O brzasku derwisz pojawił się znowu i długo cmokał nad fra Gioele, zadziwiony, że czarnoksiężnik przetrwał tak długo. Ponowiono, więc tortury, które trwały aż do południa, kiedy do koła zbliżył się szachinszach.
– Wytrwale czepiasz się życia, czarnoksiężniku. Jeśli inni ludzie z tego miasta okażą się równie uparci, dostarczą nam nielichej zabawy.
– Pozwól im odejść – odezwał się z trudem mnich – mnie zaś godnie skonać. Skoro utrata demonów nie była dla ciebie niczym dotkliwym, odpłaciłeś mi już za nią z nawiązką.
Władca pochylił się nad nim, przesłaniając słońce.
– Uwierz, że twoja śmierć będzie niczym w porównaniu z tym, co nastąpi, kiedy zdobędę miasto. Przelałeś krew i odebrałeś mi moją zdobycz, a ja nie godzę się łatwo ze stratą.
Fra Gioele zamrugał gwałtownie. Słowa szachinszacha przywołały coś, wspomnienie tak świeże, że zdumiał się, jak mógł je wyrzucić z pamięci. Teraz już rozumiał, co stało się w namiocie szachinszacha. Wiedział też, co dalej nastąpi.
– Przestrzegam cię, że cokolwiek mnie czynisz, czynisz samemu sobie – powiedział. – Uwolnij mnie i co rychlej odstąp od miasta, zanim stanę się przyczyną twojej zguby. Nie chcę tego.
Twarz szachinszacha była już zaledwie ciemnym obrysem na tle pałającej kuli słońca.
– Nie kpij ze mnie, czarnoksiężniku.
Fra Gioele tylko uśmiechnął się zakrwawionymi wargami. I skonał. A wtedy powróciły demony.
Mówiono później, że w dniu, kiedy zamęczono fra Gioele, słońce, zasmucone, odwróciło swoją twarz od ziemi. Ciemność, która zapadła, była głębsza od mroku nocy. Dopiero o poranku, kiedy niebo pojaśniało nieznacznie i ustało wycie demonów, mieszkańcy Askalonu odważyli się wyjść na mury i spojrzeć na błonie przed bramą. Przekonawszy się, że z niepokonanej armii Arimaspi pozostały jedynie martwe ciała przemieszane z ziemią, popiołem, resztkami namiotów, wozów i całej tej wojennej aparatury, o której nie mieli większego pojęcia, otwarli wierzeje i wyszli na pobojowisko. Tam, na wzgórzu naprzeciw bramy, znaleźli drewniane koło z poszarpanym ciałem fra Gioele. Zebrali czcigodne szczątki, wodą i winem obmyli je z krwi i kurzu. Potem usypali kurhan, na którym postawiono niewielką kapliczkę, aby po kres wieków upamiętniała miejsce, gdzie świątobliwy braciszek modlitwą rozproszył zastęp demonów, które towarzyszyły armii, jakiej nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie. Ciało męczennika pochowano w klasztorze i przez długie lata pielgrzymi przybywali do Askalonu ze wszystkich krańców Półwyspu, aby wybłagać jego wstawiennictwo. Jednak żaden z cudów nie dorównał temu pierwszemu, którym było pokonanie Arimaspi.
Miasteczko ożyło na nowo i przysunęło się jeszcze bliżej do Monastero del Sole, choć ten nazywano teraz Monastero di San Gioele. Ale wieża alchemika pozostała zamknięta na głucho i nie wprowadził się do niej żaden nowy czarnoksiężnik, aż wreszcie nadwątlony dach zapadł się pod własnym ciężarem, grzebiąc ostatnie wspomnienia po mistrzu Benilde. Na straganach przed Palazzo Forti nie sprzedawano już magicznych naparów ani ziół, które otwierają wszystkie zamki, tylko wizerunki świętego patrona miasta. Bogobojni pielgrzymi, chcąc zaskarbić sobie tym większą łaskę w oczach świątobliwego męczennika, skuli kilofami zeszkloną czarną skałę, pozostałość po pałacu Umberto Nero, zniszczyli wapienne golemy, dzieło Jacopo di Campogrigio i zasypali wyrwę przed Palazzo Forti, aby nic nie przypominało o bezbożnej przeszłości miasta, które wydało jednego z największych świętych Półwyspu.
Lata płynęły – dostatnie i ciche – aż wreszcie nikt nie pamiętał o starym mnichu, który nad dzbanem porzeczkowego wina przesiadywał w tawernie matki Bonacety ze swoim przyjacielem, czarnoksiężnikiem.
* * *
Nieliczni z ocalonych Arimaspi, kiedy po długiej tułaczce przybili wreszcie do rodzinnego brzegu, przynieśli ze sobą opowieść o najpotężniejszym czarnoksiężniku Półwyspu, który omamił ich pana i nadwątlił moc jego serca, potem zaś sprowadził na nich demony potężniejsze od wszystkiego, co wcześniej oglądali. Nawet po wielu latach siadali na progach swych chat w otoczeniu dzieci, potem wnucząt i prawnucząt, wygrzewali w południowym słońcu stare rany, wspominając białe skały, przy których rzucili cumy po wielotygodniowej żegludze, i pierwsze miasto zrównane z ziemią przez głos aniołów, które mieszkały w miedzianych trąbach i były sługami ich pana. Przymykali oczy i znów wędrowali przez doliny Półwyspu, ogrody pełne róż, winnice, oliwne sady i zagajniki przesycone wonią żywicy. Czuli na języku smak niemieszanego wina, które sączyli skrycie, by nie padł na nich wzrok jednego z szalonych derwiszy, a na ramionach dotyk dziewcząt z tamtego niepojętego, odległego kraju – dziewcząt, które bezwstydnie nie przesłaniały twarzy i nie potrafiły przy ognisku tańczyć ze srebrnymi dzwoneczkami przypiętymi do bransolet na przegubach, ale miały usta równie miękkie, jak dziewczęta z ich rodzinnej wioski i wszystkich miejsc podksiężycowego świata. Czasami, kiedy od zachodu wył wicher, wymieniali miana potworów, z którymi niegdyś walczyli: harpie o skórze tak twardej, że nie dawały się przebić grotem strzały, salamandry o ognistym oddechu i argusowie o potrójnej źrenicy. Mówili cicho, aby nie usłyszał ich nikt niepowołany, i z tęsknotą, bo, choć byli ludźmi bogobojnymi i surowymi, ziemia czarnoksiężników odmieniła ich bezpowrotnie i w snach zwidywały im się miasta z białego marmuru, podobne do chmur, przydrożne rzeźby, które witały wędrowców ludzkim głosem, i pieśni niepodobne do żadnych innych.
Czasami zaś śnili o tamtej chwili, kiedy niebo pękło nad nimi jak gliniana skorupa, wypluwając w dół cały zastęp demonów, które rozniosły w pył i proch najpotężniejszą armię, jaką kiedykolwiek wydał lud Arimaspi. I przeklinali czarnoksiężnika – nie za to, że ich pokonał, ale dlatego, że największe zło ich życia wyszło im na spotkanie z nędznego, zrujnowanego miasteczka i ukazało się pod postacią dobrotliwego, siwowłosego starca, na zawsze burząc ich wiarę, że rzeczy są jedynie tym, czym postrzegają je oczy.
* * *
Nikt nie dowiedział się, jak było naprawdę.