– Tak.
– Mogę wiedzieć kto? – ciągle kpiąco.
– Owszem – tym razem uśmiechnęła się również Achaja. I wypowiedziała najstraszliwsze dla wszystkich szermierzy słowo: – Nolaan.
Patrzyły sobie w oczy. Niekończąca się chwila. Jakby koniec świata.
„Już” – powiedział Nolaan.
Achaja skoczyła do przodu. Błysk, świst, mocne szarpnięcie. Wycie. Nie krzyk, nie ryk, tylko wycie!!! Kto tak wyje? Aha… Ona sama. Zatrzymała się po kilkunastu krokach, tuż przed rycerzem w szeregu. W zapadłej nagle, idealnej ciszy słyszała, jak krew kapie na bruk. Kap, kap, kap… Patrzyła rycerzowi prosto w oczy. On na nią też. Kap, kap, kap…
Shha z tyłu też nie mogła niczego powiedzieć.
– A… a… – wyglądało, jakby stękała.
Niekończąca się chwila. Jakby koniec świata.
Achaja nie miała już miecza. Prawą dłonią obmacała się błyskawicznie. Twarz, piersi, brzuch, krocze. Wszystko w porządku. Kap, kap, kap… Bez przerwy patrzyła w oczy rycerza stojącego przed nią. Skąd ta krew kapie? O szlag! Skąd ona wypływa? Lewa ręka! Czuła jakiś ciężar. Lewa ręka. Znowu w to samo miejsce. Miała wrażenie, że jej ucięto dłoń. Jakiś straszny ciężar.
Rycerz również nie mógł oderwać wzroku od jej źrenic. Powiedział:
– Eeeeeeee… Kap, kap, kap…
Niekończąca się chwila. Achaja podniosła lewą rękę.
Miała w niej…
Miała w niej…
Miała w niej obciętą głowę Mariny. Kap, kap, kap.
Rycerz powiedział:
– Eeeeeeeee…
Odruchowo podała mu głowę.
– Masz. Na pamiątkę.
Odruchowo przyjął. Kap, kap, kap… Popatrzył uważnie w martwe oczy i na usta, które ciągle się poruszały, jakby chciały coś powiedzieć. Potem odrzucił ją i wrzasnął:
– Aaaaaaaaaaaaaaaa!!!
– Nie jesteś zbyt rozmowny dzisiaj – mruknęła Achaja. – Źle artykułujesz.
Virion ryknął śmiechem. Podszedł do szeregu rycerzy.
– Komuś jeszcze do śmiechu? – powiedział. – A może komuś z was dać miotłę? Co?
Z boku wyglądało to, jakby sama śmierć chodziła pomiędzy szeregami.
Achaja cofnęła się i podniosła swój miecz. Ściągniętą z szyi chustą wytarła krew z ostrza.
– No, coście tacy nagle struci? – kpił Virion. – Może podać miotełkę? Szufelkę? Co wolicie?
Ryknął śmiechem.
– Ją uczyli najwięksi mistrzowie współczesnego świata. Ja, Hekke i Nolaan. Niech każdy więc weźmie miotełkę i szybko posprząta to, co narobił. To, co mu przez gacie wyleciało…
Podszedł do Achai.
– Całkiem przyzwoicie to załatwiłaś.
Achaja znowu spojrzała w gwiazdy na niebie. Tu i teraz. Świat i wszechświat. Chwila i wieczność.
– Jestem waaaaszaaaaa!!! – wrzasnęła pod adresem wojowników, którzy ginęli właśnie gdzieś w otchłani, gdzieś za czarną pustką, w jakichś wojnach, w których nie mieli żadnych szans, ale walczyli do końca i czasem, jednak, wygrywali. – Jestem wasza, chłopaki!!! Jestem waszą siostrą, córką, żoną i kochanką! Czuję to samo co wyyyyyy… Otchłań. Otchłań wzywa mnie! Otchłań wzywa mnie. Ona mnie pragnie. Tak jak i was. Chłopaki, jestem wasza.
Wycelowała palcem w jakąś gwiazdę. Miała nadzieję, że gdzieś tam jest wojownik, który umierał właśnie, walcząc do końca na swoim posterunku.
– Jestem twojaaaaaa!!! – wrzasnęła. – Walcz, sukinsynu. Walcz do końca, gnoju! Zrób to dla mnie. Bo jestem twoja! Kocham cię!
Achaja z mieczem w dłoni zaczęła krążyć wśród szeregów zakonnych rycerzy.
– Zabijamy się??? – wrzeszczała. – Zabijamy się? Przed chwilą nazwaliście mnie śmieciem… To co? Zabijamy się? Czy chcecie mnie posprzątać? No niech się ktoś odezwie wreszcie.
Ani jeden z rycerzy nie otworzył ust.
– No, niech się ktoś odezwie! No, niech ktoś, kurwa, powie choć słowo i będzie zabity w pierwszej kolejności.
Szła przed szeregiem zmartwiałych nagle facetów, których od dziecka uczono sztuki zabijania. Sztuki bycia pewnym siebie. Sztuki agresji.
– No niech się ktoś odezwie!!! – krzyczała. – Niech może ktoś kichnie chociaż!
Rycerze w szeregach spuszczali oczy. Choć mieli przerażającą przewagę, nikt nie chciał ruszyć pierwszy.
– Nazwaliście mnie śmieciem, który trzeba sprzątnąć? Pytam więc, kto chce mnie sprzątnąć?
Cisza.
Achaja zatrzymała się nagle.
– Czy ktoś chce chociaż pierdnąć? Dajcie przynajmniej jakiś znak, że ktoś z was żyje.
Cisza. Jedynie Virion chichotał. Dziewczyny z jej plutonu zaczęły uderzać kolbami karabinów o ziemię. Coraz równiej, coraz bardziej regularnie. Brzmiało to jak werbel.
Achaja podeszła do pierwszego rycerza.
– Podskoczysz mi?
Żadnej reakcji. Jedynym dźwiękiem był równy rytm wybijany o bruk kolbami karabinów. Podeszła do mistrza z czerwoną opaską.
– Spróbujemy się? Jednego takiego już kiedyś zabiłam.
Wstyd mu było opuścić głowę. Ale odwrócił wzrok. Nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Wszyscy mężczyźni w szeregach zrozumieli pewną rzecz. Dla wszystkich stało się jasne… Kto pierwszy wystąpi z szeregu – zginie. Drugi też. Tak samo trzeci. I, zaraza jasna, nie wiadomo, ilu jeszcze. Pewnie, że wygrają, wiadomo, że zgniotą samą masą, ale… choćby najmniejsze drgnięcie w szeregu było po prostu pewnym sposobem na popełnienie samobójstwa. Teraz rozumieli to wszyscy. Wszyscy pojęli tę straszną prawdę.
– Nikt?
Achaja znowu podniosła głowę do gwiazd. Spojrzała na tę samą gwiazdę, co poprzednio i powiedziała do nieznanego wojownika, który właśnie ginął na swoim posterunku, walcząc do końca.
– Tylko ty mnie zrozumiesz… Tylko ty. Jestem twoją żoną i siostrą! Chcę być tylko z tobą. Tylko ty, kochanie. Jestem twoja. Do końca.
Virion klepnął ją w ramię.
– Jesteś, jesteś… Właśnie znalazłaś się w bardzo elitarnym klubie. Witamy serdecznie nową koleżankę.
Otrząsnęła się.
– To teraz ty i ja, znowu naprzeciw siebie.
Popatrzył na nią rozbawiony. Swojej orkiestrze kazał grać jakąś knajpianą melodię.
– Widzisz, wynajęli mnie, żebym zabił złych ludzi. Tak powiedzieli. „Złych ludzi”. A ze mną jak z dzieckiem. Każą mordować za pieniądze, to ja morduję. Ze mną naprawdę jak z dzieckiem, wystarczy raz powiedzieć.
Wyjął miecz i chlasnął najbliższego rycerza w szyję.
– Ze mną jak z dzieckiem… – zabił następnego, zanim się zorientowali. – Co każą, to ja robię – zabił kolejnego. – A najbardziej lubię – zabił następnego – jak robota mi się podoba – zabił mistrza z opaską. – Już kiedyś mieliśmy ze sobą sprawę, nie chłopaki?
Achaja wyszarpnęła swój miecz, żeby mu pomóc, ale w tym momencie Pierwszy Sługa krzyknął: „Zabić ich wszystkich” i rzucił się do ucieczki na swój statek przycumowany w kanale.
Rycerze, mimo trzydziestu karabinowych strzałów, zmasakrowali pluton momentalnie. Ale nie przyniosło to im zwycięstwa. Wirus, który zamienił się w Annameę, przyprowadził resztki jej Ciężkiego Korpusu Szturmowego Dahmerii. Rycerze poradzili sobie i z tym problemem, tyle tylko, że Biafra sprowadził grenadierów wraz z artylerią Chorych Ludzi i ustawił po drugiej stronie kanału. To właściwie nie była bitwa, tylko rzeź. Wirus dwoił się i sprowadził Ochotniczy Korpus Pacyfikacyjny. Niewolnicy nie potrafili się, co prawda, bić, ale było ich pięćdziesiąt tysięcy. Zupełnie nie potrafili walczyć. Problem jednak w tym, że nie potrafili też uciekać. Trzy oddziały rycerzy wbiły się w trzy ulice zapchane niewolnikami, których była taka ciżba, że uniemożliwiała jakikolwiek ruch.
Wieki później, przyszli dowódcy, po wielu błędach, które sami zrobią w przyszłych czasach, zrozumieją „zasadę ugrzęźnięcia”. Siły pancerne i walki uliczne to dwie różne sprawy, których nie można łączyć. Nie można używać sił pancernych do walk ulicznych. Nie można rzucać ciężkich formacji przeciwko licznym lekkim nigdzie indziej niż na bezleśnej równinie. A na pewno już nie w mieście. A już kompletnie nigdy w walkach ulicznych! W wąskich, zapchanych ulicach!
Ciężkozbrojni rycerze pierwsi w historii, właśnie na ulicach Syrinx, poznali na sobie, co to jest „zasada ugrzęźnięcia”. No i co z tego, że na odległość miecza zabijali, kogo chcieli. Tłum i tak był za gęsty, żeby rzucić się do ucieczki. A ci niewolnicy, którzy byli z tyłu, słysząc wrzawę walki, pchani żądzą zemsty, zaczęli wchodzić do okolicznych domów, rozwalać ściany, żeby przepchnąć się bliżej pola walki. Wspinali się na dachy. Zaczęli rzucać kamieniami, belkami, walili na rycerzy całe ściany. Polewali z okien wrzątkiem, olejem, rzucali umoczone w oliwie, płonące szmaty, stoły, krzesła, łóżka… wszystko, co było pod ręką i mogło się palić. Wszystko, co było ciężkie albo ostre.
Walki, a właściwie rzezie wygasły szybko. Niewolnicy nie umieli nawet zdjąć zbroi z rycerzy. Usiłowali ich rozkuć młotami i dłutami przyniesionymi z najbliższych kuźni, ale nie przynosiło to rezultatów. „Opornych” rycerzy wkładali więc do ognisk. A jak się dalej nie udawało, to na sznurkach spuszczali ich do kanału. Stopniały trzon rycerstwa usiłował jeszcze przebić się do murów i bram, ale ugrzązł w ulicy, gdzie niewolnicy sprawdzali ich odporność, wlewając gorącą oliwę przez przyłbice.
Na placu, gdzie wszystko się zaczęło, pozostały jedynie trzy osoby, które mogły utrzymać się na nogach. Virion kręcił młynka swoim mieczem i była to chyba pierwsza rzecz w jego życiu, którą robił na pokaz. Achaja była spocona tak, że mogła pływać w swoim skórzanym mundurze. I była jeszcze trzecia osoba. Stojąca tuż obok jak posąg. Zbyt zszokowana, żeby zrozumieć, co się wokół dzieje.
Virion, który nagle zaczął ziewać, Achaja, która odpływała, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i… ta trzecia osoba. Świat kończył się właśnie. Świat kończył się, odchodził w niepamięć, rozsypywał na pożółkłych kartach starych kronik. Virion, Achaja i ta trzecia osoba. Tylko troje ludzi, którzy mogli się utrzymać na nogach. Tylko troje. Virion, Achaja i ta trzecia. Wokół słychać było jęki rannych, nawoływania potrzebujących pomocy. Ktoś płakał głośno. Krzyki medyków, którzy wyłaniali się ze swojej kryjówki w najbliższej bramie, szept kapłanki w stopniu chorążego, która już uklękła przy najbliższym umierającym.
– Rozrzucać chusty! – wrzeszczał Marbe. – Rozrzucać chusty!