– Rozumiem. Ale… Ale z nią też nie jest dobrze. Chyba zmienia kolor.
– Fakt. Strasznie zbladła.
– No jasny szlag!!! – Baruch wydarł się na swoich zbrojnych. – Chyba ktoś umie opatrywać rany?
Jeden z najemników parsknął śmiechem. Potem jednak zeskoczył z konia.
– Wystarczy przyłożyć szmatę i trzymać mocno. Albo się wykrwawi, albo nie.
Inny najemnik przywiózł nareszcie medyka przewieszonego na kulbace. Zrzucił go na ziemię, ale ten nie chciał wstawać. Kilka kopniaków jednak przekonało go, że na bruku wcale nie jest dobrze. Medyk podniósł się i zerknął na Shhę.
– Nie jestem od chorób kobiecych – wydukał.
– Ona jest ranna.
– Aaaaa… – potrząsnął głową, masując sobie szyję. Właśnie zrozumiał, że go nie chcą zabić, a jedynie potrzebują fachowych usług. – Szkoda, że nie mogłem zabrać swoich instrumentów z domu.
– Czego potrzebujesz?
– Tętnica nieuszkodzona, bo już by nie żyła. Więc teraz wystarczą igły i nici. Zaraz jej tyłek zaszyję.
– Krawca! – ryknął Baruch na swoich. – Przywieźcie najlepszego krawca w okolicy!
– Nie, nie, nie – usiłował go powstrzymać medyk. – Wystarczy igła i nitka.
– A ty umiesz szyć? – bankier był podejrzliwy. – Potrafisz zrobić ładny ścieg? To przecież cudzy tyłek, a nie kiecka, którą można wyrzucić, jak się nie uda.
Luański medyk, wyraźnie spokojniejszy niż na początku, wzniósł oczy ku niebu i westchnął.
– Dobrze. Przywieźcie najlepszego krawca. On też to zrobi dobrze, jeśli tylko nie zemdleje.
Shha z trudem odwróciła głowę. Była naprawdę osłabiona.
– Siostra. Nic mi nie będzie. Idź do koleżanek, proszę…
Medyk ostrożnie rozbierał Shhę, chcąc zobaczyć, czy nie ma innych ran.
– Najlepszego w Syrinx krawca!!! – darł się Baruch.
– Może od razu szewca? Nogi też ma obtarte – Luańczyk właśnie zdjął dziewczynie buty. – Może też tkacza? Bo jest odparzenie na łopatce od skórzanej kurtki noszonej w upale i plecaka. I górnika! Bo jest pryszcz do wyciśnięcia na szyi.
– Jeszcze jeden głupi dowcip i…
Shha powtórzyła:
– Nic mi nie jest, siostra. Idź do dziewczyn.
W oczach Achai pojawiły się łzy.
– Nie ma już żadnych dziewczyn!
– Idź do tych, które zostały. Idź, proszę!
Achaja chwyciła ją za ramię i uścisnęła lekko. Łykając łzy, odwróciła się i pobiegła na pole bitwy. Zwolniła pomiędzy leżącymi ciałami. Zatrzymała się nad dziewczyną, która już odchodziła, i z trudem dotknęła jej nogi.
– Ja wiem… – powiedziała ledwie słyszalnym szeptem – że żołnierz po bitwie i po tylu stratach ma prawo zadać oficerowi tylko jedno pytanie…
– Jakie?
– Czy atakujemy dzisiaj jeszcze raz, pani major?
Achaję coś ścisnęło w środku. Nie mogła rozewrzeć szczęk. Dziewczyna na bruku właśnie umierała. To był jej ostatni wysiłek.
– Czy atakujemy dzisiaj jeszcze raz, pani major? – powtórzyła.
Bezruch. Ulotna chwila równowagi z wszechświatem.
– Nie sądzę, żołnierzu – powiedziała nagle do martwego ciała. I przypomniała sobie, że jest oficerem. „Czy atakujemy dzisiaj jeszcze raz?”. No pewnie!
Zaczęła wydawać rozkazy.
– Mayfed! Psia twoja mać!!! Zanieś Zarrakh do wozu Barucha. Potem zanieś Bei!
– Tak jest!
Podeszła do kapitana grenadierów i postawiła ją na baczność.
– Wszystkie rezerwy skierujecie na poszukiwanie miejscowych medyków. I to już! Mają tu przyjść z narzędziami. Wynosić stoły z domów i ustawiać pod ścianami. Chcę mieć tu zorganizowaną pomoc. Wykonać!
– Tak jest!
– Marbe!
– Co?
– Nie „co”, kurwa, tylko meldujesz „słucham”!!! Bo wyjmę miecz i zacznę napierdalać!
Marbe przełknął ślinę. Tym razem nie odważył się jej spoliczkować. I nie chodziło o księżniczkę. Ale o majora. Tego dnia zaczynały się zupełnie inne czasy.
– Słucham.
– Przestań zajmować się rzeźbieniem w pojedynczych przypadkach. Zaraz dostaniesz kilkudziesięciu miejscowych medyków. Za chwilę będziesz miał kilkadziesiąt stołów pod ścianami domów i obsługę. Zorganizuj im pracę.
– Eee…
– Wykonać!
– Tak jest! – stanął na baczność.
Achaja dopadła jakiegoś porucznika piechoty.
– Co ty mi się tu, kurwa, pętasz pod nogami? Nie masz nic do roboty???
– Ależ pani major, ja…
– Stul pysk. Zorganizuj miejscowych, którzy chcą pomagać, w drużyny. Niech przenoszą rannych na stoły, które ustawiają grenadierzy!
– Ale…
– Ale już! Wykonać!
– Tak jest!
Nagle z tyłu rozległ się cichy głos.
– Nie przejmuj się tak, kochanie.
Odwróciła się na pięcie. Biafra. W otoczeniu świeżutkich żołnierzy drugiego rzutu, z oficerami w galowych mundurach, z w pełni wyekwipowanym i wyposażonym wojskiem, które wyglądało na tym morzu ciał jak zjawisko z innego świata. Patrole w garnizonowych, nieskazitelnych, dosłownie wymuskanych tunikach rozchodziły się właśnie, tworząc ochronną gwiazdę.
– Chciałam ci przypomnieć, że ja tu dowodzę! – wydarła się.
– Chciałem ci przypomnieć, że ja tu dowodzę – powtórzył jak echo, ale znacznie ciszej.
Jego olśniewający uśmiech. Spojrzenie przedziwnych, czarujących oczu. Lekkie skrzywienie głowy… O kurde! Ale go kochała. Ale kochała tego wrednego gnoja. Sprawiał, że miękła. Robił to samym spojrzeniem. Miał oczy dziecka i oczy mężczyzny jednocześnie. Ufne oczy dziecka i wredne oczy węża, które potrafiły paraliżować ofiarę. To wszystko w jednym. Sukinsyn, kłamca, morderca, łotr i… biedny chłopczyk, potrzebujący ciepła i opieki, taki ładny, taki miły, tak bardzo ufny. Ktoś, kogo natychmiast trzeba przytulić i pieścić. Głaskać po główce. Całować. Bezwzględny, twardy mężczyzna i mały, ufny chłopczyk. Jak to w nim się mieściło naraz?
Ruszył przez morze ciał, przytykając do nosa perfumowaną chusteczkę. Zapach krwi i fekaliów nie był tym, do czego przywykł. Usiłował wyłowić spośród leżących znajome twarze. Sceny jak ze snu. Bei kucająca ciągle i powtarzająca jak zaklęcie: „Zaraz się mną ktoś zajmie, zaraz się ktoś mną zajmie…” Harmeen powtarzająca również w modlitewnym rytmie: „Nic mi nie jest, nic mi nie jest, naprawdę nic mi nie jest…” Szesnastoletnia kapłanka w stopniu chorążego, która jednak dowiodła, że potrafi wykonywać rozkazy. Klękała przy ciężko rannym, modliła się, trzymała go za rękę, a potem, jako tako opanowana, mówiła „Przepraszam na chwilę”, pędem biegła do najbliższej bramy, wymiotowała, wycierała twarz chustą i wracała na swój posterunek, usiłując udawać spokój.
Martwa Jakee, której obcięto ręce, martwa Lanni, Chloe, Sharkhe.
Annamea. Żywa! Podskoczył do leżącej na plecach dziewczyny. Obiema rękami trzymała się za lewą stronę twarzy.
– Pani pułkownik!
Pierwsza Nałożnica Cesarstwa spojrzała na niego zdrowym okiem.
– Odejdź.
– Pani pułkownik!
– Oszpecili mnie. Wybili mi oko… – usiłowała unieść się na łokciu, ale jej nie wyszło. – Nie chcę żyć oszpecona, bez oka, z blizną na twarzy.
Wszyscy wokół widzieli łzy płynące po prawym policzku i krew sączącą się spod dłoni przyłożonych do lewego.
– Medyk! Medyk!!!
– Nie chcę być brzydka!
Zanim Biafra zdążył ją powstrzymać, sięgnęła do małej skrytki umieszczonej w pasku na nadgarstku, wyjęła z niej malutką buteleczkę. Co najmniej dwóch żołnierzy rzuciło się, żeby ją powstrzymać, ale Annamea nie zamierzała wyciągać korka. Włożyła całą buteleczkę do ust i zgryzła szkło. Wszyscy wokół zamarli. Ranna jakimś cudem obróciła się na bok. Wypluła szkło pomieszane z krwią.
– Pani pułkownik!!! – wył Biafra. – Pani była naszym najlepszym agentem. Pani uratowała Królestwo Arkach…
– Żegnaj Achaja – szepnęła niewyraźnie Annamea. – Umieram.
Jeden z ostatnich żołnierzy Ciężkiego Dahmeryjskiego Korpusu Szturmowego podszedł do Biafry. Miał jeszcze ranną w udo koleżankę i, zgodnie z tradycją, całą kasę oddziału. Wielka, dobrze okuta skrzynia stała na wózku przygotowanym już do podróży w kierunku Dahmerii.
– Nie umiera pani – powiedział chłopak.
– Co??? – podskoczył Biafra.
Chłopak w pokrwawionym, dahmeryjskim mundurze wzruszył ramionami.
– Nic jej nie będzie.
– To trucizna! Najgorsza, jaka jest! – jęknęła Annamea i tym razem udało jej się podnieść na łokciu.
– Wie pani – wyjaśniał chłopak. – Bo myśmy się wszyscy w pani kochali. Cała męska połowa korpusu, a nawet trochę naszych bab. Mieliśmy warty w pałacu i wręcz ciągnęliśmy losy, kto będzie stał przy drzwiach pani sypialni. Ja wygrałem aż sześć razy. Wszyscyśmy się w pani kochali. Najpiękniejsza kobieta świata…
– Do rzeczy, człowieku – przerwał mu Biafra.
– No mówię… Wszyscyśmy się w pani kochali. Wszyscy chłopacy i jeszcze trochę dziewczyn nawet. A warty w pałacu to nasze zadanie było, nie? No i… Jak kazali rozdać notablom truciznę, jak już walki uliczne były, tośmy z chłopakami se jasno powiedzieli…
– Co?
– No, że nie damy najpiękniejszej kobiety świata na zatracenie. Nie ma mowy.
– Bogowie – Annamea aż usiadła. Jakieś straszne podejrzenie przywróciło jej siły. – I co?
– W pani butelce była woda z solą – wyjaśnił chłopak. – Woda z solą i już. Ni chuja żadnej trucizny nie pozwoliliśmy pani mieć.
Achaja otworzyła usta. Biafra zaczął się śmiać.
– No i coście narobili?!!! – Annamea mimo szarpiącego bólu zdołała nawet wstać. – Jestem zeszpecona, bez oka. Nie chcę żyć!
– No bo myśmy jeszcze coś ustalili ostatniego dnia.
– Co? – tym razem zainteresował się Biafra. Wodził wzrokiem, niezbyt przytomnie, od jednego do drugiego.
– No… ustaliliśmy jeszcze, że ten, kto przeżyje ostatnią walkę, to oprócz kasy oddziału będzie miał… będzie miał panią. Najpiękniejszą kobietę na świecie, o której wszędzie krążą legendy.
Annamea znowu wypluła krew. Spojrzała na niego swoim jedynym okiem.
– Ocipiałeś? – wrzasnęła i skurczyła się z bólu. – Jestem zeszpecona, bez oka. Jestem potworem, bo odkleja mi się pół twarzy!
Chłopak tylko się uśmiechnął.