– Cavalerr? – zdziwił się Kreny. – To killer na usługach Yerltvachovicića. Gdzie o nim usłyszałeś? A może go sobie przypomniałeś?
– Wątpię, czy kiedykolwiek coś sobie przypomnę – pokręciłem głową, unosząc kieliszek. – Amnezja totalna. Kreny wydął policzek.
– Nigdy nic nie wiadomo, nie bądź takim pesymistą.
– Ja już się po prostu przyzwyczaiłem do tej sytuacji. – Zastanawiały mnie własne słowa. – Prawdę mówiąc, nie byłbym bynajmniej zadowolony z powracania pamięci. Wolę być tym, kim jestem teraz, chociaż właściwie jestem nikim; boję się odkryć zbyt wiele.
Kreny popatrzył na mnie dziwnie.
Kreny miał postać jasnowłosego dziewiętnastolatka, prawdziwego południowoamerykańskiego Apollina; jego miejsce startowe znajdowało się właśnie w tej Luizjanie. Naprawdę jednak był profesorem historii po sześćdziesiątce, po dwóch zawałach i trzech zerwanych kontraktach małżeńskich niskich stopni. Wchodząc do Irrehaare, wybrał spośród dostępnych zestaw współczynników o najwyższym szczęściu, w efekcie prawie wszystkie pozostałe współczynniki cech zewnętrznych miał bliskie zeru. Był jedynym graczem znanym Santanie (prócz Samuraja), który po awarii Allaha nie umarł jeszcze ani razu.
– A wirus zwierciadlany? – zagadnąłem go ponownie po deserze.
– Słuchaj… – zaczął, zmarszczywszy powoli brwi (bardziej ten grymas pasował do profesora niż nastolatka). Pokazałem mu kartkę; zamilkł.
– W piwnicy, koło Bram, parę godzin temu – wyjaśniłem.
Kreny strzelił palcami na lokaja. Przekazał mu szeptem jakieś polecenie; Murzyn podszedł do Santany, pochylił się nad nim i chwilę coś tłumaczył – Santana wydawał się zirytowany, popatrując na Kreny'ego nad stołem z kwaśną miną. W końcu skinął głową. Przeprosił, wstał. Kreny wstał również. Podniosłem się i ja.
Przeszliśmy do biblioteki. Santana zapalił cygaro -plantator pełną gębą.
Za otwartymi oknami, w chłodnym wieczornym powietrzu, niosła się głośna muzyka cykad. W oddali rżał koń, ktoś kogoś wołał.
– Co jest, Kreny? Musisz w środku kolacji?
– Czas – mruknął Kreny i podał Santanie kartkę. Santana odczytał wiadomość, zerknął na mnie pytająco; skinąłem głową.
– Jak dawno nie zaglądałeś do piwnicy? – spytał go Kreny.
– Cholera, ładnych parę dni.
– Szczęście, że Adrian tam zeszedł. Trzeba będzie skoczyć na Kilimandżaro i sprawdzić datę.
– Mam kalendarz tego ciągu do czterech skoków, zaraz ci powiem. – Santana odłożył cygaro, odszukał na półce biblioteczki cienką, twardo oprawioną książkę, wetkniętą między astrolabium a klepsydrę, i przekartkował ją. – Czternasty lutego to był tam wczoraj rano, teraz powinien być już… – zerknął na zegar – dwudziesty siódmy.
Kreny rozsiadł się w fotelu.
– Zwierciadlane są powolne – rzucił.
– Nie tak wolne jak ten świat. Trzeba się zbierać.
– Może wystarczyłoby dać znać Nazgulowi? W końcu przecież i do niego dojdzie.
– Nazgul będzie wyczekiwał. Zresztą w Astro wykres magii jest płaski jak decha, może im się wcale nie rzucić.
A chociażby. – Czarny odłożył książkę. – Nazgul wyczeka, żeby nam przypadkiem nie zrobić przysługi.
– Będę wam przerywał, dopóki mi nie wytłumaczycie, co się właściwie dzieje – warknąłem; ignorowanie mnie weszło im w krew.
– Czego nie rozumiesz? – westchnął Santana i zaczął mówić nie poczekawszy na odpowiedź.
Wirus zwierciadlany to wirus odbijający się na kolejne światy przez płaszczyzny Bram, zwykle w pionowym układzie ciągu. Jest mniejszy i powolniejszy od nieograniczonych praktycznie wirusów miejscowych, których przedstawiciela miałem okazję ujrzeć nad Stonehenge. Z uwagi jednak na swą zdolność rozmnażania i przekraczania granic światów oraz symulacyjną atrapową inteligencję, a przede wszystkim na niemalże ludzką zajadłość w polowaniu na graczy, stanowi on najgroźniejszą odmianę wirusa. Przybiera zwykle humanoidalną postać – potężny jest potęgą magii i w światach realistycznych znowu nie tak trudno go zniszczyć. Po każdym kolejnym odrodzeniu jest jednak coraz ostrożniejszy: teraz już w ogóle omija podobne światy. Luizjany zaś prawie na pewno nie ominie.
– Może ominie – mruknął bez przekonania Kreny.
– Aż takiego szczęścia to ty nie masz.
– To co? Emigrujemy?
Santana spochmurniał. Niby sam to zaproponował, lecz najwyraźniej przeprowadzka była mu nie w smak.
– Sam mi mówiłeś, żebym się nie przywiązywał do przedmiotów – wytknąłem mu. Spojrzał na mnie wrogo.
– Od mezozoiku jest ze trzydzieści skoków w ciągu. Jak nie więcej – rzekł z wytrenowanym opanowaniem. -Mimo wszystko mamy jeszcze czas. Możemy spróbować.
Kreny popukał się w głowę.
– I kto z tobą pójdzie?
– Llameth.
– Taa, Llameth pójdzie, Llameth to sadomasochista. Kto wy, Cienie, jesteście? Myślisz, że we dwójkę dacie radę? – Kreny z politowaniem odwinął górną wargę.
– W odpowiednio realistycznym świecie.
– Realistyczne światy to on dawno przestał odwiedzać.
– Tchórz jesteś.
– Wiem o tym.
Santana odwrócił wzrok, poprawił mankiety.
– Ty chcesz go zniszczyć? – spytałem go, zdumiony. -Chcesz zniszczyć ten wirus, zanim tutaj dotrze, tak? Tak? Czarny twardo milcząc, potwierdził me przypuszczenie. Machnąwszy ręką Kreny wstał i wyszedł. Milczeliśmy nadal.
– Powiem Ausburgowi, to cię odprowadzi w jakiś bezpieczny świat poza ciągiem – rzekł wreszcie Santana, częstując mnie cygarem. – I niech ci się nic podobnego nie marzy.
Odgryzłem końcówkę, zapaliłem i oczywiście automatycznie sprzeciwiłem się Czarnemu.
– Pójdę z wami.
– Zgłupiałeś – sarknął.
– Podaj mi dwa logiczne argumenty przeciwko temu pomysłowi.
– A odpieprz się z tymi swoimi argumentami! To po prostu idiotyzm i dobrze o tym wiesz. Nie dość, że miałbym na głowie tego cholernego wirusa, to jeszcze musiałbym bez przerwy pilnować ciebie, który sam nie wiesz, czego nie pamiętasz, dopóki to po tobie nie przecwałuje. -Santana, rozkojarzony, ze ślepym gniewem odkopał zawinięty róg dywanu. – W twoim przypadku Nazgul miał rację, ty rzeczywiście jesteś chodzącą bombą zegarową! Nie będę niepotrzebnie zwiększał ryzyka. – Pochwycił moje spojrzenie. – Tak, wiem: i mówię jak Nazgul!
– Santana. Mnie nie można zabić.
To go zgasiło. Zwalił się w fotel, zagapił w noc; artystycznie wydmuchiwał dym – zaciągając się, od czasu do czasu zerkał na mnie taksująco.
– A dlaczego ci tak na tym zależy, co?
– Powiedzmy, że mam dość robienia za niepełnosprawnego nieszczęśnika, który potrzebuje niańki, żeby przejść Parę Bram.
– Bo potrzebujesz.
– Chciałbym przestać potrzebować.
– A skąd wiesz…
– Nie wiem.
Uśmiechnął się, zmrużył oczy. Dźgnął w mym kierunku cygarem.
– Ty się zmieniasz, Adrian. Teraz nie udałoby mi się tak spokojnie poodcinać ci palców. Prawda? Teraz nie jesteś już taki nijaki. Zmieniasz się. Może nie pamięć, ale coś odzyskujesz na pewno.
Llameth się zgodził, oczywiście. Pozostali znani mi gracze goszczący u Santany na wieść o zbliżającym się wirusie zwierciadlanym czym prędzej udali się do piwnicy; żaden nie wrócił. Wyjątek stanowił Maastrachni.
– Nawet jak wszyscy uciekniemy, on i tak wyczuje, żeśmy tu przebywali – powiedział Santanie. – Zniszczy wszystko i wszystkich, którzy mieli z nami styczność. -Przez „wszystkich" rozumiał ludzkie atrapy. – Zabije ją.
Santana wydał jeszcze zarządcy szereg poleceń, wygłosił kilka kłamstw na użytek miejscowych, przygotował ekwipunek… przed północą, niecałe siedem godzin od znalezienia przeze mnie kartki i zszedł do piwnicy. Czekaliśmy na niego w środku heksagonu, Llameth ssał krew z lewego nadgarstka, który był sobie przeciął jednym ze swych noży. Czarny zamknął starannie drzwi, klucz wziął ze sobą.
O 23.48 czasu Luizjany przeszliśmy na Kilimandżaro.
Reguły rządzące przemieszczaniem się postaci graczy pomiędzy światami Irrehaare stanowią wypadkową wypaczeń systemu spowodowanych awarią Allaha – czy, jak kto woli, wejściem Samuraja – i zaszczepionych komputerowi fundamentalnych zasad, na których wzniesiono to królestwo marzeń. Allah starał się usystematyzować szaleństwo i przypadek – i w ten sposób powstały Bramy, ich heksagony, ciągi i piony oraz prawa przejść. Przez Bramę
nie może się przedostać żaden człowiek czy zwierzę, o ile nie jest postacią kierowaną przez gracza. Każda taka postać wkraczając do nowego świata jest automatycznie doń przystosowywana, przy czym stopień i rodzaj owego przystosowania mogą być przez nią modyfikowane – o ile jest przytomna, posiada odpowiednio wysokie współczynniki i umiejętność koncentracji w danej chwili. Odnosi się to również do wszystkich posiadanych przez nią przedmiotów czy też całych martwych wycinków otoczenia ruchomych na tyle, by przenieść się z nią za linię progu. Brzmi to jak zbiór przepisów gry – bo też tym właśnie jest.
Zabierając ze sobą żywność, zapasowe ubrania, pistolety i szable – bardziej niż o te konkretne przedmioty, chodziło nam o ich ideę: w jakimkolwiek bowiem świecie się nie znajdowaliśmy, broń pozostawała bronią, odzież odzieżą – choć zmieniały się i nasze ciała, a moje najbardziej, choć zmieniał się cały ekwipunek. Przechodziliśmy tam i z powrotem, od Bramy do Bramy, w ramach jednego ciągu drzewa heksagonów. Kalejdoskop: niebo błękitne, seledynowe, czerwone, brązowe i czarne; słońca i księżyce jak otwierające się i zamykające ślepia kosmosu; nagłe skoki temperatury, tortura hipotermicznych dreszczy, cieplnych udarów; miasto, pustynia, las, jaskinia, morze, wnętrze pomieszczenia. Piekielny rajd. W kilkadziesiąt minut zagęszczone godziny i dni.
Zatrzymaliśmy się, po odzieniu sądząc, w średniowieczu. Wieczór. Powietrze chłodne, wilgotne. Zachwaszczona łąka przylegająca do puszczy. Wychodząc trójtęczą z Bramy, o mało nie wpadliśmy wprost w trzeszczące wysokim płomieniem ognisko. Musiało się znajdować dokładnie na środku heksagonu, wnosząc z kąta, pod jakim podchodziliśmy do Bram.