.
Jakiś dziesiętnik służbista ćwiczył uzbrojonych pospiesznie chłopów na polu opodal. Oderwani od rodzin starcy i dzieci myśleli tylko o tym, jak uciec z wyprażonego przez słońce placu (zdrowych mężczyzn przeznaczono do budowy idiotycznego fortu). Co chwilę jakiś desperat usiłował zbiec, ale łapano go i wieszano na płocie okalającym pobliską winnicę, bo okoliczne drzewa miały już komplet klientów. Z tym płotem był zresztą problem, zbyt niskie żerdzie nie pozwalały na klasyczną egzekucję i trzeba było delegować żołnierzy, którzy unosili w powietrzu nogi wisielca, by mogło w ogóle dojść do uduszenia. Trwało to i trwało zanim jeden z drugim pożegnał się nareszcie z tym cholernie uporczywym życiem. Najemni kusznicy zabawiali się strzelaniem do tłumu, chodziło o to, żeby umieścić strzałę w czyimś (najlepiej babskim) tyłku tak, by oficer nie zauważył, skąd strzelano. W przypadku upitej do nieprzytomności kadry nie było to szczególnie i rudne, niemniej od czasu do czasu wieszano również pechowego kusznika, podczas kiedy koledzy dzielili się łupem z zakładów, jakie między sobą czynili.
Kilku medyków w prowizorycznym punkcie opatrunkowym nie nadążało z opatrywaniem rannych. Dziesiątki jęczących kobiet i dzieci (mężczyzn czołówki kierowały do innych zadań) układano wprost na drodze, gdzie byli deptani przez tych, którym się udało uniknąć strzał. Wóz jednego z kupców okazał się cysterną z winem. Wojsko runęło do ataku, rżnąc wszystkich wokół z tak wielkim poświęceniem, że gdyby wrogiem była Armia Troy, to ich król powinien się sam powiesić, widząc, jak bitną armię ma naprzeciw własnych oddziałów.
Meredith nie musiał na szczęście oglądać scen, które rozgrywały się wokół zdobytej momentalnie cysterny. Wsadzono go na wóz służący do transportu wyposażenia (oszczędzając w ten sposób podróży razem z rannymi) i powieziono w kierunku stolicy.
W następnym punkcie koncentracji armii, pod Annamea, wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wojsko rozkopywało drogę, wznosiło palisadę z nieociosanych bali (żeby było śmiesznie, pnie drzew były importowane z Arkach, każdy nosił wycięty na korze znak firmy handlowej z samej stolicy wrogiego królestwa). Korpus inżynieryjny przygotowywał się do spiętrzenia przepływającej obok rzeczki, by w odpowiednim momencie zalać drogę. Wisielcy na regulaminowych szubienicach byli dyskretnie ukryci za najbliższym wzgórzem. Żadnych rekwizycji, żadnego bezhołowia, uciekinierów kierowano do najbliższej doliny nad morzem, rozlewiska wspomnianej rzeczki, niech sobie zdychają kulturalnie, zaopatrzeni przez armię w podstawowe artykuły. Dalej iść nie mogli. Służby medyczne zorganizowane wzorowo, zaopatrzenie w zupełności wystarczające. Ktoś, o dziwo wyjątkowo trzeźwy, dowodził nawet tą całą kupą wojska.
Miejsce taktyka w eskorcie zajął strateg (trzeźwiuteńki). Zamiast wozu przydzielono czarownikowi karetę. Nakarmiono i poczęstowano winem. Dostał nawet owoce na drogę. Dalsza podróż była więc luksusowa. Do czasu aż w kilkadziesiąt modlitw później nie dogonił ich oficer z wiadomością, że Annamea właśnie padła.
– A co z tym poprzednim punktem? – spytał Meredith.
– Z jakim? – spytał oficer na spienionym koniu.
– No tym… gdzie kazaliście sypać wały fortu przy drodze.
Tamten wzruszył ramionami.
– Nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje na wschód od Annamea. I nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział. Troy uderzyło od północy, spędziło naszych do doliny z uciekinierami i… – skrzywił się lekko. – Ja dostałem rozkaz, żeby was ostrzec. Kawaleria wroga w każdej chwili może przestrzelić Aleję Syrinx.
Oszołomionego Mereditha znowu przesadzono na konia, ale tym razem nie była to spokojna klacz. Bojowy rumak lekkiej jazdy kilka razy usiłował ugryźć go w nogę tylko w trakcie prób osiągnięcia siodła. Rozdeptał rozsypane na drodze owoce, których czarownik nie zdążył nawet tknąć. Ugryzł w szyję kolegę, który zrewanżował mu się silnym kopnięciem. Tylko dzięki obecności kawalerzystów wokół Meredith przeżył jakimś cudem. Strateg zarządził galop, ale zaraz kazał zwolnić, widząc, że zabije swojego podopiecznego na jakichś pięćdziesięciu krokach.