Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zaćmienie serca

Każdego dnia o zmierzchu cień cytadeli ogarniał Brionię. Smuga mroku pełzła po kamiennych ulicach, od Porta dei Leoni w dół po zboczu góry. Najpierw pochłaniała ogrody wokół Palazzo Ducale, smukłe przęsła akweduktu i cyklopowe mury, co otaczały miasto jak potężny wąż o skórze ze złocistego kamienia. Później opadała na pałace możnych i świątynie, na place, gdzie o brzasku kobiety spotykały się u studni, i domki biedoty, stłoczone ciasno wokół murów, rzemieślnicze warsztaty, szpitale, oberże. Kiedy dzwon zawieszony na wielkiej, czterograniastej wieży Monastero delle Zodiaco uderzał po raz siódmy, pasmo ciemności wspinało się na próg domu Arachne i jej matka odkładała nici.

– Godzina demonów – mawiała, zamykając okiennice, gdzie za dnia piętrzyły się wielobarwne sterty jej kobierców, gobelinów i haftów. – Czas kłaść się do snu, Arachne.

Ale dziewczynka już biegła w górę Kamiennymi Schodkami, przeskakując po kilka stopni, aby cień cytadeli nie zdołał jej doścignąć. Mrok napełniał ją grozą – wiedziała, że jest utkany z oddechu demonów, które przed wiekiem zaklęto w kształt góry. Kamień był tylko osnową i wpleciono w nią niezliczone ciemne nici duchów, ściągniętych przez maga z wysoka, sponad księżyca. Tym właśnie zajmowali się magowie. Tworzyli gobeliny z demonów, powietrza, ognia, wody i ziemi. Czasami zaś, jeśli byli wystarczająco potężni, mogli utkać z magii całe miasto i tak też powstała Brionia.

Cień cytadeli ścigał Arachne, gdy wspinała się krętą uliczką aż do podnóża Beluardo dei Gufi, gdzie było przejście na mury miejskie. Strażnik bardzo dobrze znał drobną, rozczochraną córkę Despiny, hafciarki. Uchylał, więc lśniącą korsekę i pozwalał Arachne przemknąć się jeszcze dalej, wąskim przejściem aż na machikułę. Tam, w najwyższym miejscu miasta, mogła wreszcie przystanąć i spojrzeć w dół. Kiedy obracała głowę w stronę portu, widziała na falach złote odbicie zachodzącego słońca. Przez chwilę czuła jedynie niezmierzoną ulgę, że świat wciąż istnieje i nie został bez reszty pożarty przez cień cytadeli i demony góry.

Każdego wieczoru Arachne miała nadzieję, że coś się wydarzy, złamie zaklęcie i ciemność nie zdoła jej dosięgnąć.

Stała przy blankach, wyciętych w kształt jaskółczego ogona, i wpatrywała się w gasnące słońce. Mrok tymczasem wzbierał u jej stóp jak przypalona oliwa, podnosił się do kolan, gęstniał wokół ramion, chłodnymi pasmami sięgał aż do gardła. Gdy wreszcie zamykał się nad jej głową, cała Brionia, po najdalsze modyliony murów, wtapiała się w taflę nocy i aż do świtu miała należeć do demonów.

Arachne przywierała do chłodnych cegieł krenelaża, ślepa w ciemności. Bała się zrobić choćby krok. Stała jak skamieniała, póki na schodach Beluardo dei Gufi nie rozległy się szybkie znajome stąpnięcia. Yanni, jej brat. Rzucała się ku niemu na oślep, z wyciągniętymi rękami, jak gdyby skakała ze skały w morską głębię. Ale Yanni chwytał ją pewnie i sadzał sobie na ramieniu.

– Matka da ci w skórę – przestrzegał. – A jutro zamknie cię w domu i każe czesać wełnę, aż palce będą ci krwawić.

Jednak o zmierzchu Arachne znów udawało się wymknąć. Była cichym, posłusznym dzieckiem, lecz każdego dnia uciekała z domu, by stanąć na blankach i patrzeć, jak cień cytadeli maga pożera powoli miasto. Nie umiała się powstrzymać.

Matka Arachne przypłynęła do Brionii wiele lat temu. Duł ostry, wschodni wiatr, a łodzie były zapełnione po brzegi. Kobiety w ciemnych chustach przyciskały do piersi dzieci, zbyt zmęczone, by płakać. Mężczyźni – żylaści, spaleni słońcem rybacy z wysp po drugiej stronie morza – wiosłowali, w milczeniu zmagając się z wichrem. Nie zapuszczali się na połów równie głęboko, nie znali tej części wybrzeża i nie wiedzieli, gdzie cisną ich fale. Ale płynęli już bardzo długo pod rozpalonym słońcem i nie mieli, dokąd wracać. Parli, więc naprzód nawet wówczas, gdy kolejne łodzie wpadały na ostre skały i znikały w rozbryzgach piany.

Minęło dużo czasu, nim matka opowiedziała Arachne o odległych górzystych wyspach, gdzie nie sięga władza magów z Półwyspu ani moc ich demonów. Despina mówiła spokojnie, jakby cały żal wypalił się w niej na morzu. Wyspy broniły się – tak długo, jak garść rybaków może zmagać się z imperium. Jednak w ślad za żołnierzami nadeszli bosonodzy, szaleni mnisi w skórach wielbłądów. Kiedy zaczęli krzyżować ludzi z wiosek na wielkich drewnianych kołach, rybacy wsiedli na łodzie i odbili od brzegu. Kierowali się na wschód. Wiedzieli, że tam właśnie rozciąga się Półwysep, skąd ich przodkowie zbiegli niegdyś spod władzy książąt-magów.

Tylko nieliczni ocalali wpłynęli na spokojne wody zatoki. Despina pierwsza rozpoznała przystań. Podniosła się w łodzi i wyciągnęła rękę ku miastu, które z wolna zanurzało się w mrok.

– Brionia – powiedziała cicho. – Miasto demonów.

Nie powędrowała jednak dalej, choć wielu z rybaków tak uczyniło, bo bali się osiedlić pod bokiem najpotężniejszego z magów Półwyspu. Owinęła Arachne płatem sukna, zawiesiła ją sobie na piersi i z Yannim, uczepionym spódnicy, weszła o zmierzchu do Lido di Capra, wąskiego przesmyku, który pomiędzy dwoma pasmami murów prowadził w górę, do miasta. Kobiety u studni powiedziały jej, jak znaleźć dom Tulli, hafciarki.

– Czego tu szukacie?

Tulla zamykała właśnie okiennice warsztatu. Była surową, wyschniętą ze starości kobietą. Mierzyła obcych nieprzychylnym spojrzeniem.

– Będę potrzebowała domu dla siebie i moich dzieci – rzekła spokojnie Despina.

Hafciarka zaniosła się ochrypłym śmiechem.

– A czym mi zapłacisz za gościnę? Złotem, diamentami czy kadzidłem?

– Pracą – odparła wyspiarka.

Tulla niecierpliwie zacisnęła wargi.

– Nie potrzebuję służącej. Idź swoją drogą, kobieto. Despina bez słowa położyła na progu niemowlę i odrzuciła z ramion wełnianą opończę. Suknię miała prostą, z bladoniebieskiej materii, porwanej teraz i poplamionej słoną wodą. Ale rąbek spódnicy, rękawy i gorset suto ozdobiono purpurą – nici były barwione w krwi ślimaków, które żyją po drugiej stronie morza i są cenniejsze od złota.

Tulla przez chwilę patrzyła na czerwone pnącza haftu.

– Wejdź do środka – powiedziała w końcu. – Musisz być głodna i zmęczona, twoje dzieci także.

Wieczorem, kiedy Yanni i Arachne spali w jedynym łóżku hafciarki, nakarmieni zupą z ciecierzycy i otuleni suchą kołdrą, obie kobiety siedziały w kuchni. Na stole, obok misy winogron, migotała słabo oliwna lampka.

– Dobrze znasz rzemiosło – odezwała się Tulla – a to zasobne miasto. Możesz u mnie poczekać, póki twój mąż nie wróci.

– Mój mąż nigdy nie wróci. – Despina ciasno splotła dłonie na dębowym blacie, a hafciarka nie pytała więcej.

* * *

Arachne długo nie rozumiała, dlaczego spośród wszystkich białych miast Półwyspu jej matka postanowiła osiąść właśnie w tym, które budzi najgłębszą grozę. Zapewne po części stało się tak za sprawą Tulli. Staruszka umarła w cztery lata po ich przybyciu, zostawiając uciekinierce z wysp cały swój majątek, dom, warsztat i zapasy nici. Żyło im się dobrze. Kunszt Despiny szybko stał się sławny i każda panna z siedmiu wysokich rodów chciała mieć w posagowej skrzyni, choć jedną suknię ozdobioną haftem przez milczącą kobietę zza morza.

Yanni i Arachne wkrótce poznali dialekt Półwyspu i z ich mowy nie dało się zgadnąć, że urodzili się na odległych wyspach. Jednak nigdy nie stali się częścią Brionii. Kiedy szli wąskimi kamiennymi uliczkami na targ albo do akweduktu, ich rude włosy przyciągały spojrzenia i zdawały się płonąć pod wykuszami kupieckich kamienic. Czasami inne dzieci biegły za nimi, wykrzykując obelgi i rzucając kamieniami. Yanni wyrósł na dużego chłopca i potrafił je odpędzić. Arachne miała mniej szczęścia.

– Dlaczego nie możemy mieszkać gdzie indziej? – zapytała pewnego popołudnia, kiedy wróciła do domu w podartej sukience i z policzkiem rozciętym okruchem skały.

Ręka, która przemywała jej ranę, znieruchomiała na moment. Matka nie odezwała się jednak.

– I tak nas tutaj nie chcą – nalegała dziewczynka. – Na ulicy wołają za mną „przybłęda" i „strega". Czy nie możemy po prostu wrócić do siebie?

Despina chwyciła córkę za brodę i gwałtownie szarpnęła jej twarz ku górze.

– Nigdy więcej tak nie mów – rzuciła ostro. – Tutaj też jesteś u siebie.

Matka nieczęsto unosiła się gniewem, toteż Arachne przestraszyła się Despiny bardziej niż gromady urwisów z sąsiedztwa. Krew spływała jej po policzku cienką, gorącą strużką. Bała się jednak rozpłakać. Despina rzadko pozwalała córce na łzy.

Po chwili twarz hafciarki złagodniała nieco. Być może sprawił to rozradowany głos Yanniego, dobiegający przez drzwi z wewnętrznego ogródka, gdzie chłopak pił wino i ucierał farby ze starym Gennarem. Despina częściej się uśmiechała, odkąd siwowłosy mistrz postanowił przyjąć chłopca do swojej bottegi. Owszem, kochała Arachne i cierpliwie uczyła ją tajników hafciarskiego kunsztu, choć dziewczynka nudziła się szybko, a jej palce plątały cieniutkie nici. Ale po śmierci męża serce Despiny zamieszkało w jej rudowłosym synu.

Matka zebrała kilimy i hafty z lady, którą za dnia stawała się dolna okiennica, i zamknęła okno na mosiężny haczyk. W wielu domach rygli i zamków strzegły demony, splecione z metalem przez pomniejszych magów i sprzedawane pospolicie na targowisku u Porta dei Ferraii. Jednak w domu Despiny nie było magii. Nawet kołatka o głowie wyrzeźbionej w kształt ognistego smoka była jedynie zwyczajnym kawałkiem metalu, a w trójnogu z żarem nie zaklęto żadnej ognistej salamandry, aby w zimowe noce ogrzewała domowników swym oddechem.

– Posłuchaj mnie bardzo uważnie – powiedziała z naciskiem hafciarka. – To twoje miasto, bardziej niż jakiekolwiek inne z miejsc. Brionia należy do ciebie i będzie należała, dopóki pozostanie, choć jedna ze skał, na których wspierają się fundamenty świątyń.

Arachne przypatrywała się matce ze zdumieniem.

– Kiedyś dawno temu – Despina odchyliła głowę i przymknęła powieki – w Brionii nie było cytadeli. Nie było też żadnego maga, aby panował stąd nad Costa dei Gabbiani. Cały Półwysep należał do księcia o imieniu Duilio i do jego pani, Sirocco, która mieszkała daleko na morzu, na wyspie strzeżonej przez tysiąc wichrów. A Sirocco znała imię każdego z wichrów i każdy z nich pragnął jej służyć.

14
{"b":"89140","o":1}