Pod koniec owej operacji szachinszach zaczął poruszać się żywiej, fra Gioele wszakże nie przejął się tym nadmiernie. Za młodu praktykował u powroźnika i wprawdzie z magią nie miał większego doświadczenia, ale swoich węzłów był naprawdę pewien. Zakasał rękawy, zebrał wszystkie siły, jakie pozostały w zwiędłym, starczym ciele, a potem uderzył laską w kolejny dzban.
Naczynia pękały z trzaskiem, jak dojrzałe dynie albo arbuzy, z których słynęły klasztorne ogrody. Ciemny dym, który z nich wypływał, był bezwonny, lecz gryzł w oczy i wyciskał łzy. Demony, jeśli taki właśnie obrały kształt, nie wydawały się fra Gioele szczególnie groźne. Nie wyły, nie wygrażały mu straszliwymi mękami ani nie kusiły obietnicami bogactwa władzy i uciech ciała, (choć akurat przemilczenie tych ostatnich pokus dobrze świadczyło o ich ocenie wybawcy, pomyślał z rozbawieniem fra Gioele). Słowem, nie czyniły żadnej z rzeczy, które opisano w świętych księgach, gdzie bogobojni mężowie staczali na pustyni pełne wysiłku i mąk bitwy o swoje dusze. O duszę fra Gioele nikt się jednak nie upominał. Może, dlatego, podsumował mnich w myślach, że licha ona, sterana przez lata spokoju i nadwątlona zażyłością z mistrzem Benilde.
Draśnięta ostrzem dłoń bolała go coraz bardziej. Przewiązał palec szmatką, ale rana nie chciała przyschnąć i kropelki krwi wciąż ściekały po lasce. Starał się o tym nie myśleć: w pomieszczeniu wciąż pozostało bardzo wiele dzbanów i bardzo wiele demonów czekało na uwolnienie, on zaś coraz bardziej opadał z sił. Nie ustawał jednak, póki w komnacie nie zrobiło się ciemno od dymu i nie pękł ostatni dzban. Wówczas przysiadł znużony, opuścił głowę na pierś i na kilka chwil zapadł w płytką drzemkę. Jednak sen nie przyniósł żadnego wytchnienia, tylko mięśnie zesztywniały mu po wysiłku. Z trudem podniósł się i podreptał do szachinszacha. Władca Arimaspi leżał nieruchomo, kiedy fra Gioele przecinał jego więzy. Zaledwie jednak opadły, poderwał się z ziemi, odepchnął mnicha i z wściekłością wyciągnął knebel.
– Straż! – wykrzyknął i natychmiast do środka wbiegło czterech wojowników w szkarłatnych zawojach.
Fra Gioele nie bronił się, kiedy go brutalnie skrępowano.
– Powinieneś był uciec, czarnoksiężniku – rzucił przez zaciśnięte zęby szachinszach – kiedy miałeś okazję.
– Z pewnością zostawiłeś straże wokół namiotu. Nie przemknąłbym pomiędzy nimi niewidzialny.
– Jesteś głupcem, magu. Nie zdołałbyś umknąć do twojego miasta i nie wydostałbyś się z mojego namiotu, to pewne. Ale pozostała ci jedna droga ucieczki. W śmierć.
Fra Gioele zdumiał się.
– Miałbym ją sobie zadać własną ręką?
– Ta, którą ja ci naznaczę, nie będzie ani szybka, ani łagodna.
Mnich milczał, świadom, że cokolwiek powie, tylko jeszcze bardziej rozwścieczy szachinszacha. Władca przysunął twarz do jego twarzy.
– Sądzisz, że uczyniłeś mi wielką szkodę, czarnoksiężniku? -wysyczał w ucho fra Gioele. – Mylisz się. Utrata tej odrobiny demonów ani mnie zaboli, ani w niczym nie odmieni losów Półwyspu. Na ich miejsce przyjdą inne i będzie ich po dziesięciokroć i po tysiąckroć więcej.
– Ale będziesz pamiętał – odezwał się bardzo cicho opat. – Cokolwiek nastąpi, nigdy nie zapomnisz, że powaliła cię cisowa laska i że każdy haust powietrza, który wciągasz do płuc, zawdzięczasz mojemu miłosierdziu.
Szachinszach zmienił się na twarzy.
– Czyżbyś przymawiał się o litość? Na próżno, magu. Zabrałeś mi moją zdobycz, a teraz ja zabiorę ci wszystko, co uważałeś za swoje. Zniszczę to miasto i jego mieszkańców. Nie pozostawię nic, oprócz garstki pyłu. Wszystko, dlatego, że postanowiłeś wykazać swoją wartość i zabawić się moim kosztem.
– Mylisz się – odparł ze znużeniem mnich. – Uwolniłem demony, ponieważ to, co robisz, budzi moje obrzydzenie. Trzymałeś je w zamknięciu, by zadośćuczynić własnej pysze. Nie służyły niczemu innemu. Były bezużyteczne. Marnotrawiłeś je, jak marnotrawisz własne dary, i kiedyś będziesz musiał zdać z tego sprawę przed Najwyższym.
Pan Arimaspi wymierzył mu policzek.
– Nie śmiej wymawiać imienia Najwyższego, magu! Zabierzcie go! – Skinął na strażników, którzy natychmiast pochwycili mnicha za ramiona.
Z oddali dobiegł słaby głos dzwonu: w klasztorze mnisi schodzili się właśnie na południową modlitwę. Fra Gioele uniósł głowę, łowiąc znajomy dźwięk i nagle, skoro i tak było to już obojętne, zapragnął umierać pod własnym imieniem.
– Nie jestem nim.
Szachinszach nie zrozumiał.
– Kim nie jesteś?
– Magiem. W tym także pomyliłeś się, panie – ciągnął, nie zważając na wykrzywioną gniewem twarz szachinszacha. – Nasz mag skonał tej nocy. Ja tylko włożyłem jego płaszcz i wyszedłem przed bramę.
– Kłamiesz.
Mnich pokręcił głową. Krew z wargi rozciętej pierścieniem spływała mu na tunikę.
– Nie, panie. Jestem zwyczajnym mnichem z klasztoru na górze. Nie rozpoznałeś mnie.
Przez krótką chwilę miał wrażenie, że władca Arimaspi mu uwierzy, ale szachinszach zaraz zdusił wątpliwości.
– Każdy spośród tych, którzy konali na ofiarnych kołach, prędzej czy później przysięgał, że padł ofiarą pomyłki i ludzkiej niegodziwości, bo nigdy, przenigdy nie wezwał do podksiężycowego świata demona. Ty po prostu zapierasz się własnych czynów szybciej niż inni. Widać bardziej lękasz się bólu. Precz z nim! – krzyknął do strażników. – I przygotujcie koło na wzgórzu, przed samą bramą, aby ze środka dobrze było widać, jak kona ich czarnoksiężnik. A gdy wyzionie ducha, uderzymy na miasto.
* * *
Ze szczytu murów mieszczanie w napięciu obserwowali poczynania Arimaspi. Kiedy mag zniknął w szkarłatnym namiocie szachinszacha, wstąpiła w nich odrobina otuchy i wysławiali głośno odwagę alchemika, który zgodził się poświęcić własne życie, aby przetrwali jego krajanie. Minęło kilka godzin i z każdą chwilą rosła w nich nadzieja, że mag przekona władcę Arimaspi, aby odstąpił od miasta. Na dźwięk klasztornego dzwonu zeszli z murów do kaplicy, by podziękować Panu za tę osobliwą łaskę.
Skoro powrócili, powitał ich widok nagiego ciała, rozpiętego na ofiarnym kole. Ustawiono je dokładnie naprzeciw Porta dei Grifoni, aby mieszkańcy Askalonu nie uronili ani minuty z męczarni alchemika. Niektórzy spośród mieszczan odwracali głowy, nie chcąc patrzeć na cierpienie maga. Inni przywoływali na pamięć dawne czary mistrza Benilde, jego zaklęcia miłosne, które nieodmiennie szły na opak, magiczne zamki, które zatrzaskiwały się, więżąc gospodarza w domu, i latarnie gasnące bez żadnej przyczyny pośrodku nocy. Wspominano jego szorstkie obyczaje i skrytość, z jaką strzegł swoich tajemnic, ale też wszystkie te drobne, sąsiedzkie pogwarki, na które zwykle nie zwraca się żadnej uwagi.
Wreszcie derwisz w skórze wielbłąda, zawiązanej wokół bioder, z wysiłkiem przesunął koło i ukazało im się oblicze torturowanego. Na murach Askalonu zaległa martwa cisza.
– To nie jest mistrz Benilde – odezwała się rwanym głosem stara Bonaceta z gospody. – To fra Gioele.
* * *
Fra Gioele spoglądał prosto w niebo. Nie mrużył oczu. Chwilami rozżarzona kula słońca falowała ponad nim, zdawała się opadać tak nisko, że mógłby jej dotknąć czubkami palców, gdyby tylko derwisz przeciął mu więzy. Potem znów podskakiwała i unosiła się wysoko, jakby umocowano ją na niewidzialnym sznurku. Spoglądał na nią z natężeniem, póki nie ześlizgnęła się niżej ponad murami Askalonu. Nie obrócił się ku miastu. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że słońce najpierw zawiśnie nad bramą i wyzłoci rzeźby gryfów, którymi ozdobiono jej portyk i kolumny. Potem przesunie się nad Torre delle Candele, zaledwie muśnie dachy kupieckich kamienic, zniknie na długo za murami Monastero del Sole, a na koniec prześlizgnie się ponad ruinami dawnego portu, suchą krawędzią nabrzeża i wyschniętym szlamem.
Słońce było łaskawe, nie zbaczało ze swego toru z powodu kaprysów jednego człowieka, nawet, jeśli był to mag i przywódca wszystkich Arimaspi. Może, dlatego fra Gioele nie uległ błaganiom współbraci i nie zgodził się zmienić wezwania klasztoru, choć w tych czasach niezmiernie rzadko pozostawiano świętym przybytkom nazwy pochodzące od ciał niebieskich, uważając tę tradycję za resztki zgubnego związku wiary z przeklętym kunsztem czarodziejów. Kiedyś, w dawnych czasach, wierzono, że słońce jest rydwanem Najwyższego, kiedy wędruje on po niebie, osądzając czyny śmiertelników. Była to oczywiście herezja, tak starożytna, że zupełnie zapomniana poza klasztorami, w których przechowywano księgi z odległych, barbarzyńskich czasów. Fra Gioele miał jednak wrażenie, że tego dziwnego dnia słoneczny blask prowadzi go naprzód poprzez kolejne chwile. Pożegnał przyjaciela, uwolnił demony i uczynił, co mógł, aby uratować ukochane miasto, a teraz powracał do domu. Miał nadzieję, że powitają go tam jak upragnionego gościa.
Ku swemu zaskoczeniu niemal nie czuł bólu. Kiedy przywiązano go do koła i wszystko zostało już rozstrzygnięte, popadł w dziwne odrętwienie. Po prostu patrzył w górę i uśmiechał się, wspominając dni, kiedy z innymi dzieciakami biegał na brzegu morza, czekając na ojców powracających z połowem, czasy terminowania u powroźnika, który był człowiekiem gburliwym, lecz mistrzem w swoim fachu, potem zaś upadek Askalonu i długie lata spędzone w klasztorze na wzgórzu. Słońce przynosiło mu coraz nowe wspomnienia, a w wielu z nich była twarz mistrza Benilde i mnichowi wydawało się godne, że umrą tego samego dnia – dwóch starców, którzy spędzili ostatnie chwile w gasnącym mieście i którym oszczędzono widoku jego zagłady.
Jednakże w końcu słońce zaszło, on zaś wciąż żył. Derwisz odszedł, potrząsając z niezadowoleniem głową, a przy ofiarnym kole pozostało tylko kilku strażników. Po zmierzchu rozpalili niewielki ogienek, wyjęli chleb, ser i wino i długo jeszcze opowiadali baśnie – o człowieku tak świątobliwym, że Najwyższy zesłał mu chmurę, która wisiała nad jego głową, dopokąd poszedł, o dziełach czarodziejów – miedzianych koniach, odzywających się ludzkim głosem, gdy potarło się tabliczkę na ich piersi, rybach wielkich jak wyspy i jeszcze innych dziwach. Ich opowieści pozwoliły mu przetrwać noc.