Литмир - Электронная Библиотека

Tak więc Bronstein był po prostu chorobliwie ambitnym parweniuszem, w imię marzeń zdolnym zaryzykować własne życie. Teraz Nicholas mógł nim pogardzać, ale też teraz musiał się go bać.

Podjechał pod Watergate. Informacja, iż rudy dzikus mieszka właśnie tutaj, rozbawiła Hunta, ponieważ on sam wciąż utrzymywał apartament w zabytkowym kompleksie – nie mógł jakoś się zdobyć na rezygnację z jego wynajmu, byłby to ostatni gwóźdź do trumny, coś jakby symboliczna autokremacja.

Odesłał texijo i wszedł do holu. Odźwierny go pamiętał, ukłonił się. Winda też rozpoznała Hunta, nie miał problemu z dostaniem się na piętro Bronsteina. Dopiero przed samymi jego drzwiami – dopiero wtedy coś go tknęło. Zastał go w domu; zbyt szybkie powodzenie, nadmiar szczęścia. Drzwi były bowiem nie domknięte, ze szczeliny na czerwony chodnik korytarza strzelał równoramienny trójkąt światła.

Nicholas momentalnie cofnął się kilka kroków. Filmowe skojarzenia uderzyły teraz falą, zachłysnął się przerażeniem. Tam mord, tam najemni zabójcy w monogarniturach, wielkie pistolety nad zwłokami Bronsteina; zaraz wyjdą, zobaczą mnie, krewa.

No nie, nie bądźmy śmieszni, nie myślmy schematami, to nie jest film, jacy znowu zabójcy… Prawie się uśmiechnął.

Ale jakoś nie postąpił naprzód. Drzwi naprawdę były nie domknięte. Zza nich – tylko gęsta cisza i blade światło. To nie to, że Bronstein zapomniał je zamknąć – wręcz przeciwnie: one zamykają się same. Muszą mieć wydane specjalne polecenie, by pozostać nie zatrzaśnięte, a i wtedy będą się konsultować z programami systemu bezpieczeństwa budynku. Ostatecznie gdzie jak gdzie – ale tutaj mieli powód wystrzegać się włamywaczy.

Więc co? Awaria maszyny?

Stał w bezruchu. Nogi były mądrzejsze, same rwały się do obrotu i ucieczki ku windom. Ale właściwie co powinien zrobić? Korytarz obejmuje sieć NEti, obraz został już zachowany w kryształach notarialnych, ewentualne śledztwo dotrze do Hunta tak czy owak. Lecz wcale niekoniecznie musi zostać powiązany z Bronsteinem, Nicholas przecież tu mieszka, może po prostu pójść tym korytarzem dalej i stanąć przed którymiś z kolejnych drzwi, gdzie ma prawo się spodziewać zastać znajomych (na tym to chyba piętrze mieszkają Scriffowie z „Postu"?), przelotne zainteresowanie wpółotwartym mieszkaniem każdy zrozumie – a przynajmniej tak to mogą tłumaczyć jego prawnicy.

Ale jeśli nie ma żadnej afery? To przecież znacznie bardziej prawdopodobne. Co wówczas? Ma tak odejść, w ogóle nie próbując spotkać się z Bronsteinem, wystraszony smugą światła, czy doprawdy jest aż takim tchórzem, aż takim? Okazja może się nigdy nie powtórzyć. Informacja, jaką rzuciłby Bronsteinowi w twarz, być może posiada moc wskrzeszania z martwych – jeśli mądrze to rozegra, jeśli z tym właśnie człowiekiem dobrze zatańczy…

W te i we w te, w te i we w te, krew w sercu i strach w myśli. Stałby tak w nieskończoność, gdyby nie czyjeś kroki za zakrętem. Wówczas, reagując niczym na zaprogramowany pod głęboką hipnozą sygnał, błyskawicznie podbiegł do drzwi, otworzył je do końca, wszedł i zamknął za sobą.

Bronstein zwisał bezwładnie pośrodku salonu, powieszony na skórzanym pasku zaczepionym o kryształowy żyrandol, teraz mocno przekrzywiony. Oczy wytrzeszczone. Sine wargi. Purpurowe bruzdy na szyi (rwał był ciało paznokciami).

Hunt z wysiłkiem uniósł rękę i ścisnął między palcami główkę szpilki jurydykatorowej.

Natychmiast zapiszczał mu w uchu sygnał priorytetowego połączenia.

– A amp;S Justice Incorporated – zaszeleścił kobiecy głos (prawie na pewno sekretaryjnej turingówki). – Ekipa już wyruszyła. Czy może pan mówić?

– Tak.

– Proszę potwierdzić lokację.

Hunt zapomniał numeru apartamentu. Podał nazwisko Bronsteina.

– Stopień zagrożenia? – dopytywał się program.

– Znalazłem jego zwłoki.

– Morderstwo?

– Nie wiem. Wisi na pasku.

– Kto jeszcze powiadomiony?

– Nikt. Chyba.

– Jest pan tam sam.

– Tak.

– Proszę pozostać na miejscu, niczego…

– …nie dotykać, tak, wiem.

– …i nie próbować ścierać, jeśli już pan dotknął. Sensacje fizjologiczne?

– Żadnych.

– Dobrze. Proszę wyjść na korytarz. – Przecież miałem się nie ruszać.

– Właśnie sprawdziliśmy wewnętrzny system bezpieczeństwa budynku. Mieszkanie pana Bronsteina wraz z korytarzem zostało odcięte, zablankowano główny program i diagnostykę. Proszę wyjść.

Wyszedł.

Drzwi nie były zamknięte.

– Po odcięciu można wyłączyć wszystkie funkcje autonomiczne. Czy działa tam klimatyzacja?

– A skąd ja mam to wiedzieć?

Czekał. Gdyby faktycznie któryś ze Scriffów był u siebie i teraz wyszedł… Jezu Chryste. Śmierć kliniczna, zombie medialny. Czekał.

– Kiedy oni wreszcie będą?

– Schodzą już z dachu.

Przylecieli helikopterem, skonstatował.

Cofnął się kilkanaście metrów ku zakrętowi i wyjrzał zza rogu na windy i drzwi do schodów przeciwpożarowych. Oczywiście nie zdaliby się na windę, skoro grzebano w programie ochrony. Ile minęło? Zerknął na zegarek. Cyfry nic mu nie mówiły, szkoda, że nie spojrzał na początku. To cholerne światło wciąż biło z wnętrza mieszkania Bronsteina, tym razem sam Hunt nie domknął drzwi, istna klątwa.

Kiedy powtórnie wyjrzał zza załomu, już biegli: dwóch mężczyzn i kobieta, wysocy, fenożołnierze, tatuaże korporacji jurydycznej na bezwłosych czaszkach, czarne garnitury z monowłókien, broń w dłoniach.

– Do ściany! – krzyknął mańkut.

Hunt posłusznie przypłaszczył się do boazerii.

Prywatne policje jurydykatorów werbowały do swych szeregów nie tyle byłych rządowych gliniarzy, co byłych żołnierzy, i to najczęściej z jednostek specjalnych, szturmowców, antyterrorystów, Cieni – stąd często można było wśród nich spotkać nanocyborgantów, korporacje bardzo to eksponowały w swych kampaniach reklamowych, mitmemy silnie się ukorzeniały. I teraz Nicholas nawet niespecjalnie się zdziwił, widząc nieludzki sprint tej trójki, chodnik rwał się pod ich butami, momentalnie byli przy Huncie, mańkut przypadł doń, przycisnął jeszcze mocniej do ściany, tamtych dwoje przebiegło obok, w milczeniu dopadli drzwi apartamentu Bronsteina, kobieta prysnęła do środka jakimś sprayem, odczekali dwa uderzenia serca, nagle znów: eksplozja ruchu – najpierw mężczyzna kopnął pod klamkę i wskoczył, za nim kobieta, zniknęli Huntowi z oczu. W ogóle niewiele widział zza tarczy ma-sywnego ciała jurdy, tylko płaskie cienie na chodniku.

– Okay – mruknął wreszcie leworęczny jurda i puścił Nicholasa.

– Czysto?

– Tak.

Od schodów szła ku nim fenoazjatka w szarym kostiumie z naturalnych tkanin, ze stanowiącą niemal symbol jej profesji teczką w ręku. Broszka z logo A amp;S spinała wysoko pod szyją jej śnieżnobiałą bluzkę.

Odgarnąwszy z czoła asymetrycznie przycięte włosy, podała Huntowi wąską dłoń. Cashchip potwierdził identyfikację. Ukłoniła się, wyjęła wizytówkę. Rozpoczęły się rytuały NEti. Jurda stał obok, wciąż z bronią w ręku, i pustym wzrokiem patrzył w przestrzeń, zapewne mocno wyślepiony, zapewne wyciągnięty na smyczach zmysłów swych partnerów, przebywających wewnątrz mieszkania Bronsteina.

Po wyjątkowo skróconych formalnościach Arthur Woskowitz wskazała zapraszająco otwarte drzwi.

– Lepiej wejdźmy do środka.

Weszli, mańkut za nimi.

Bronstein wisi, jak wisiał. Po dwójce pozostałych jurd ani śladu. Pewnie nadal sprawdzali kolejne pomieszczenia, coraz dokładniej za każdym następnym razem, do poziomu odcisków palców i biologicznych śladów włącznie.

Pani mecenas rozpoczęła przesłuchanie. Stali przed zwłokami, ona nawet nie odstawiła teczki, nad wszystkim unosił się nastrój tymczasowości, pośpiechu. Hunt mechanicznie odpowiadał na proceduralne pytania. Było to oczywiście rejestrowane, Nicholas dałby sobie głowę uciąć, że od chwili wylądowania na dachu Watergate wszczepki całej czwórki nieprzerwanie pracują w trybie skanu A-V. O ile jednak nie posłuży to ochronie praw ich klienta, nagrania nie zostaną udostępnione sądowi – jeszcze nawet nie powstał taki precedens. Woskowitz szybko odczytywała z niewidzialnej dla Hunta tablicy serie pytań, Nicholas odpowiadał.

Jurdy przeszukiwały wnętrza. Praworęczny i kobieta schowali swoją broń. Przeszli kilkakrotnie przez salon, Kobieta na dłużej zatrzymała się pod żyrandolem. Obchodziła dookoła zwłoki Bronsteina, obwąchiwała – wszystko, byle nie dotknąć.

Woskowitz tymczasem dotarła do przyczyny, dla której Hunt zjawił się u denata.

– Obowiązują mnie reguły poufności – rzekł. – To jest związane z moją pracą. Podpisałem i nie mogę złamać.

– Pracuje pan dla rządu.

– Tak.

– Pan Bronstein…

– Wykonywał pewne prace na zlecenie Białego Domu posiadał stosowne uprawnienia.

– Jest w rozkładzie Secret Service?

– Tak.

– Cholera. – Adwokat po raz pierwszy dała wyraz osobistemu zaangażowaniu. – Dwadzieścia minut. Trzeba było nam już zameldować.

– Powinienem zostać?

– Nie, w tej sytuacji byłoby to niewskazane. Proszę jak najszybciej wrócić do Nowego Jorku, przejmie tam pana nasza filia. Z wszystkimi pytaniami odsyłać do nas. Postaramy się zapewnić panu anonimowość, ale prawdopodobnie i tak coś przecieknie do mediów. Rady: Pełna izolacja. Zmiana kodów i programu sekretaryjnego, polecam Lucjusza. Nie opuszczać NEti. Ograniczyć do minimum pobyty na terenie powszechnie dostępnym, w miejscach publicznych. Pod żadnym pozorem nie wypowiadać wówczas ani słowa, nawet o pogodzie.

– Najgorszy wariant?

– Prawie na pewno wypłynie teoria morderstwa, ktoś tu zadał sobie wiele trudu, żeby umożliwić mu spokojne powieszenie się. A gość mógł przecież po prostu zażyć kevorkiankę. Ale nie. Wieszał się. I to jak. Niby możliwe, ale niepraktyczne. W gruncie rzeczy – jako zabójstwo też niepraktyczne. Dowieść zapewne się nie da, bo zapętlono także korytarz, ale też dlatego Służba na sto procent pójdzie tym tropem. Kto miałby motyw?

Kto miałby motyw wystarczająco silny, aby zamordować Bronsteina?

Prawdę mówiąc teraz, gdy strach już opadł, Hunt nie wyobrażał sobie takiego motywu i nie wierzył, iż to faktycznie był mord. W Prawdziwym Życiu takich rzeczy już od dawna się nie robi, to się po prostu nie kalkuluje, zbyt wielkie ryzyko w stosunku do spodziewanego zysku, zbyt duże bezpośrednie zaangażowanie jest konieczne, żaden polityk na coś takiego nie pójdzie.

41
{"b":"89187","o":1}