– Nie będę dyskutował. Żegnam.
Odchodząc czuł jego obecność za plecami. Nie trzasnęły drzwiczki, nie zamruczał silnik, żadnych odgłosów. Zapewne stał tam i patrzył za Danielem.
Aż Reding wyszedł na słońce, odetchnął głęboko i wsiadł do wozu.
Wyjął telefon.
– Jedziemy – stwierdził. – Muszę się czegoś napić. Słyszałeś wszystko?
– Dobrze ci poszło – rzekł Wroński.
Na to Daniel nic nie odparł, bo był dokładnie przeciwnego zdania.
Jechali przez rozsłoneczniony Londyn, w radiu omawiano kontuzje piłkarzy przed sobotnim meczem kadry, światło odbijało się od karoserii i szyb samochodów laserowymi błyskami – a Daniel widział młodego M'Atowca wypluwającego ze zsiniałych pośmiertnie ust rzadkie błoto.
Pojechali z dziewczynkami na wieś, do wuja Belli. Wuj znowu próbował zastrzelić sąsiadkę i obecnie rezydował w klinice Retts, mieli więc całą posiadłość dla siebie.
Petra i Tonią z miejsca pobiegły ścigać po parku jeże. Daniel z piwem w ręku przeszedł się nad staw. Nic się nie zmieniło, nadal zarośnięty rzęsą. Rozmyślnie pozostawił telefon wewnątrz domu, z telefonem to zawsze samotność zaledwie wirtualna.
Dopiero co minęło południe, było gorąco i duszno, zwłaszcza tu, nad stawem, gdzie znad zielonej wody unosił się ów specyficzny zapach ciepłej zgnilizny. Kiedy kopnął w zawiesinę kamyk, w powietrze uniosła się szara chmura maleńkich owadów; cofnął się, by nie wciągnąć ich do ust z oddechem.
Bella przylgnęła do jego pleców, oparła brodę o jego bark, ten sztywny.
– Nosi cię, oj, nosi – mruknęła. – Cóżeś takiego zrobił tym razem?
– Nic.
– Znowu jakieś małe objawienie. Oho, jaki spięty! O co chodzi?
Pociągnął głębszy łyk.
– Wiem, że nie zasłużyłem – szepnął.
– Szaweł też nie zasłużył.
– Potem – tak.
– Właśnie.
– Ty też się zmieniłeś.
– To prawda. Przedtem nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
– Więc jednak. Co takiego zrobiłeś?
– Zostałem przestępcą – zachichotał. – Przyjaźnię się z przestępcami. Z tygodnia na tydzień, jakoś tak w naturalny sposób, bez zastanowienia… Popełniam przestępstwa. Zaiste, niezbadane są ścieżki Pana!
– To ten Wroński, co?
– Wroński jest Wroński – mruknął, już z powrotem lakoniczny.
– Daniel. Po co ci to. Jesteśmy bogaci. Nie musisz. Odpuść sobie.
Ni z tego, ni z owego zaśmiał się na głos. Obrócił się w jej ramionach, pocałował.
– Wspaniała jesteś.
– Wiem.
– Mamoooo…!
Obejrzeli się. Za dziewczynkami szli trzej mężczyźni. Dwóch zdjęło marynarki i przewiesiło przez ramiona, białe koszule paliły w oczy, trzeci luzował krawat. Uśmiechali się; ale Daniel wiedział swoje.
Nie musieli nic mówić. Ten w marynarce tylko skinął głową w stronę drogi. Daniel wzruszył ramionami, postawił butelkę na ziemi. Bardzo się bał reakcji Belli, ale ona puściła go bez słowa.
Po kilkudziesięciu krokach obejrzał się jeszcze. Mrugnęła do niego z pocieszającym półuśmiechem. Ukłuło go z prawej strony serca; zrozumiał, że naprawdę ją kocha. Przyspieszył kroku. Wzięli go między siebie, teraz już musiał iść w ich tempie.
Zaparkowali tuż za bramą. Daniela posadzili z tyłu. Ruszyli; wciąż do nikogo nie dzwonili. Dopiero teraz zrozumiał, że nie są z policji. Taa, Kafka rulez bez dwóch zdań.
Jakoś w ogóle nie brał takiego scenariusza pod uwagę. Stoke nie jest przecież idiotą, po co miałby to robić, to są durne, filmowe zagrywki, zupełnie bez sensu, biznesmeni rozumują inaczej, podobne numery się po prostu nie opłacają. Jednak, nie da się ukryć, wieźli go tym sobotnim popołudniem gdzieś w nieznanym kierunku, spłowiała zieleń migała za oknami, Pan Bóg scrollował słoneczne krajobrazy wiejskiej Anglii.
Wrażenie filmowej nierealności narastało: zjechali ku odległej farmie, za pierwszym zakrętem autostradę przesłoniły drzewa, to już było prawie odludzie; tu terroryści dniami i nocami torturują swe ofiary, nikt nie słyszy krzyków; diaboliczni miliarderzy w wyrafinowany sposób mordują swych wrogów. W panice planował swe bohaterskie reakcje na groźby i opresje.
Czy będą go wywlekać? Nie wywlekali, sam wysiadł. Zwiążą go? Ależ skąd, byli bardzo uprzejmi, wskazali drogę, otworzyli drzwi. Nie sposób się było sprzeciwić, wyszedłby na błazna.
Stoke siedział w obszernym living-roomie w fotelu pod zasłoniętymi oknami i w chłodnym półmroku palił cygaro, zaciągając się dymem z jakąś żarłoczną fascynacją.
Poczęstował Daniela.
– Ależ proszę, proszę.
Reding wyraźnie poczuł, że za chwilę cały obróci się w celuloid.
– Nóż kurwa twoja mać betonowa!
– Nie mogę dać panu tej kopii, panie Reding.
– Dlaczego?
– To nie było przeznaczone dla was. On rozmawia tylko ze mną.
– Rozmawia? Rozmawia?
– Sądzę, że pan zrozumie, kiedy spokojnie wytłumaczę.
– Rozumie, że wykorzystujesz majątek Kilmoutha do zaspokojenia własnych obsesji. Kilmouth tak szczęśliwie wjechał wtedy w drzewo…
– Nigdy nie wyrządziłbym mu krzywdy! – Stoke po raz pierwszy wyraźnie się uniósł. – Doprawdy, panie Reding…
– Ciekawym, czy tego samego zdania będzie prasa.
– Przyznaję, wolałbym uniknąć zamieszania. Na dłuższą metę to oczywiście nie ma znaczenia, bo choćbyś z tym wszystkim poszedł jutro na Fleet Street, choćbyś potrząsał im przed oczyma fiolką z NNI – i tak minęłoby parę miesięcy, zanim sytuacja stałaby się dla mnie naprawdę groźna. A ja nagrania upublicznie nie mogę.
– Mam prawo! – zaperzył się Daniel. Krzyknął tak głośno, że spodziewał się, iż goryle przybiegną sprawdzić, co się dzieje; ale nie. Może mieli pomieszczenie na podglądzie. – Mam, do cholery, prawo! To do mnie przemówił!
Stoke jakby się zmieszał. Odwrócił wzrok. Wyrzuty sumienia? Nie, co innego: litość z wysoka.
– Czy naprawdę tak pan uważa? – szepnął. – Akurat do pana? I co takiego panu powiedział? Co objawił? Co zmienił?
Daniel otworzył usta; i zaraz zamknął.
– Nie pamięta pan – ciągnął Stoke – bo nie ma czego pamiętać. Nie do pana przemówił. Sądził pan, że Boga można oszukać podobnymi jak NNI sztuczkami? On wie. On wie.
Daniel usiadł ciężko. Uciekał teraz wzrokiem od Stoke'a. Zarazem był na niego wściekły i przed nim poniżony; czuł zarazem ulgę i zawód. To prawda, głupotą ze strony Redinga, wielką głupotą było zakładać, iż objawienie faktycznie przeznaczone było jemu, a Kilmouth, to znaczy Stoke, je wykradł. Absurd. Z definicji – to Bóg się objawia. On wybiera czas, miejsce i osobę. Nie można Go przechytrzyć.
Ów psychiczny dyskomfort ostatnich tygodni brał się właśnie stąd: Daniel wiedział, że został dotknięty i wobec tego szukał w sobie i w świecie konsekwencji teofanii; tymczasem takowych nie było. Lecz próżnia domagała się wypełnienia. Każdy fakt można stosownie zreinterpretować, skoro człowiek wierzy.
Ale teraz wyzbył się tych ambicji. Pozostawało wrażenie. Ujrzał cień w ruchu; został muśnięty skrzydłem anioła. Ludzie fiksują od mniejszych rzeczy.
Lionel Stoke pochylał się ku niemu. Odłożył cygaro, splótł dłonie. Nie uśmiechał się, nie szydził – był natomiast niezwykle skupiony.
– Danielu – mówił – ja w pełni rozumiem takie pragnienie. Jestem ci w nim bratem. Co innego mnie motywowało? Dlatego teraz ty z kolei powinieneś zrozumieć mnie. Nie domagaj się niemożliwego. Jakże ja mógłbym spełnić twoje żądanie? Zrozum. Proszę.
W tym momencie Reding zdał sobie sprawę, że może po prostu wstać i wyjść stąd, Stoke nie przeszkodzi mu w żaden sposób, na pewno nie ucieknie się do przemocy. To w żadnym wypadku nie było porwanie.
Problem w tym, że nie nakręcono do tej pory wielu filmów kodujących podobne sytuacje i konwencja była niezmiernie trudna do rozpoznania.
– A więc – westchnął Daniel, wciąż ze spojrzeniem asekurancko opuszczonym – tak to się odbyło: jak Kontakt. Uruchomiłeś program Poszukiwania i Komunikacji z Inteligencją Najwyższą. Co?
– Tak.
– Ale skoro już, dlaczego nie objawił ci się bezpośrednio? I jak to się stało, że akurat wam udało się rozszyfrować Algorytm Teofanii? Hę?
– Jak sam powiedziałeś, wykorzystuję tu majątek Kilmoutha, ludzi i maszyny jego firm. Nie sądzę zresztą, by wcześniej ktokolwiek dokonywał podobnych analiz na analogiczną skalę. Tego nie widać na pierwszy, ani na dziesiąty rzut oka. To są zależności głębokie, wysokie piętra abstrakcji.
– Co ty nie powiesz. Ale gdybyś…
Do living-roomu wpadł jeden z goryli, w biegu odbezpieczał pistolet. Zaczął głośno piszczeć alarm. Ktoś gdzieś krzyknął i rozległy się strzały, pojedyncze i serie, wiele naraz. Stoke i Reding poderwali się na nogi. Rozprysła się szyba; za deszczem szklanych odłamków i czarną płachtą zerwanej story wleciała do środka skulona postać. Automat w jej rękach zatrzeszczał przeciągle, jakby ktoś bardzo szybko darł metalową siatkę, i zgiętego w pół goryla rzuciło w kąt, na drzewko bonsai. Stoke otworzył usta, uniósł rękę, postać się obróciła (to Fouche!) i dyrektor Eccite dostał serię w pierś. Daniel odskoczył. Lionel zwinął się w embrion na dywanie u jego stóp.
Przez drzwi po przeciwnej stronie wbiegł krwawiący z szyi drugi goryl, trzęsły mu się ręce. Kuśtykając, usiłował w pośpiechu zmienić magazynek. Zobaczył Fouche'a i potknął się. Z przestrzeloną piersią padł jak kłoda. Za nim wszedł Wroński, chował właśnie pistolet. Daniel zdał sobie sprawę, że major strzelił tamtemu w plecy.
Ponieważ patrzył na niego, nie widział, jak Fouche wybiega przez drugie drzwi i strzela do kogoś w głębi domu.
Wroński uniósł do ucha krótkofalówkę. Daniel przypatrywał mu się w milczeniu. Najemnik był w dżinsach i spranym swetrze. Reding obliczał w myślach czas i odległości.
– Okay – mruknął Wroński i wyłączył aparat.
– Jak?
– Masz przytomną kobietę. Wzięła twój telefon i zadzwoniła z krótkiej pamięci. Daniel pokręcił głową.
– Jak trafiłeś? – zapytał. Wroński rozłożył ręce.
– Wybacz, musiałem się zabezpieczyć. Powinieneś wydalić po miesiącu.
Daniel przelotnie zastanowił się, kiedy i w czym major podał mu ten nadajnik. Nie raz miał okazję. Bo kto zamawiał jedzenie? Kto przynosił? Kto otwierał? Kto nalewał piwo? Wroński, Wroński, Wroński.