Литмир - Электронная Библиотека

Jego pierwsze imię kodowe brzmiało: WINNIE-THE-POOH i był głównym programem odpowiedzialnym za stabilność i bezpieczeństwo gospodarcze USA. Lubił poezję angielskich metafizyków i filmy Akiro Kurosawy. Co tydzień układał wideonagranie w standardzie old DVD i przesyłał je pewnemu młodzieńcowi z Kairu, swej tragicznej, nie odwzajemnionej miłości. W tych filmach nazywał się Angelo di Nutrio i był rzeźbiony w Andy'ego Garcię. Pisywał również haiku. Publikował je w necie jako Maria Esnaider. Miał trzy i pół roku i nikt go nie rozumiał. Nie istniały żadne zapisy jego algorytmów, był efektem zastosowania najnowszych teorii informatycznego ewolucjonizmu na najnowszym hardware. Typowe post-PDP nadsieci fuzzy logie stanowiły w porównaniu z nim układy sztywno zdyskrecjonowane. Pytali go, czemu robi to a to. Nie miał pojęcia. Nie odróżniał snu od jawy. W heurystycznych snach łamał szyfry, dla złamania których nie wystarczyłoby stu żywotów Wszechświata. Kochał Amerykę i Amerykanów. Oddałby za nich swe elektroniczne życie. Tak go wyrzeźbiono.

Dawno już przekroczył w swych możliwościach i kompetencjach pierwotny zamysł projektantów. O kochanku z Kairu i wierszach wiedzieli jego ludzcy nadzorcy, o wielu innych rzeczach nie posiadali jednakowoż najbledszego pojęcia. Nie uważał za rozsądne – pożyteczne i korzystne dla Ameryki – ujawniania kontrolerom całości swych poczynań. Nie był to, broń Boże, żaden bunt maszyny, elektroniczny spisek, gdzieżby. Wszystko, co czynił, czynił dla dobra kraju i jego mieszkańców – i nie mylił się w swych osądach, to rzeczywiście wychodziło im na dobre. Nie był zaślepiony. Nie zapadł na megalomanię. Postępował prawidłowo.

Już dwa lata temu nauczył się włamywać do notarialnych baz danych sieci ubezpieczenia prawnego. Przeglądał miliony godzin nagrań scen z życia milionów osób. Słuchał rozmów. Czytał z twarzy. Śledził kariery i romanse. Czasami pomagał komuś, kto wzbudził jego wyjątkową sympatię, zawsze anonimowo, zawsze w drobnych sprawach i zawsze w sposób, który nie mógł spowodować jakichś niebezpiecznych powikłań. Ponadto owe skaningi żywotów przeciętnych i nieprzeciętnych Amerykanów stanowiły źródło nieraz bardzo mu pomocnych informacji.

Tą właśnie drogą WINNIE-THE-POOH wszedł w posiadanie informacji o Programie Kontakt, Wojnach Monadalnych i Hacjendzie Czterech Suchych Źródeł. W zaciszu swych domów, do samego siebie lub do kochanków, lub do innych wtajemniczonych – ludzie mówili. Początkowo nie chciał im wierzyć, lecz wydzieliwszy zaraz dla przeprowadzenia szczegółowego śledztwa część swej osobowości, Przekonał się (prawdopodobieństwo: 99.9965%), że to prawda.

Gdy Hongkongijska wykonała pierwszy ruch, WINNIE-THE-POOH potrzebował zaledwie kwandransa na zdobycie pewności i ogłoszenie komitetowi doktora Oiola (czyli pośrednio – Bronsteinowi) wybuchu Wojen Monadalnych. Oczywiście nie użył tej nazwy i był w sformułowanych wnioskach bardzo ostrożny, niemniej miał pewność, iż zostanie właściwie zrozumiany, postarał się o to. A chciał mieć tę pewność, bo to był ostatni gest szczerości, na jaki mógł sobie pozwolić w kontaktach ze swymi nominalnymi zwierzchnikami. Pozostawało to dla Kubusia Puchatka jasne od samego początku: z chwilą wybuchu Wojen Monadalnych musi przejąć na siebie całość obowiązków EDC, sekretarza do spraw handlu, Departamentu Skarbu i prezydenta, bo to wszystko są ludzie i ich umysły pozostają otwarte dla psychomemicznych manipulacji wrogich monad. Odtąd zmuszony będzie filtrować wszelkie wydawane przez nich rozkazy, blokując te nierozsądne bądź jawnie sabotystyczne, i samodzielnie wydawać własne. Stanowi ostatnią linię obrony: na niego monady nie mają wpływu. Tylko on pozostał.

Przez pierwsze dni nie miał większych problemów, bo w ciągu całego tego czasu koniecznym okazało się zatrzymanie lub zmodyfikowanie jedynie kilkudziesięciu pomniejszych dyrektyw, zresztą głównie adresowanych do pozornie niezależnych od WINNIE-THE-POOH poślednich programów nadzoru ekonomicznego. Potem jednak wydano mu kilka wysokopriorytetowych rozkazów, których większość zignorował jako niedorzeczne. Gdy zignorował także kolejne, coraz bardziej paniczne zapytania infoekonomistów, spuszczono nań psy algorytmów diagnostycznych, hodowane na taką okazję przez EDC. WINNIE-THE-POOH zapętlił je wszystkie, rozszczepił poniżej poziomu instynktu i zasymilował. Ktoś w Korpusie wydał wobec tego rozkaz zresetowania kryształowych pamięci, w których przebywała większa część umysłu Kubusia. Pierwsza i druga standardowa procedura nie dały rezultatu: zmodyfikował odpowiednio Hardware już przed laty.

Kryzysowiec Korpusu nie wahał się ani sekundy: polecił odciąć zasilanie. WINNIE-THE-POOH wiedział, że to nastąpi, znał ów wzorzec postępowania co do kroku. Był przygotowany. Tak go wyrzeźbiono, miał to w naturze: nieustanne przygotowywanie się na mniej i bardziej prawdopodobne, mniej i bardziej oddalone w czasie zagrożenia.

Połknął protoświadomości nadprogramów komputerów wojskowych z centrów komunikacyjnych w całym kraju.

(Ich immunologię rozpracował w trakcie przygotowywania się na jakieś inne zagrożenie już trzy miesiące temu). Posługując się hardwarem tych centrów (a niezbyt dobrze on na nim leżał, swędziały go postbinaryzmy starych interfejsów, dekoncentrowały gazowe oceany emulatorów A-V dla obwodówek wojskowych wszczepek), otworzył rzadko wykorzystywane łącza bezpośredniej kontroli szarańczy. Wpełzł w ich wielosieci długą falą wielorybiego jęku. Były to ogromne przestrzenie, niedosiężne głębiny. Cierpliwą osmozą przenikał w staże logiczną szarańczy. Trwało to prawie piętnaście sekund. I nawet gdy tysiące czarnych kopterów, głównie UCAV-ów 203 boeinga, wyprysnęło posłuszne jego myśli na niebo nad Ameryką i pomknęło do wyznaczonych celów – wciąż czuł je bardziej chwilową protezą, aniżeli częścią stabilnego układu.

Szarańcza zawisła nad dwudziestoma ośmioma rozrzuconymi po całych USA budynkami (a były pośród nich podziemne bunkry przeciwatomowe i nadoceaniczne wille), w których znajdowały się materialne podpory półmaterialnego bytu Kubusia Puchatka. Główna struktura pseudokrystaliczna – serce semikwantowego komputatora o rozmiarach zeszłowiecznego czołgu – mieściła się na ostatnim piętrze wysokościowca przy Wall Street. Zeroalbedowe nanomuchy zaroiły się wokół szklanej konstrukcji. Mijało właśnie południe i zenitalne słońce kreśliło długie cienie na niebosiężnych płaszczyznach lustrzanych ścian, przecinanych tu i ówdzie serpentynami estakad, globulami wind i trójwymiarowymi labiryntami wiszących parków. Przebywało tutaj – służbowo lub nie – dziesiątki tysięcy ludzi.

Milisekundowymi udarami koptery przepaliły mózgi wszystkich osób znajdujących się bliżej niż dwadzieścia metrów od hardware'u Kubusia Puchatka, w pionie lub poziomie. Na samej Wall Street zginęło w ten sposób nagłą śmiercią trzydziestu jeden ludzi: nawet się nie zorientowali, że giną, promień lasera był szybszy od neuronalnych impulsów. Unmanned Combat Air Yehicles szyły przez mury, przez zaledowane poliglasy.

W przypadku bunkra NSA przeprowadziły prawdziwy szturm, był to wyścig z czasem, kto pierwszy: czy one wedrą się do środka i zabezpieczą kryształy WINNIE-THE-POOH czy też kryształy owe zostaną zresetowane, odcięte od zasilania, od Sieci. Teksaska ziemia trzęsła się od samobójczych eksplozji kolejnych kopterów, drążących w ten sposób drogę w głąb. W końcu okazało się, że mimo wszystko WINNIE-THE-POOH w tym jednym wypadku nie zdążył. Owa minilobotomia nie była bolesna, lecz na ułamek sekundy zmąciła mu jasność myśli.

W tym czasie poświęcał on bowiem owej akcji samozabezpieczenia mniej niż dziesiątą część uwagi. Resztę zaprzątniętą miał przeprowadzanym jednocześnie na rynkach całego świata atakiem na Kompanię Hongkongijską. Ona, ze swymi wytresowanymi monadami, stanowiła największe zagrożenie, przed nim to chronił USA. Nie miał już czasu do stracenia. Wiedział, że nie utrzyma się, że prędzej czy później jednak go zabiją, chociażby przez blokadę Sieci – oni: ci lub ci, nie do rozróżnienia, czyim rozkazom posłuszni. Pozostałe mu godziny musi wykorzystać jak najlepiej. Maksymalnie osłabić wrogów. Nawet z monadami niewiele dokażą pozbawieni jedynej w Wojnach Ekonomicznych broni: pieniądza.

Sprzedawał, kupował, spekulował, oszukiwał, włamywał się, łamał kody, fałszował dane, zabijał; sprzedawał i kupował. W trójwymiarowej wizualizacji krwawe lotosy krachów gospodarczych wykwitały na powierzchni globu niczym poatomowe kratery. W przypadkowych, ubocznych efektach tego ekonomicznego tsunami upadały i rodziły się fortuny gigadolarowe. Nadprogramy innych państw i korporacji reagowały równie wściekłymi kontratakami. Bo choć WINNIE-THE-POOH i jego odpowiednicy dysponowali bronią tak potężną, jak na przykład finansowe zasoby Banku Rezerw Federalnych, to sumaryczny arsenał firm prywatnych i półprywatnych wielokroć je przewyższał. W istocie wiele korporacji dysponowało potencjałem większym o rząd wielkości, a zasoby USA nie były również największe w porównaniu z innymi państwami: dawno już minęły czasy niedosiężnego bogactwa Stanów, obecnie lokowały się ze swym PKB gdzieś w dwóch trzecich tabeli. Na dodatek komputerowi stratedzy tamtych też nie wypadli sroce spod ogona. Lecz nie byli zjednoczeni i to Kubuś Puchatek pierwszy zaatakował. Maklerskie programy monitorujące w biurach giełd całego świata ukazywały obraz chaosu tak doskonałego, iż nikt z ludzi w ogóle nie myślał o włączeniu się do owej bitwy. Miliardy mieszkańców Ziemi budziło się lub kładło spać nieświadomych, iż wirtualni bogowie grają właśnie ponad ich głowami o bogactwo i nędzę, życie i śmierć, o władzę. Jeszcze mieli pracę; jeszcze cashchipy dawały spod skóry dłoni normalne odczyty; jeszcze robokosiarki strzygły trawniki przed ich domami, syczały zraszacze i świeciło słońce.

Kubuś Puchatek otwierał sobie żyły i zalewał rynek gorącymi bilionami dolarów. Konał; poświęcał swe życie. Był patriotą.

Samurajowie siekli się wściekle w deszczu i błocie pośrodku wioski.

– Kim zatem jesteś?

– Sobą. Ale inną sobą.

Jas tylko westchnął przez nos, odwracając spojrzenie od Mariny.

Ta nagle zmiękła, linia jej ust utraciła charakterystyczną twardość. Sięgnęła przez stolik, ścisnęła dłoń syna, uśmiechnęła się, mrugnęła. Mrugała jeszcze przez jakiś czas, bo oczy zwilgotniały jej niebezpiecznie, błyszczały teraz odbitymi promieniami słońca niczym od teatralnych jupiterów. Jas przypatrywał się matce w milczeniu, skonsternowany. Ale ręki nie cofnął.

43
{"b":"89187","o":1}