– To jest świat o dość wysokich współczynnikach mityczności i magii. Więc tylko sobie pomyśl wyraźnie: która strona monety odpowiada „tak", a która „nie".
– No i co?
– Zadaj jakieś pytanie i rzuć.
Czy dwa plus dwa jest cztery? Zacząłem rzucać. Tak. Tak. Tak. Tak. Bez przerwy wypadała reszka, to było niesamowite. Czy motyl to roślina? Orły. Czy Ziemia jest płaska? Orły. Czy istnieje Bóg? Tak, nie, nie, tak, nie, tak, tak…
– Zadałeś pytanie, na które Allah nie zna odpowiedzi -rzekł obserwujący me poczynania Maastrachni. – Albo na które nie można odpowiedzieć tylko twierdząco czy przecząco.
Siedzieliśmy na pomarańczowo rozsłonecznionej cukierkowym zachodem słońca werandzie; Maastrachni, w przewiewnej białej marynarce, z laską na kolanach, sączył powoli chłodną herbatę. W zagrodzie za odnogą parku ujeżdżano dzikie konie, dochodziły stamtąd pokrzykiwania jeźdźców i widzów, tętent galopu poskramianych zwierząt. W domu panowała senna cisza sierpniowego wieczoru.
– A gdybym spróbował oszukiwać? Kontrolować rzuty. Lub w ogóle rzucać sfałszowaną monetą.
– Jeśli tylko będziesz robił to świadomie, jeśli choć raz pomyślisz o tym, Allah odczyta to i również otrzymasz wynik nic nie oznaczający.
– Chcesz powiedzieć, że on zna nasze myśli? Czyta w nich?
Maastrachni odłożył filiżankę.
– Oczywiście. Na tym to się opiera. Żadnych czynów. Tylko myśli.
Chwilę się zastanawiałem.
– Czemu więc – spytałem go – Nazgul tak nalegał, by Santana się dowiedział, co przydarzyło się Aleksowi i jego ludziom, skoro wystarczyłby rzut monetą?
– Nie wystarczyłby.
– Przecież Allah zna odpowiedź na to pytanie.
– Zna.
– To dlaczego…
Z wnętrza domu dobiegł nas miękki pogłos muzyki fortepianowej.
– Marie – rzekł Maastrachni. Marie była atrapową żoną Santany.
– Dlaczego… – zacząłem ponownie.
– Bo to wiadomość zbyt ważna. Allah to komputer, myśli algorytmami, w jego „szaleństwie" jest wprogramowana mu na samym początku metodyczność i precyzja; część zasad złamał najjaskrawiej jak można, a pozostałych przestrzega z mechaniczną dosłownością. Przypuszczam, a jest to koncepcja Santany, iż chodzi tu o zakaz ingerowania przez Allaha w światy Irrehaare jako strony. To jest logika komputera, on może ci obliczyć co do grama masę Słońca, a w chwilę potem poda złą datę, bo urżnięty informatyk przeskoczył z jakąś pętlą o jedną komórkę za daleko.
Sceptycznie przyjąłem te wyjaśnienia. Wszak „ważność" każdej informacji jest wysoce względna. Pomyślałem sobie: Allah po prostu ujawnia, co chce. Nie wyciąg. nąłem jednak wówczas głębszych wniosków z tej konstatacji.
Maastrachni mówił i mówił; Marie przestała grać, wyszła na werandę. On się nawet nie obrócił, mówił dalej z tępą zaciętością, choć wiedząc o jej obecności, powinien był zmienić temat, zamilknąć – nie jest dobrze, gdy atrapy zbyt wiele się domyślają.
Marie zatrzymała się, spojrzała na mnie, na plecy Maastrachniego, uniosła brwi. Taka doskonała. Koronki i jedwabie jak mgła wokół niej. Włosy białe lodową bielą śniegu, jasna skóra troskliwie chroniona przed ultrafioletem. Ruchy bogini. Potrząśnie głową i niebo zapłacze. Odwróć wzrok od tych ust.
Uśmiechnęła się i odeszła; żadna chwila nie jest tak piękna, by trwać wiecznie.
Klara, jeszcze jeden gracz goszczący u Santany, zagadnięta podczas kąpieli w zakolu pobliskiej rzeki o dziwne zachowanie Maastrachniego, rozchichotała się dziko.
Podpłynąłem do niej, rozpryskując wodę na wszystkie strony.
– Maastrachni to wariat – rzuciła, wymykając się z mego uchwytu.
– Nie powiedziałbym.
– Ty wiesz, kim on jest w rzeczywistości?,
– Kim?
– To asasyn Imperium Islamskiego. Wmontowali mu wszczepkę, bo został przerzucony do Europy ze swoją grupą dla wykonania jakiegoś zadania.
– Skąd wiesz?
– Sam mi powiedział.
– To czyni z niego przestępcę, ale nie szaleńca.
Klara unosiła się na wodzie z rękami pod głową, mrużąc oczy przed słonecznymi odblaskami tańczącymi po powierzchni rzeki i promieniami samego Słońca.
– Maastrachni był człowiekiem Samuraja. Otrzymał polecenie zabicia Santany, aby Samuraj mógł go pochwycić na swoim terytorium. No i przedarł się przez kontrolowane przez nas Bramy, dotarł do tego świata, poczekał na przybycie Santany i zabił go. Niestety, zobaczył Marie. Zakochał się w niej.
– Tak?
Klara obróciła się, spojrzała zdumiona. Zanurkowała i wypłynęła przy mnie, w cieniu stromego brzegu.
– Nie rozumiesz? On się w niej zakochał. Zakochał się w atrapie! Wiedział, że to atrapa, nie jest ślepy jak ty. Zakochał się i został tu.
– A Santana?
– Jakimś cudem wrócił; pozwolił mu zamieszkać u siebie. Wyeliminował w ten sposób niebezpiecznego gracza z armii Samuraja. Ma go na oku. Uzależnił od siebie.
Czasami zapominałem, że to tylko Irrehaare, złuda i fałsz, i wówczas w żaden sposób nie mogłem zrozumieć tych ludzi.
– I co? Nie przeszkadza mu to? Pilnuje ich bez przerwy czy jak?
Klara zaśmiała się.
– Przecież on dobrze wie, że Marie go zdradza z Maastrachnim – to w ten sposób sprawuje nad nim kontrolę. A Marie jakoś kocha ich obu; Maastrachni cierpi, biedny idiota.
– Chyba jestem tępy.
– To atrapa! Atrapa! Nie rozumiesz? Maastrachni jest szalony, kocha atrapę! Podprogram Allaha!
Spojrzałem na Klarę, czarnowłosą nimfę o narkotycznie błękitnych oczach i skórze jak aksamit.
– A kim ty naprawdę jesteś? – spytałem po długiej chwili intymnego milczenia.
– Lepiej, żebyś nie wiedział – szepnęła, ściągając mnie w głębinę.
Następnego dnia dowiedziałem się od Llametha, iż gracz posługujący się postacią Klary w świecie rzeczywistym jest osiemdziesięcioośmioletnim emerytowanym policjantem.
Widział, jak zbladłem. Zarechotał, poklepał się po swych krzywych nogach.
– A tyś myślał, że co? Że Allah sczytuje obrazy postaci ze zdjęć graczy z banku danych? – zaskrzeczał ubawiony. – Toż każdy wybiera właśnie taką osobę, jaką nie jest a chciałby być! To dlatego w Irrehaare tylu jest mężczyzn o ciałach Dallego, a kobiety jedna w drugą Afrodyty!
– W takim razie, kim ty jesteś naprawdę, pokrako? -warknąłem.
– A zgadnij, zgadnij.
Okazało się, iż to nie koniec cudów Irrehaare. Po trzech tygodniach pobytu w Luizjanie w końcu wykształciła się u mnie zdolność identyfikacji graczy. Chodziłem po domu i mrugałem. Zafascynowany obserwowałem przedziwne wyostrzenie się zarysów sylwetki Czarnego, Llametha, Klary, Maastrachniego, Ausburga, Krenyego. Spotkałem jeszcze kogoś; nie wiem, jak tę osobę sklasyfikować. Nie jestem nawet pewien jej płci. Być może był to wirus, być może jakiś tajemniczy gracz o niesamowitych współczynnikach. Szedłem alejką w cieniu szpalerów niskich drzew ukochanego sadu Santany, przyroda grała na pełnym spektrum subtelnych wrażeń piękna i naturalności, wiał lekki wiatr, czułem się półbogiem – on wyszedł zza zakrętu. Zamrugałem: tego typu rozsłonecznionego, a ostrego rozemglenia konturów sylwetki nie spostrzegłem jeszcze u żadnego z grających, zbiło mnie to z tropu. Tamten był już przy mnie. Dziwne – teraz nie potrafię sobie przypomnieć żadnych szczegółów postaci nieznajomego; wysoki? niski? jakie włosy? jakie ubranie? Pamiętam, że się uśmiechał. Podał mi coś – broń. W tym świecie mogła to być tylko szabla kawaleryjska. Wziąłem dar; nieznajomy odszedł, zniknął. Pojęcia nie miałem, o co w tym wszystkim chodziło.
Chowając szablę pod łóżko, pomyślałem: jeszcze jeden mit, Irrehaare to tygiel wszelkich możliwych baśni, podań, archetypów i toposów; musiał się tu pojawić jakiś Nieznajomy, Tajemniczy, dużą literą pisany, jakaś misja i święty artefakt. Lecz nikomu nie opowiedziałem o pochodzeniu szabli.
Wieczorem natknąłem się, też w sadzie, na wałęsającego się bez celu wielkiego wilczura Santany, Ikiego. Jego obraz też wyostrzyło.
– Nie wiem, kim on jest poza Irrehaare – odpowiedział na moje pytanie Santana. – Pewnie zapalonym kynologiem, który włączył się na chwilę w postać psa, by sprawdzić poprawność algorytmów symulacji. I miał pecha zrobić to w nieodpowiedniej chwili, jak my wszyscy.
Przypomniałem sobie goryla z ogrodu Nazgula w Astro.
Przyszło mi do głowy, że skoro odróżniam graczy, to może również dostrzegam już Bramy. Wyprosiłem więc u Santany klucz do piwnicznej sali przejść; był zdumiony moją stanowczością.
Zszedłszy na dół po niebezpiecznie śliskich schodach, z zapaloną lampą w ręku, otworzyłem i zamknąłem za sobą żelazne drzwi. Lampę ustawiłem na stoliku i przystąpiłem do badań. Mimo wpatrywania się z uporem w przestrzeń ponad białymi liniami progów, nie zobaczyłem tam nic niezwykłego. Stanąłem na środku heksagonu. Dalej nic. Zacząłem chodzić wokół ścian pomieszczenia, licząc, że znajdę wreszcie kąt -jeśli rzecz od tego była uzależniona – z którego w końcu ujrzę Bramy. Nie znalazłem. Trudno; mam czas, poczekam, sprawdzę jeszcze później.
Przy liniach progów wypisano orientacyjne nazwy miejsc przeniesień. Począwszy od „Berlina", idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, były to: „Maehatt", „Dick River", „Pekin V", „Caesia's House" i „Kilimandżaro". Korciło mnie, by spróbować samodzielnego przejścia, chociażby do Berlina, i poćwiczyć sterowanie procesem kreowania swej postaci w nowym świecie. I najpewniej zrobiłbym to, gdybym nie dostrzegł owej kartki. Leżała pod stolikiem, tuż przy jego jedynej nodze – mały, biały, nieco zmięty prostokątny ścinek papieru z nakreślonymi piórem kilkoma słowami. Zaciekawiła mnie, nic więcej; w końcu to tylko kartka. Podniosłem ją, zbliżyłem do lampy.
SANTANA: X
OD MEZOZOIKU IDZIE PRZEZ CIĄG WIRUS ZWIERCIADLANY
WIECZÓR 14 LUTY 54 NA KILIMANDŻARO CAYALERR
– Kto to jest Cavalerr? – spytałem Kreny'ego podczas kolacji.
Nad długim, zastawionym srebrem i porcelaną stołem unosił się szum przyciszonych rozmów, szybkich szeptów, krótkich wybuchów śmiechu; prócz graczy zasiadały przy nim tylko cztery atrapy i mogłem być pewien, że żadna z nich nie usłyszy pytania.