Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wody głębokie jak niebo

Sztorm przycichł przed świtem, ale w wyciu wichru wciąż odzywały się jękliwe głosy syren, przewodniczek huraganu. Z góry, spomiędzy koron drzew, odpowiedział im pojedynczy trel. Sancha wciągnęła głowę w ramiona i przyspieszyła kroku, choć była prawie pewna, że to zwyczajny ptak, nie harpia ani stymfalida, ani nawet nie grają, której widok zwiastuje nieszczęście.

Dno lasu wciąż spowijał mrok i wilgotna, grafitowa mgiełka zacierała kontury ścieżki. Dziewczynka potknęła się o korzeń, gładki, wyślizgany od deszczów i piasku. Dzban na wodę niemal wysunął się z jej rąk. Naczynie było piękne, z czerwonawej glinki, oblane gładkim szkliwem i ozdobione przy krawędzi czarnym wzorem. Było też bardzo kosztowne – zeszłej jesieni zapłacili za nie wędrownemu handlarzowi beczkę solonych śledzi i garść piór wyrwanych z ogona martwego gryfa – więc matka nie przyjęłaby dobrze podobnej straty.

W listowiu cicho szumiały krople deszczu.

Sancha chwilę stała nieruchomo, usiłując uspokoić oddech i zogniskować wzrok na dróżce. Opar przy ziemi zgęstniał, ale do strumienia pozostało tylko kilkadziesiąt kroków pomiędzy nawisami szarej, nawilgłej trawy i kępami kolczastych zarośli. Dziewczynka bardzo dobrze znała drogę. Od trzech lat, odkąd matka uznała, że córka dorosła do kobiecych zajęć, Sancha przemierzała ją każdego ranka z dzbanem na wodę albo koszem brudnej bielizny. Dzisiaj jednak nie skręciła do pomostu, gdzie czerpano wodę. Ukryła na-czynie w kępie trzcin, porastających zakole rzeczki, i pospiesznie przebiegła kładką na drugą stronę. Deszczułki zaklekotały pod jej chodakami, lecz o tak wczesnej porze przy pomoście praczek nie było jeszcze żadnej sąsiadki, aby rozgadała wszem i wobec, że Sancha znów przekrada się na lewy, zakazany brzeg.

Matka za podobną zuchwałość niezawodnie obiłaby ją rzemieniami namoczonymi w słonej wodzie albo, co gorsza, wiklinową miotłą do zamiatania chlewu. Jednak tego ranka Sancha musiała wymknąć się na brzeg, nawet, jeśli miało to sprowadzić na nią razy i jazgotliwe wyrzuty matki. Bo ojciec jak zwykle nie odezwie się ani słowem. Zje rybną polewkę, a potem, ciężko szurając nogami, zniknie za przepierzeniem z foczej skóry i położy się spać, całkowicie obojętny na dobiegające od strony kuchni gniewne poszczękiwanie garnków. Czasami Sancha podejrzewała, że ojciec po prostu nie wydłubuje wosku, którym rybacy zatykali sobie uszy dla ochrony przed śmiercionośnymi głosami syren. Ale ona nie miała ochrony. Musiała słuchać, nawet, jeśli słowa matki zacinały dotkliwiej od rzemieni.

– Znowu chcesz mnie zabić, wyrzutku, pomiocie demonów! Co z ciebie będzie, skoro już teraz urągasz boskim prawom? Przysięgam, nie jesteś dzieckiem mojego łona, strega musiała cię podmienić w kołysce.

Zamyślona, nie spostrzegła dafnisa przytajonego za pniem zwalonego drzewa. Śliski pęd owinął się wokół jej łydki i szarpnął mocno. Krzyknęła, bardziej ze strachu niż bólu, gdy purpurowe ssawki przylgnęły do skóry, i na oślep spróbowała wyrwać nogę z uchwytu monstrum. Na szczęście dafnis okazał się bardzo młody, zapewne wykiełkował dopiero zeszłej nocy, i zbyt słaby, aby ją zatrzymać. Pęd cofnął się z ohydnym, skrzekliwym dźwiękiem, zostawiając po sobie palący ślad. Ale trucizna nie zdołała wniknąć głęboko. Nie było nawet krwi, która przywabiłaby inne potwory.

Deszcz wzmagał się. Niebo pomiędzy koronami drzew wciąż było granatowoszare, lecz dziewczynka wiedziała, że niedługo się rozwidni. Nie pozostało jej wiele czasu. Sycząc z bólu i utykając, zbiegła w kotlinkę, po czym ostrożnie wdrapała się na wydmę. Wpełzła pomiędzy niskimi, zwyrodniałymi krzakami na sam szczyt, rozgarnęła szorstkie trawy. Wicher zaciął ją w twarz, cisnął w oczy ostrym piaskiem, ale nie wydała nawet najlżejszego jęku. Nie mogła ich spłoszyć. Nie teraz, kiedy podeszła tak blisko.

Były tam, na samym brzegu morza, w niewielkiej dolince pomiędzy dwoma pasmami wydm. Poprzez łzy i piasek Sancha z początku widziała nie więcej niż obłe, jasne kształty na brzegu. Migotliwy błysk łuski, kiedy któraś z nich poruszyła się i leniwie przewróciła na bok. Złote żyłki włosów na szarym piachu. Potem, gdy fala uderzyła mocniej i omyła je rozbryzgami piany, Sancha usłyszała śmiech, przytłumiony szumem wichru i morza.

Dziewczynka ciaśniej przywarła do ziemi, przerażona, czy w ślad za śmiechem nie rozlegnie się jeszcze inny dźwięk – wysoki, przenikliwy krzyk, który sprowadza szaleństwo i pociąga rybaków w otchłań. Ale nie. W tej wichrowej godzinie tuż przed świtem syreny nie niosły śmierci, tylko napawały się słonym, burzowym powietrzem, gnuśnie ocierając grzbiety o gruby piasek. Wypełzły wysoko na brzeg, tuż za skrajem ludzkiej wioski, podczas gdy rybacy nadal ścigali je z harpunami i sieciami gdzieś pośrodku morza. Tutaj były bezpieczne. I były też piękne, tak piękne, że ich widok niemal zapierał dech.

Sancha podczołgała się jeszcze kilka kroków. Dalej rozciągała się połać nagiego piasku i syreny dostrzegłyby dziewczynkę bez trudu. Zatrzymała się, więc, z zachwytem patrząc na ich krągłe, dostatnie ciała. Ciężkie piersi kołysały się przy każdym ruchu, po wypukłych brzuchach ściekały strużki wody. Śnieżnobiała skóra połyskiwała, jakby natarto ją rybim tłuszczem, ciasno opinając fałdy i załomy ciała. Poniżej bioder lśnienie wzmagało się, nabierało srebrzystych, błękitnawych tonów, a płetwy połyskiwały jak czyste srebro.

Nagle jedna z syren targnęła się niby łosoś dźgnięty ościeniem i wyskoczyła w górę. Wrzecionowate ciało obróciło się w locie, ogon zatrzepotał, gdy wyrzuciła w powietrze fontannę moczu. Któraś z jej towarzyszek znów wybuchła perlistym, gulgotliwym śmiechem, który brzmiał jak woda spływająca z dachu do beczki na deszczówkę.

Sancha poczuła, że na twarz wypełza jej gorący rumieniec. Nie bez przyczyny ojciec Barnabo nazywał syreny najbardziej bezwstydnymi spomiędzy wszystkich potworów. Ich nieprzyzwoicie obnażone ciała wabiły grzeszników, ale w głosach nie czaiło się nic prócz zagłady. Albowiem nienawiść syren do ludzi jest niezmierzona jak morski przestwór, prawił mnich, i nie zawahają się przed żadnym okrucieństwem, aby odepchnąć nas od morza. Będą smagać brzegi niekończącymi się sztormami, przeganiać ławice ryb na środek wodnego odmętu, dokąd nie docierają rybackie łodzie, wreszcie zsyłać na wioski plagę wszelakiego morskiego plugastwa, trujących skolopender i katobleponów, które zabijają oddechem.

Najgorsze jednak zło kryje się w ich głosach. Jeśli któryś z rybaków z brawury lub zaniedbania nie zalepi uszu woskiem, ich głosy oplotą go jak konopna lina, pociągną w szaleństwo i zatracenie. Nieszczęśnik rzuci się na swoich towarzyszy, będzie ich drapał i szarpał zębami jak zwierzę, którym w istocie się stanie, póki jakiś litościwy cios nie skróci tych męczarni. Nic jednak nie zdoła ocalić jego nieśmiertelnej duszy, ta, bowiem stopnieje i zniknie pod naporem syrenich głosów niczym morska piana.

Jednak tego ranka Sancha nie myślała ó niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się jej nieśmiertelna dusza, ani nawet o karze, którą wymierzy jej matka, jeśli nie zobaczy córki w tłumie kobiet oczekujących w przystani na powrót łodzi. Niepomna na nic, dziewczynka z zapartym tchem obserwowała igraszki syren. Deszcz ustał, a chmury rozsnuły się nieco. Światło grało na rybich ogonach syren, kiedy przetaczały się w różowawej pianie. Płetwy z trzaskiem uderzały w mokry piach, a włosy unosiły się na wietrze jak długie złote pnącza.

W dole u podnóża wydmy trzasnęła gałązka. Syreny znieruchomiały, ale nie trwało to dłużej niż jedno uderzenie serca. Potem całe stado z chlupotem runęło ku morzu. Srebrzyste ogony mignęły jeszcze jeden raz ponad falami, wzbijając bryzgi piany czerwonawej od krwi gigantów, którzy niegdyś legli na dnie morza. Woda natychmiast zamknęła się, wygładziła wszelkie ślady.

Sancha cofnęła się głębiej w trawy. Dopiero teraz w pełni pojęła, co może ją spotkać, jeżeli matka dowie się o tym najnowszym występku. Albo, jeszcze gorzej, co kaznodzieja uczyni z dziewczynką, która grzesznie szukała widoku syren, nieprzyjaciółek rodzaju ludzkiego. Publiczna chłosta przed l'Albero del Miracolo była najłagodniejszą z kar, które potrafiła sobie wyobrazić.

Odetchnęła, więc z ulgą, kiedy pomiędzy pniami mignęła płowa czupryna. Bianco, jej przyjaciel, miał najbystrzejszy wzrok w całej wiosce i dostrzegł ją od razu. Na powitanie gwałtownie zamachał rękami, a Sancha bez zwłoki zsunęła się z piaszczystego pagórka.

– Znowu je podglądałaś? – spytał, kiedy udało mu się złapać oddech.

Twarz miał czerwoną z wysiłku i dyszał jak młody psiak, a niebieska szmatka, którą zwykł wiązać na czole, pociemniała od potu. Najwyraźniej przebiegł całą drogę z wioski.

– Co się stało?

Postanowiła, że opowieść o syrenach może poczekać na inną okazję.

– Nie wiesz jeszcze? – Bianco zdziwił się fałszywie. – O poranku widziano graję. Siedziała na świątynnej dzwonnicy i nie ulękła się ojca Barnaba, kiedy wyszedł ją przekląć. Skrzeczała ohydnie, póki stara Lizetta nie cisnęła w nią kamieniem. Wtedy odleciała. A potem…

– Co potem? – ponagliła go dziewczynka.

– Potem do przystani przybiła pierwsza z naszych łodzi i… – Ze świstem wciągnął powietrze i Sancha zrozumiała, że tym razem nie chodzi o jeden z żartów w ich niekończącej się grze, kto kogo zdoła bardziej przestraszyć. – Cała ta krew i porozdzierane ciała…

Zacisnęła powieki, myśląc o ojcu, który zeszłego wieczoru jak zwykle wypłynął na nocny połów.

– Kto?

– Angelo, Paride i Nevio. Wszyscy poszarpani na drobne kawałki.

Dziewczynka przełknęła ślinę. Tamci pływali na łodzi Dina, podczas gdy jej ojciec należał do załogi kulawego Pietra. Jednak, kiedy otwarła oczy, zrozumiała, że było coś jeszcze. Coś znacznie gorszego.

– To Donnino, najmłodszy z synów Dina – powiedział chłopiec. – Kiedy starsi prosili, by zalepił uszy woskiem, nazwał ich przesądnymi tchórzami. Ale sztorm naprawdę nadszedł, a wraz ze sztormem syreny. I wtedy było już za późno. Skoro zaczęły śpiewać, Paride chciał przywiązać Donnina do masztu, ale nie miał dość siły, zew syren okazał się zbyt przemożny. A gdy Paride wciąż nie chciał go puścić, Donnino poderżnął mu gardło nożem do patroszenia ryb, potem zaś chwycił harpun i zakłuł jeszcze dwóch towarzyszy, zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać. W końcu skoczył w morze. Ojciec Barnabo mówi, że nie ma już dla niego nadziei.

59
{"b":"89140","o":1}