Литмир - Электронная Библиотека

Właściwie więc powinna być mu wdzięczna: w efekcie przecież dostała, czego chciała. Zaczął się śmiać, ale zaraz go zmroziło. Wszak Kleist rozumowała całkowicie logicznie, miała wszelkie dane, by dojść do takich właśnie wniosków. Jej domysły były tak samo prawomocne, jak domysły Hunta.

Przecież sam do końca nie był przekonany, czy to istotnie nie przez niego (a raczej: dzięki niemu) Tuluza 10 z tym całym Grzybem wydobyta została ze skarbca prywatnego monopolu na światło dzienne. Z jednej strony: trudno mu było uwierzyć, iż z łazienki Bronsteina za po-mocą kilku telefonów odwrócił historię świata. Z drugiej: jeszcze gorzej mu szło z wiarą w takie przypadkowe koincydencje, jak: Bronstein na pasku i awaria komputerów EDC.

Więc? Wierzył obu wersjom i nie wierzył żadnej; funkcja się jeszcze nie zredukowała i działać musi w oparciu o absurdalne superpozycje, jak rzekłby major Fuzz. Tak

to iuż jest. Nie domki z kart – a pałace z baniek mydlanych.

Ponieważ na ukłonach, wymienianiu wizytówek, potrząsaniu dłońmi i wygłaszaniu formułek NEti zeszło mu więcej niż przewidywał, a potem jeszcze, gdy limuzyny odwiozły już uczestników konferencji na lotniska, dopadli Hunta McFly, Fortzhauser i Moore do spółki z Schatzu, i zmusili go do natychmiastowego podjęcia kilkunastu decyzji – z uwagi na powyższe spóźnił się na umówione spotkanie ze Skrytojebcą o ponad godzinę.

To był ostatni moment na wycofanie się, ostatnia szansa dla strachu. Gdy już napuści sneakera na Chiguezę – nie będzie mógł się wyprzeć tak jednoznacznych działań i wymazać lub zafałszować pozostawionych śladów. Najgenialniejszy nawet sneaker nie jest na tyle genialny, by uniknąć wszystkich zabezpieczeń i nie dać się wytropić także post factutn. Sam Hunt za swego Prawdziwego Życia zniszczył kilkoro osób, które nasłały na niego sne-akerów, jedna chyba nawet łyknęła potem kevorkiankę.

I może by się Nicholas wycofał, gdyby nie to spóźnienie, presja pośpiechu nie pozostawiła mu bowiem miejsca na żadne wyższe refleksje.

Skrytojebcą mieszkał w jednej z zamkniętych dzielnic dalekich przedmieść Nowego Jorku, licznych na suburbiach megapolii „enklaw podatkowych". Nicholasa już wewnątrz sprawdziły dwa posterunki prywatnej policji i jedna inteligentna bramka. Sama brama w murze enklawy przypominała średniowieczną fortyfikację, wjeżdżało się w ciemność niepewnym, czy na powrót ujrzy się słońce: w razie wyskanowania jakichkolwiek potencjalnych zagrożeń, ukryty w ziemi „pachołek" rozprułby wóz jak kartonowe pudełko. Za bramą był inny świat. W niektórych enklawach kulturowych obowiązywał nawet inny język.

Tutaj mieszkał ten górny jeden procent, generujący trzy czwarte globalnego dochodu. Jednakże – Hunt założyłby się o to – ani cent z niebotycznych zysków mieszkańców enklaw nie trafi do budżetów USA, Kanady czy UE. Te same gwarancje rządowe i bogactwo istniejącej infrastruktury, które owe państwa czyniły dla najzamożniejszych tak atrakcyjnymi miejscami do osiedlenia się, stanowiły pośrednią przyczynę, dla której ci przenosili swoje firmy (prawnie i/lub fizycznie) w środowiska znacznie korzystniejsze fiskalnie. Nie jest to nic bardziej skomplikowanego ponad zasadę naczyń połączonych czy prawa dyfuzji gazów. Toteż z roku na rok coraz większa część budżetu pochodziła z podatków pośrednich, konsumpcyjnych; podatki bezpośrednie (dochodowe, inwestycyjne, nawet katastralne) opierały się wszelkim prawnym egzekucjom. A i z pośrednimi było coraz gorzej od czasu potanienia nanotkanin solarnych oraz przenośnych megabaterii; kiedy te ostatnie wejdą do masowej produkcji, ropa ostatecznie spadnie na łeb. Giełda wiedziała o tym o dawna, już pogrzebano ostatnie szczątki byłych prominentów OPEC, kompanie naftowe od dwóch lat gryzły infoekonomiczną glebę. Tu wszystko ze wszystkim się miesza, łańcuchy przyczynowo-skutkowe się zapętlają, nie sposób wskazać początku ani końca procesu: wszak to między innymi właśnie z uwagi na drastyczny spadek cen ropy (i wszystkie jego konsekwencje) do enklaw UE i NAFTA imigruje teraz ów „najwyższy procent" społeczeństwa Arabii Saudyjskiej, uciekają spod horyzontu ekonomicznej czarnej dziury elity finansowe Orientu – po liniach najmniejszego fiskalnego oporu, po gradientach taniego luksusu – do nas. Zakosztować dekadencji Rzymu, póki czas – krzywił się w milczeniu Hunt, który nie mógł zapomnieć słów fenomurzyna z Anzelmowego skanu.

W słynnym pasie enklaw kalifornijskich mieszkało ponad sto tysięcy Chińczyków. Dlaczego nie, skoro stać ich było na to, a nie odbierali pracy Amerykanom? To sposób na korzystanie z najlepszych cech obu krajów, przy pominięciu złych. Któż wobec tego mógł stwierdzić, jakiej naprawdę narodowości czy obywatelstwa byli enklawiści? Nawet oni sami – prócz imigrantów najświeższych lub sygnatariuszy umów izolacjonistycznych – nie mieli pewności.

Nicholas jechał powoli szerokimi alejami (brama nałożyła na kompa wozu ograniczenie prędkości do 15 mph), mijal rowerzystów i przechodniów. Rzeźba ich ciał nic mu o ich pochodzeniu nie mówiła, jednak z pstrokatych ubiorów mógł wnioskować o ojczystych strefach kulturowych. Spostrzegł nawet kilka zakwefionych kobiet. Była to enklawa czysto komercyjna, ufundowana przez jednego z jurydykatorów.

Dom Skrytojebcy niczym się nie wyróżniał w szeregu podobnych, przysadzistych, asymetrycznie rozplanowanych willi, częściowo skrytych za bujną zielenią otaczających je ogrodów. Tu mieszkał i stąd prowadził swą firmę researcherską. Z tego, co Hunt wiedział, Skrytojebca zatrudniał na kontraktach partycypacyjnych ponad sto osób, ale wszystkie one również pracowały w swoich domach i firma jako firma istniała jedynie w umownej rzeczywistości konstruktów ekonomicznych. Nawet nie orientował się, pod czyim prawem została ona zarejestrowana. Po domu plątały się małe dzieci, bardzo brzydki buldog gonił między drzewami dziewczynkę na chybotliwym rowerku, z werandy pokrzykiwała kobieta. Skrytojebca nazywał się Marius Hedge, wulgarna ksywa została mu jeszcze z czasów studenckich, nie miał jej przecież tłoczonej na wizytówkach, niemniej przydawała mu się jako istotny składnik mitu reklamowego (czepny mem). W kręgach, na jakich mu zależało, był dobrze znany. Hunt wiedział od Imeldy, że z wyjątkowych umiejętności Hedge'a korzystał również senator Tito. Pewnego rodzaju usług researcherskich nie reklamuje się na niebie czy burtach sterowców.

Posiadłość była kryta w OVR i Nicholasa do Skrytojebcy zaprowadził dystyngowany kamerdyner o bujnych rudych faworytach i brytyjskim akcencie (z Huntowego Necropolis rniał rogaty cień i demoniczne spojrzenie). Elegancja programu polegała także na tym, że sługa potem nie rozwiał się w powietrzu, a po prostu odszedł ku domowi. Hedge podlewał w ogródku nieznane Nicholasowi rośliny o dziwacznych kształtach.

– Moje projekty – pochwalił się, wskazując je Huntowi żółtą konewką. – Ta tutaj będzie kwitnąć kolorami zależnymi od kolorystyki sąsiadów. Obsiać sporą łąkę i po kilku generacjach będziemy mieć przepiękne fraktale, wystarczy pobawić się trochę indywidualnymi parametrami kwasowości. Już to opatentowałem.

– Przepraszam pana najmocniej, ale naprawdę nie mogłem, dzwoniłem, że ugrzęzłem…

– Nic nie szkodzi. A tę – widzi pan? Drzewo fajerwerczne, taki mały lasek na czwartego lipca… O co tym razem chodzi?

– Tutaj?

– A czemu nie? Gdzie mózg mój, tam biuro moje. Hedge był rzeźbiony w Latynosa, wyraźnie już jednak od tego domowego trybu życia podtatusiał, wyhodował sobie brzuszek, bródkę i jowialne maniery: hackera wiek średni (nie ma emerytur dla amatorów).

Posapując, zaganiał teraz Nicholasa ku ogrodowej altance. Tu, na stoliku, obok koszyka z jakimiś czarnymi jak węgiel owocami, spał jeszcze ciemniejszy kot. Był już wieczór i nawet bez nakładki Necropolis cienie płożyły się długie i wilgotne. Weszli do altanki i utonęli w pitnym półmroku.

Lucyfer wyszeptał Huntowi prośbę o autoryzację. Hunt skinął przyzwalająco szóstym palcem.

– Dawaj pan – mruknął Skrytojebca, w absurdalnym odruchu wytarłszy sobie dłonie o nogawki ogrodniczych spodni.

Lucyfer podał mu ponad kotem białą kopertę. Sneaker schował ją do kieszeni, po czym na chwilę zapatrzył się w bok.

– Jakiś kontekst polityczny? – spytał.

– Mieli udziały w karierze Bronsteina i popierają prezydenta.

– A prawda, pan tam przecież był. Jurydykator to panu przepuścił?

– Pan żartuje? FBI zjadłoby mnie w butach, gdybym w ogóle napomknął.

– A ja?

– Pana nie ruszą, zbyt wiele głów poleciałoby wówczas razem z moją, przecież pan wie.

Skrytojebca podniósł w zamyśleniu jeden z ultraczarnych owoców i wgryzł się weń. Zapachniało cynamonem, zasyczał purpurowy sok. – Bardzo ostatnio wzrosły ceny starodruków – rzekł wytarłszy brodę. – To prawda – odparł powoli Hunt.

– Tak sobie myślę… zamiast normalnego honorarium wolałbym się rozliczyć w inny sposób.

– Jaki?

– Och, wystarczyłby jeden telefon na domowy serwer. Chciałbym wiedzieć z odpowiednim wyprzedzeniem.

– Mhm?

– Pan zna plotki.

– Nigdy wszystkie.

– Mówi się o stanie wyjątkowym, mobilizacji Gwardii i zamrożeniu operacji giełdowych.

– Zwariował pan? To rozwaliłoby całe prezydenckie i kongresowe lobby, w życiu się na to nie zdecydują. Pan w to wierzy?

Hedge odwrócił wzrok, wzruszył ramionami.

– Powiedzmy, że jestem panikarzem. Jeśli nie, to nie: nie zadzwoni pan. Ale gdyby pan wcześniej usłyszał… Proszę zadzwonić, na przykład z pytaniem o moje kwiatki- Poślę panu nasiona. Okay?

Hunt przyglądał się Skrytojebcy podejrzliwie. Na moment odwiesił nawet wszczepkę, by spojrzeć na czysto. Wchodząc ponownie w półzaślep, zerknął na pergamin specyfikacji hosta.

– Pan nie przesiadł się z Hamaby?

– A-a tak jakoś – mruknął Hedge, uśmiechając się niepewnie – nie mogę się przekonać. Za stary już jestem, żeby się teraz przestawiać.

– Cóż – westchnął Nicholas wstając – wstąpię jutro o tej porze. Zdąży pan?

– Tego się nigdy z góry nie wie.

– No tak. Dziękuję, kamerdyner mnie odprowadzi. – Leon!

– Proszę tędy, sir.

W Centrali jakoś wszyscy wiedzieli o przedwczorajszych waszyngtońskich przygodach Hunta. Niemal całkowicie obcy mu ludzie – Fortzhauserowi ochroniarze na przykład, dyżurni lekarze z podpiętra – słali mu porozumiewawcze uśmiechy. Pod NEti zapewne nie odważyliby się na to, ale tu wszystkim rozsprzęgały się odruchy i maniery. Zamknął się w swoim gabinecie.

49
{"b":"89187","o":1}