Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tylko Graziano zastanawiał się czasem, jakie też one były, te cztery siostry, których nigdy nie poznał, ponieważ urodził się rok prawie po tym, jak pogrzebano je na starym wiejskim cmentarzyku. A kiedy podrósł, pytał sam siebie, czy i one puszczały korowe łódki na strumyku i biegały po trawiastych pagórkach za stadkiem gęsi. Ciekawe, jak by to mogło być, gdyby czerwona śmierć nie uprowadziła ich w tanecznym korowodzie daleko poza krawędź Bosco Nero. Jednak przenikliwa melodia pomoru wywiodła wszystkie dzieci z wioski na zboczu smoczej góry. Co do jednego. Jak szczurołap z baśni. Ale tego samego roku, nim jeszcze spadł pierwszy śnieg, urodził się Graziano.

Dziecko pomoru. Wiedział, że tak wołają go za plecami. Pamiętał, jak zeszłej wiosny ciotka Isotta, która mieszkała tuż za warsztatem Trifone, rzuciła się u studni na Ariannę. Pamiętał kredową twarz matki, strużkę krwi spływającą powoli po jej policzku, gdzie ugodził kamień. I krzyki ciotki Isotty, która, zanim inne kobiety odciągnęły ją precz, nazwała go odmieńcem i bękartem demona. Nie rozmyślał nad tym nadmiernie. Wciąż zakradał się do sadu ciotki Isotty, ale nie przyjmował już od niej drobnych poczęstunków – suszonych jabłek, leszczynowych orzechów i podpłomyków posmarowanych leśnym miodem. Ona też przestała go zapraszać pod okna chaty o ścianach oplecionych powojem, bluszczem i dziką różą. Czasami wychodziła na wioskowy plac w przyszarzałych wdowich sukniach, skurczona i drobna, mamrocząc pod nosem gniewne, niezrozumiałe słowa. Wydawała się coraz bardziej szalona i coraz bardziej podobna do Mirtilli, zaklinaczki, która żyła samotnie na szczycie góry, w grocie niegdyś należącej do smoka.

Kiedy Graziano skończył dziesięć lat, uznał, że jest wystarczająco dorosły, aby obejrzeć miejsce, gdzie jego pradziad spotkał księżniczkę o włosach jasnych jak słońce i walczył ze smokiem, który był cały złoty. Smoka nie znalazł. Za to Mirtilla tkwiła pod zeschniętym pniem sosny ze stopami opartymi na grzbiecie łaciatej świni, która, jak powiadano, była w istocie leśnym demonem, uwięzionym przez zielarkę pod postacią zwierzęcia. Starucha rozgarniała kijem kopiec na wpół zbutwiałych liści, które tliły się, dymiąc obficie, więc przez chwilę wierzył, że zdoła uciec niezauważony. Nie zdążył, Mirtilla podniosła głowę, a jej oczy były ciemne i wypełnione dymem.

– Uciekaj stąd, dziecko pomoru! – zawołała nieoczekiwanie jasnym głosem. – Idź precz, dziecko smoka, tutaj nie znajdziesz swego życzenia! Ani niczego innego!

Zbiegł stromą ścieżką, oniemiały ze strachu i z krwią dudniącą głucho w gardle, słysząc za plecami gromki śmiech Mirtilli i radosne pokwikiwanie świni. Ale może tylko mu się wydawało.

Zapadł zmierzch, gdy wreszcie odnalazł znajomą ścieżkę, i późna noc, zanim wyszedł z lasu na otwarte pole, daleko od wioski. Powietrze było chłodne, przesycone dymną wonią chwastów palonych na rżysku i rzepy pieczonej w popiele. Szedł wąską miedzą okoloną krzewami czarnego bzu i malinowymi pnączami, a zeschnięte badyle czepiały się nogawek jego spodni. Jęzory lasu wciskały się tu głęboko w wykarczowaną przestrzeń i miedza ginęła pomiędzy zagajnikami olchy, brzozy i leszczyny. Wiotkie, młode gałązki smagały jego ramiona, a smugi pajęczyny osiadały na włosach i policzkach. Graziano nie widział ich. Nie widział też lisa, który znienacka wypadł na ścieżkę i uciekł w popłochu, zamiatając kurz rdzawym płomieniem kity, ani sów pohukujących ku niemu trwożliwie znad skraju lasu. W uszach miał jedynie słowa Mirtilli, jej ostry, wysoki krzyk, w którym nie było strachu ni zaproszenia. Ani żadnej innej z rzeczy, które nauczył się rozpoznawać w głosach sąsiadek, kiedy gwarzyły z nim przy studni. Był dzieckiem urodzonym w roku czerwonej śmierci i bardzo dobrze znał głosy kobiet, u których w komorach puste kołyski zasnuwały się warstwą pyłu i goryczy.

W głosie Mirtilli nie było nic prócz szyderstwa.

Dziecko pomoru. Dziecko smoka.

Nie spostrzegł, że w zagajniku uczyniło się bardzo cicho. Dopiero, gdy ścieżka skręciła skrajem piaszczystego żlebu i wywiodła go znów na pustą przestrzeń, przystanął gwałtownie. Nie rozpoznawał tego miejsca. Za plecami miał ciemny obrys puszczy, która zdawała się odsuwać od dróżki i cofać niepewnie. Owionął go przemożny zapach piołunu, dzikiego czosnku i jeszcze czegoś, czego nie umiał nazwać. Nieznana ścieżka sprowadziła go w dół, w głąb kotlinki.

Przedarł się przez zbity gąszcz głogów, czarnego bzu i dzikiej róży. Krzaki zeschniętych malin i jeżyn, tworzące wewnętrzny krąg na dnie niecki, łamały się z chrzęstem pod jego trzewikami. A potem bardzo wyraźnie zobaczył niewielki, niemal niewidoczny pagórek poza łanem trawy, której źdźbła odchylały się na zewnątrz jak w jednym z owych zbożowych kręgów, gdzie tańczą demony. Nic więcej. Tylko pagórek u zbiegu dwóch ścieżek, które w księżycowym świetle bielały odkrytą łachą piasku niczym miękkie podbrzusze smoka.

Piołun i badyle dziewanny pokrytej brunatną łuską przekwitłych kwiatów falowały lekko na szczycie pagórka, lecz powietrze było ciche i nieruchome, jakby nawet wicher nie ośmielił się zapuszczać tak daleko. Graziano zrozumiał, że jest sam, że nikt oprócz niego – człowiek, czyżyk, wiewiórka lub polna mysz – nie przekroczy kręgu róż, malin i trawy. Wiedział, dlaczego. To było jego własne miejsce. Nie jaskinia na szczycie góry ani uroczyska pośrodku Bosco Nero, tylko ten skromny pagórek w potrójnym kręgu głogów, malin i trawy. Gdzie uśpione pod warstwą piasku i liśćmi piołunu spało jego życzenie.

Kiedy przykucnął i dotknął ziemi, usłyszał je wyraźnie w martwej ciszy. Jego życzenie, wrośnięte korzeniami w serce smoka, którego zabito i pogrzebano na rozstajnych drogach. Śpiewało do niego nawet wtedy, gdy jak we śnie, jak w malignie odszedł stamtąd precz i minął sąsiedzkie chaty, płot, furtkę i drzwi domu Trifone, kołodzieja.

Jego własne życzenie utkane z matczynej opowieści i czarów.

Odtąd wymykał się w smoczą dolinkę. Nie nazbyt często, bo orzechowe oczy matki zdawały się śledzić każdy jego krok, czujne i niestrudzone jak oczy smoka. Graziano nie był skryty, lecz coś podpowiadało mu, że tę jedną spośród wszystkich tajemnic powinien zataić. Nie wiedział, dlaczego. Może z powodu życzenia, a może z powodu czerwonej śmierci, która wymiotła wszystkie dzieci z wioski na zboczu smoczej góry. Jednak, kiedy księżyc wisiał nisko nad polami, ciężki i ogromny, Graziano przekradał się na skraj wioski. Zdarzało się, że nie potrafił odnaleźć ścieżki, zupełnie jakby droczyła się z nim i uciekała spod stóp – wówczas kluczył całą noc po obrzeżu lasu, zły i rozgoryczony. Naprawdę nigdy nie umiał zgadnąć, gdzie ją odnajdzie, czy tuż za opłotkami wioski, czy na jednej z polan, głęboko we wnętrzu Bosco Nero. Zazwyczaj szedł na oślep ku ciemnemu zarysowi smoczej góry. To ścieżka odnajdowała go prędzej czy później.

A potem siedział przy krawędzi pagórka, w nieprzeniknionej ciszy nasłuchując podziemnego szeptu. Nie, nie próbował wypowiedzieć życzenia. Nie zastanawiał się nawet, czym jest i czy kiedykolwiek zapragnie ukształtować je w słowa. Dość, że życzenie należało do niego i czekało ukryte tuż obok smoczego serca. Nie było w tym jego zasługi, rozumiał to bardzo dobrze, ale dopiero w kotlince osłoniętej potrójnym kręgiem bzów, malin i trawy stawał się naprawdę szczęśliwy. Cisza otulała go, przezroczysta jak welon i pełna obietnic. Miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nic się nie zmieniało, ani drżenie srebrnych listków piołunu nad smoczym sercem, ani jesienna czerwień malin w tym dziwnym miejscu na skraju Bosco Nero. I wydawało mu się, że już zawsze będzie tak samo.

Nie było.

Miał niemal czternaście lat, jedynie najwyższe z pędów malin sięgały wyżej jego głowy. Stosowny wiek, aby powędrować ze stadem owiec w dół zboczem góry, a potem jeszcze dalej traktem przez Bosco Nero, ku jarmarkom w nadmorskich miastach. Każdy z wieśniaków wyruszał, choć raz w życiu na podobną wyprawę, zanim się ożenił i osiadł na dobre w jednej z pięciu wiosek. Trifone opowiadał synowi o napadzie zbójców pośrodku nieprzebytej puszczy, o miastach, które unoszą się na nadmorskich skałach jak olbrzymie białe chmury, o kościołach, w których sklepieniu osadzono srebrne gwiazdy i słońce ze szczerego złota. A także o władcy, który rządził całym tym obcym światem z pałacu większego niż targowe miasteczko u podnóża góry i otoczonego kręgiem ogrodów, gdzie za wysokim murem posadzono setki różanych krzewów i gdzie złotowłose księżniczki przeglądały się w sadzawkach z bladoróżowego marmuru.

Władca miał czarną, kręconą brodę i wielki miecz uniesiony nad głową; takim w każdym razie odlano go w posągu stojącym na placu przed najświetniejszą ze świątyń. Powiadano, że kiedyś był po prostu jednym z najemnych żołnierzy, którzy przesiadywali w nadmorskich tawernach. Nie najemnikiem, jak prostował gniewnie Trifone, ale il condottiere . I nie ma w tym żadnej hańby, wywodził synowi, choć pół miasta spłonęło, gdy jego żołnierze wdarli się wreszcie przez bramy. Graziano nie sądził jednak, aby naprawdę było to możliwe: w baśniach zdarzało się wprawdzie, że syn wieśniaka zdobywał rękę księżniczki, lecz żaden z nich nie spalił miasta, o którym powiadano, że jest wieczne jak góry.

Nie miał jednak tego wszystkiego zobaczyć – ani miasta, ani morza błękitnego jak niebo, ani spiżowego pomnika władcy. Żaden z pasterzy nie chciał towarzystwa dziecka pomoru w wędrówce na południe. Nie, nie odmawiali wprost, kiedy Graziano zachodził do ich letnich szałasów wysoko na górskich łąkach. Żuli źdźbła trawy, mruczeli niezrozumiałe obietnice, lecz ani jeden nie zawitał o zmierzchu do chaty Trifone kołodzieja, aby zabrać jego syna na wielką, jesienną wyprawę.

Kobiety przy studni były bardziej rozmowne, choć i one szybko milkły, gdy Arianna nadchodziła z dwoma glinianymi dzbanami.

I to od nich dowiedział się, że w żadnej z pięciu wiosek na zboczach smoczej góry nie ma pasterza, który bezpiecznie ułoży się do snu obok Graziana, dziecka czerwonej śmierci. Nie sprowadzą go w dół traktem poprzez Bosco Nero. Nie zaproszą pod własny dach, gdzie jego uroczne spojrzenie może paść na jedną z ich córek, choćby najbardziej kostropatą czy chronią, i nie podzielą z nim chleba ni soli. Nigdy. Jak długo słońce będzie obracać się wokół smoczej góry. Ponieważ same narodziny Graziana były bluźnierstwem, a jego dotyk kala powierzchnię ziemi. Dlatego właśnie nie pozwolą mu odejść. Ponieważ Bosco Nero jest wystarczającą zaporą, aby ukryć plugastwo i uwięzić je z dala od ludzkich gościńców i miast z białego kamienia, póki nie sczeźnie i nie zniknie bez śladu.

2
{"b":"89140","o":1}