Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jej cień

Strumień Czasu, niestrudzony, zagarnia wszystko, co się zrodziło w podksiężycowym świecie, i unosi w nieprzenikniona ciemność zarówno czyny bez znaczenia, jak i rzeczy wielkiej wagi, warte uwiecznienia; jak napisano w świętych księgach: „przywodzi na światło to, co było zakryte, i odbiera nam to, co było widziane". Wszakże wiedza Historii jest nieprzemożoną zaporą przeciwko strumieniowi czasu; ona to ogranicza ów niezmordowany potop i w ciasny uścisk chwyta wszystko, czego może dosięgnąć, a co unosi się na powierzchni, i nie pozwala, aby osunęło się w otchłań Zapomnienia.

Ja, Luana, córka Senna, który panował nad Brionią i Adalgisy z rodu książąt Orvieto, zrodzona i wychowana w l'Azzurro, zdając sobie sprawę z niszczycielskich skutków Czasu, zapragnęłam poprzez moje pisma zdać sprawę z czynów moich przodków, które nie powinny zostać litościwie skazane na Zapomnienie ani uniesione przez strumień Czasu do oceanu Niepamięci, lecz po kres dni służyć za przestrogę i napomnienie. Zamierzam przypomnieć wszystko, co się tyczy ich wyniesienia, i rozliczne plagi, które spadły na Półwysep za przyczyną ich panowania, nade wszystko zaś ich upadek i zniszczenie miasta, które niegdyś było źrenicą w oku świata… *

* [W tekście sparafrazowano fragment Aleksjady Anny Komneny.]

Skryba raz jeszcze zmierzył wzrokiem swe dzieło i, zadowolony, odłożył pióro, po czym obejrzał się na opatkę. Staruszka drzemała, pochrapując lekko, z kącika ust ściekała jej ślina. Ostatnio zasypiała bardzo często, a wybudzona znienacka, nie rozpoznawała ludzi wokół i z lękiem przyzywała zmarłych przed półwieczem: ojca, matkę, piastunów, a także, ku zdumieniu i odrazie mnichów, swego narzeczonego, ostatniego z Principi dell'Arazzo. Czasami zaś wśród innych pojawiało się jeszcze jedno imię – Arachne, małżonki Severa, która dała początek przeklętemu rodowi władców Brionii i którą powszechnie oskarżano o konszachty z demonami. Staruszka wzywała ją pośrodku nocy, lecz ocknąwszy się, nie umiała bądź nie chciała wytłumaczyć, po co. Gdy ją o to pytano, wodziła tylko oczami po twarzach mnichów, bezradna, strwożona jak dziecko skarcone przez ukochanego nauczyciela, i kurczowo zaciskała palce na wielkiej perle, symbolu Najwyższego, którą zawsze nosiła zawieszoną u sukni na łańcuszku.

W końcu dali jej spokój. Gdyby pozostało jej więcej czasu, spróbowaliby rozwikłać i tę tajemnicę. Jednak mogła umrzeć lada dzień, nie chciano, więc, aby mroczne sprawy czarodziejów rzucały cień na konanie największej świętej Półwyspu, jak ją coraz częściej nazywano. Być może przed śmiercią jej umysł zabłąkał się bezpowrotnie w tamte okrutne czasy, kiedy jako dziewczynka była świadkiem ostatecznego upadku Brionii. A może, jak wierzyli bracia z górzystej północy, tuż przed zgonem jej oczy spoglądały już w inną krainę, daleką od podksiężycowego świata.

Staruszka zachrapała donośniej i mnich skrzywił się niechętnie. Powiadano, że uchodziła za największą piękność swoich czasów, lecz skryba uważał podobne przechwałki za bluźnierstwo. Zresztą z urody ksieni nie pozostał ani ślad. Jej twarz zapadła się i pokryła sinymi wybroczynami, grzbiet przygiął się do ziemi, palce poskręcał artretyzm, ślad po latach spędzonych w wilgotnych, mrocznych ruinach katedry Brionii. Worek łajna, pomyślał mnich, z odrazą mierząc ją wzrokiem, worek, obciągnięty skórą niegdyś gładką, a teraz pomarszczoną i spękaną, ale jednako obmierzły.

Zaledwie przed kilkoma tygodniami przybył do opactwa. Z początku nieco oszałamiało go olbrzymie, milczące rumowisko miasta, sterczące w niebo ułomki białych kolumn, resztki cyklopowych murów, wypalona skorupa cytadeli. Wszędzie też dostrzegał pozostałości zakazanej magii – w kamiennych rzygaczach, które naśladowały kształtem wypędzone gargulce, w jaśniejszym płacie na wrotach, który był śladem po zerwanej kołatce z salamandrą, w znaku Testa di Cavallo, wyskrobanym ukradkiem w klasztornej bramie. Nawet w oszałamiającej woni białych róż, ulubionych kwiatów opatki, jej własną ręką zasadzonych w klasztornym rosarium, szczepionych i pielęgnowanych ze starannością, która powinna być zastrzeżona jedynie dla zbożnych dzieł. Spoglądał na błękitne filigrany, którymi zdobiono księgi w skryptorium, na odkryte głowy wieśniaczek, kiedy o poranku czerpały wodę ze studni, wreszcie na osmolone mury starej katedry, u której zbudowano klasztor. I z każdym dniem jaśniej pojmował, że na tej zatrutej glebie nie wyrośnie nic dobrego, bo każde święte dzieło zostanie tutaj wypaczone i zatrute magią. Gdyby zależało to od niego, zrównałby opactwo z ziemią, a resztki posypał popiołem i solą. Jednak posłano go, aby spisał żywot Luany, opatki Brionii, więc musiał tu tkwić, póki starucha nie sczeźnie.

Miał nadzieję, że nastąpi to niebawem, bo i tak nie miał z niej żadnej pociechy. Pytana, mamrotała coś w odpowiedzi bezzębnymi ustami, śliniąc się i postękując jak niemowlę. Skryba nie rozumiał ani słowa. Nie starał się zresztą rozumieć, bo zawczasu wiedział, jak należy napisać, aby jego dzieło stało się pokrzepieniem dla braci w tych ciemnych czasach, dopóki ostatni z czarodziejów nie zniknie z Półwyspu i nie spłonie ostatnia magiczna księga. Luana, ta żywa, nie była mu do niczego potrzebna. Nie mógł jednak tego wyznać, nie w Brionii, która była kolebką i świadkiem jej cudów.

Pochodził z nadmorskiego klasztoru, z południowego krańca Costa dei Gabbiani. Rodziców zabrało morze, a krewni, ubodzy jak klasztorne myszy, postanowili go oddać na wychowanie szarym braciom. Nie było w tym złej woli – w czasach, które nastały po zagładzie Principi dell'Arazzo, klasztory padały ofiarą rozszalałych demonów znacznie rzadziej niż rybackie wioski.

Wspólnota była maleńka, niechętna obcym i dobrze ukryta pomiędzy wapiennymi skałami wybrzeża. Z trzech stron chroniła ją woda, miłosierne morze, które popycha statki zdrajców na podwodne skały. Z czwartej strony biegł strumień i pojedyncza ścieżka poprzez wyschłe, jałowe wzgórza, gdzie chadzały tylko zdziczałe kozy. Mnichów nie odwiedzał nikt, prócz rybaków z okolicznych wiosek. Ci skrupulatnie strzegli tajemnicy i zawczasu powiadamiali braci o nadejściu obcych. Zresztą ziemia wokół monasteru, niegdyś władztwo Brionii, po śmierci Principi dell'Arazzo nie należała już do nikogo: żaden mag nie połaszczyłby się na spłachetek nagiej, zasolonej skały. Jeśli nawet obcy wiedzieli o wspólnocie, pozostawili mnichów samym sobie, aby wyzdychali z głodu i niedostatku.

Na Costa dei Gabbiani było kilkadziesiąt takich klasztorów i właśnie one stały się zarzewiem zmiany, która przez ostatni wiek przeobraziła oblicze Półwyspu.

Jeszcze nie, pomyślał mnich, obracając się ku staruszce. Jeszcze nie dosyć uczyniono. Czarnoksiężnicy wciąż siedzą w swoich wieżach i panują nad miastami, a pomimo wszelkich przysiąg żaden z nich nie ukorzył się prawdziwie przed Panem. Zgorszenie jest podstępne, wciąż rzeźbi nowe ścieżki w twardej skale wiary. Są południowe opactwa, gdzie mnisi starej reguły nadal wyliczają szlaki pośród gwiazd i przepisują kodeksy pełne zaklęć. Jest klasztor świętego Sirona, gdzie udzielono schronienia synowi czarnoksiężnika, aby sączył powolny jad w nasze modlitwy. Jest wreszcie to miejsce, centralny punkt dawnych legend i zakazanej magii.

Potrzeba nam wiele czasu, aby zniszczyć to wszystko.

* * *

W nocy ogromna cytadela Brionii była dziwnym miejscem, pełnym szeptów i drżących cieni. Odgłosy niosły się po opustoszałych korytarzach, budząc zmienne echa, które zdawały się chichotać i przyzywać do zabawy. Strużki bladego światła wypełzały spomiędzy kamieni jak srebrzyste żmijki, odbijały się od wypolerowanych hełmów strażników i uciekały w mrok. Błędne ogniki tańczyły na ostrzach mieczy, którymi ozdobiono sale przyjęć, i zapalały iskierki w oczach posągów z alabastru. Gobeliny falowały, poruszane wiatrem, niewyczuwalnym dla śmiertelników, oczy książąt z portretów poruszały się, łowiąc najmniejszy ruch pająka, który snuł pajęczynę w mrocznym kącie pod powałą.

Nocą po cytadeli przechadzały się demony i żaden z gości Rocca di Brionia nie odważył się wychylić nosa poza drzwi gościnnej komnaty. Nasuwali kołdrę na głowę i licząc krople, które przelewały się w wodnej klepsydrze, modlili się do Najwyższego o sen. Kiedy zaś usnęli głęboko, spomiędzy gobelinów wychylały się lamie, lekko jak oddech pełzły w dół po słupach baldachimu, zawisały tuż nad poduszkami, aby łowić słowa szeptane przez gości i spijać z ich ust najskrytsze sny. Czasem za oknami dawał się słyszeć łopot skrzydeł, kiedy zapóźniona grają powracała z wiadomościami do książęcego ptaszyńca. Podczas pełni kamienne gargulce obracały się ze skrzypem w stronę księżyca i mruczały ciche pieśni o pięknie ponadksiężycowego świata. Patrolujące mury stymfalidy przysiadały na blankach, ze zgrzytem ostrząc metalowe pióra. Golemy człapały ciężko, roniąc ziarna piasku na marmurowych posadzkach.

Niekiedy zaś wśród tych wszystkich skrzypów i szelestów rozlegał się płacz dziecka.

* * *

Izba. była ciasna, nie więcej niż cztery kroki wzdłuż każdej ściany. Dwa boki zamknięto kratami – jedna z nich wychodziła na korytarz, druga zaś na krużganek jednego z wielu wewnętrznych dziedzińców. Obie też zostały zatrzaśnięte na głucho; Rocco przekręcił klucz, po czym odszedł, pogwizdując pod nosem ulubioną pieśń. Kiedy jego kroki przycichły w oddali, salamandra w jedynej latarence, którą pozostawiono na korytarzu, wypuściła z nozdrzy kłębek dymu i zwinęła się do snu. Golem z piaskowca zastygł na straży pod kratą, czujnie nasłuchując odgłosów ze środka. Płacz mu nie przeszkadzał, w przeciwieństwie do inkantacji wypowiadanej wciąż od nowa, lecz nieodmiennie z błędną intonacją, złymi akcentami, niewłaściwą melodią. Gdyby potrafił, zasłoniłby uszy, udręczone zwichrowanym zaklęciem, ale ze służby mógł go zwolnić jedynie poprawnie wypowiedziany czar. Czekał, więc nieruchomo, lecz z nadzieją, bo jego kamienny umysł nie potrafił utrzymać w pamięci dziesiątek nocy, które spędził w tym samym miejscu, daremnie wyglądając uwolnienia.

26
{"b":"89140","o":1}