Sancha skinęła głową. Jeśli Donnino kiedykolwiek powróci do wioski, nie będzie już człowiekiem. Syreny zmienią go w jedno z morskich monstrów, hippokampa o głowie konia i wężowym ogonie albo kakosa, który zionie jasnym ogniem.
– A inne łodzie? – zapytała, z wysiłkiem odsuwając wspomnienie o buńczucznym, lekkomyślnym Donninie, który podczas nabożeństwa wykrzywiał się do niej zabawnie za plecami ojca Barnaba i przed jesienią zamierzał odejść z wioski, popłynąć na północ na następną wyspę, a potem na kolejną i jeszcze dalej, aż dotrze do krainy ludnych portów i kamiennych miast.
Bianco poprawił na czole błękitną szmatkę.
– Jeszcze nie wróciły – odparł. – Ale wszyscy czekają w przystani i… Sancha, twoja matka zaraz zauważy, że znów cię nie ma. – Złapał ją za nadgarstek i pociągnął naprzód.
Dziewczynka nie opierała się. Bianco znał tę kotlinkę równie dobrze, jak ona. Mogła zaufać, że nie wdepną w kępę dafnisów ani na kopiec myrmeków o złocistych pancerzach i szczypcach, które bez trudu przecinają ludzkie ścięgna i kości.
– Poczekaj! – Zatrzymała się na skraju kładki. – Mój dzban!
– Nie bądź głupia! – syknął przez zęby. – Nie mamy czasu.
Pobiegli dalej po wilgotnym piasku, przecisnęli się pomiędzy poczerniałymi palami falochronu i oto byli na miejscu. Na pomoście tłoczyli się chyba wszyscy mieszkańcy osady, nie wyłączając zgrzybiałej Odetty, którą przyniesiono na jej wiklinowym krześle, gromadki wioskowych kundli oraz czarnego kozła Bela, ulubieńca dzieci. Zgromadzeniu przewodził ojciec Barnabo w wystrzępionym szarym habicie, wsparty o laskę z cisowego drzewa i mimo ostrego wichru wyprostowany jak jeden z legendarnych świętych, którzy gniewnym spojrzeniem rozpraszali hordy potworów i uśmierzali rozkołysane fale. Ale kipiel w zatoce niewiele sobie robiła ze srogich min wioskowego mnicha. Fale kłębiły się u pomostu, purpurowe od krwi martwych gigantów, a piasek wokół był poznaczony pasmami brunatnych i sinych wodorostów. Jeśli gdzieś pośród tego odmętu płynęły powracające łodzie, Sancha nie umiała ich dostrzec.
Za to bardzo szybko rozpoznała wysoką i chudą sylwetkę matki. Stała tuż przy mnichu, z całej siły ściskając rogi czarnej chusty. Ale kiedy Sancha chciała podbiec bliżej, Bianco przytrzymał ją stanowczo.
– Nie teraz – szepnął przez zęby. – Zapyta, gdzie byłaś. Poczekaj, aż przypłyną. W zamieszaniu nikt nie zauważy, kiedy się pojawiłaś.
Sancha skinęła głową. Bianco był sprytny, znacznie sprytniejszy od niej, i jak zwykle miał rację. Po kłodach drewna, wyrzuconego przez ostatni sztorm na brzeg, przekradli się pod palami pomostu bliżej morza. Silniejsza fala ogarnęła ich i prawie zmyła. W jednej chwili Sancha była cała mokra. Krztusząc się i wypluwając gorzką wodę, chwyciła się oślizgłego, gładkiego słupa. Bianco tymczasem stał już na samym skraju pomostu, na poprzecznej belce pomiędzy palami, i osłoniwszy oczy, wpatrywał się w przewężenie zatoki.
– Są tam! – wrzasnął tak przeraźliwie, że nawet ojciec Barnabo podskoczył ze strachu, zapominając na moment o swej mniszej godności. – Łodzie u wejścia do zatoki.
Sanchy wydało się, że słyszy gniewne sapnięcie mnicha, który nie lubił być zaskakiwany w żaden sposób, a już najmniej przez głos dobiegający spod jego stóp. Ale tym razem nie zgromił chłopca ani nie zaprotestował głośno. Jak wszyscy w wiosce, ufał bystrym oczom Bianca. I jak reszta czekał, aż chłopiec znów się odezwie, bo poprzedniego dnia o zmierzchu z wioski wypłynęło sześć łodzi. Nikt nie wiedział, ile powróci.
Bianco jednak milczał uparcie, a Sancha nie widziała nic prócz sinogranatowego morza. Na pomoście nad nimi z wolna zamierały wszystkie dźwięki, szuranie chodaków na wilgotnych deskach, popiskiwania dzieci i nawet nerwowe beczenie kozła. Wieśniaczki czekały bez słowa, aż stanie się jasne, kto przetrwał, a kogo ostatniej nocy pochłonęło morze i furia syren.
– Jest łódź Kulawego Pietra – wyszeptał Bianco. – I dwie inne.
Sancha widziała jedynie ciemne plamy, coraz bliższe i coraz większe. Rzucono cumy. Kadłub ze zgrzytem otarł się o krawędź pomostu. Zadudniły ciężkie kroki, gdy pierwsi rybacy wyskakiwali z łodzi. Później zaś któraś z kobiet wydała przeraźliwe, zwierzęce wycie i rzuciła się na wilgotne deski.
Dziewięciu mężczyzn z wioski nie powróciło tej nocy z morza.
* * *
Sancha poprawiła na głowie wiklinowy kosz na ryby. Był pusty, więc niosła go bez wysiłku i balansowała ciałem, gdy przeskakiwała nad wyrwami i korzeniami. Matka szła przodem, pomimo szpotawej stopy wytrwale podpierając męża. Nevio nie ucierpiał mocno, a w każdym razie grzechem byłoby sarkać wobec ogromu nieszczęścia innych. Ale upadł na ostre haki i poranił się dotkliwie. Sancha bała się zgadywać, co skrywa jego poszarpane, okrwawione odzienie, a ojciec nie odezwał się ani słowem, odkąd postawił nogę na suchym lądzie. Za to matka nie przestawała mówić.
– Wszystko to przez nasze grzechy – biadała gromko. – Z dawien ojciec Barnabo powiadał, aby wytępić ten diabelski pomiot, hippokampów, argusów i syreny, zanim one nas wygubią. Ale nie, my w zatwardziałości serc naszych woleliśmy udawać, że niebezpieczeństwo jest gdzieś daleko, że nas nie dosięgnie. Tymczasem ono jedynie przytaiło się, czekając sposobnej okazji. I kiedy ta okazja nadeszła, uderzyło bez żadnej litości. Litość nie leży w naturze monstrów. W ich naturze nie leży nic prócz zniszczenia… – Urwała, aby zaczerpnąć oddechu.
Sancha wykrzywiła się brzydko, lecz zaraz opuściła niżej głowę, aby nikt nie dostrzegł grymasu. Matka nie przestanie gadać przez całą drogę do domu, zupełnie jakby w obliczu nieszczęścia znajdowała radość w ponawianiu klątw i samooskarżeń. Niby jedna ze świątobliwych niewiast, które dawno temu zagrzewały armie do boju z demonami, będzie wygłaszała swe płomieniste mowy, czyszcząc i przewiązując rany męża, a także później, kiedy ten już ułoży się do snu za przepierzeniem z foczej skóry. Nic nie powstrzyma jej świętego gniewu i pragnienia zemsty.
Nic prócz grai, przycupniętej na l'Albero del Miracolo, Drzewie Cudu.
L'Albero del Miracolo – ojciec Barnabo zżymał się na wieśniaków za tę nazwę, twierdząc, że nie im rozstrzygać o boskich zamysłach, ale oni wiedzieli swoje – było olbrzymim, uschniętych dębem pośrodku placu przed bramą. Niegdyś, zanim Sancha przyszła na świat, do osady zakradli się rabusie. Udawali wędrownych cieśli, ale nocą odbili skobel w świątyni. Ukradli święte naczynia, które były zrobione z najczystszego srebra, ojciec Barnabo przyniósł je dawno temu z odległego klasztoru na drugim brzegu morza. Kiedy psy zaczęły szczekać i wieśniacy poderwali się ze snu, aby bronić swego dobytku, jeden ze złodziei wdrapał się na drzewo i wrzucił worek z łupem do dziupli.
Skarb zniknął bez śladu i nikt nie potrafił go odnaleźć, choć przeszukano całą osadę. Wędrowcy zaklinali się, że są niewinni, lżyli wieśniaków i szydzili z ojca Barnaba, który modlił się o odnalezienie świętych naczyń. Ale gdy modlitwa dobiegła końca, bezchmurne niebo przeszyła błyskawica. W krótkim oślepiającym rozbłysku piorun uderzył w dąb, spopielił liście i rozszczepił koronę drzewa na pół. A potem dąb zaczął płakać srebrnymi łzami.
Roztopione srebro wypływało przez szczeliny w drewnie, ciężkimi kroplami ściekało po czarnej, dymiącej korze, by na końcu zastygnąć niczym smugi żywicy. Zmartwiali wieśniacy obserwowali ten cud w nabożnym milczeniu. Kiedy oszołomienie minęło, długimi żelaznymi ćwiekami przybili świętokradców do drzewa, które nie chciało być wspólnikiem ich zbrodni.
Bianco wdrapał się ukradkiem na l'Albero del Miracolo i przysięgał, że w korze wciąż tkwią główki ćwieków, a korę znaczą rdzawe zacieki, ślad po krwi złoczyńców. Poniżej dziupli zaś dało się dostrzec drobne kropelki zastygłego srebra, chociaż poczerniałego już i na wpół zatartego. Sancha oczywiście nic nie widziała i nie była pewna, czy jej nie oszukał. Niemniej wszyscy w wiosce czcili l'Albero del Miracolo niczym relikwię, widoczny znak boskiej sprawiedliwości i kary za grzechy.
A teraz na szczycie tej świętości siedziała bezwstydna, skrzecząca graja.
Matka zamarła z rozwartymi ustami i ramieniem na wpół uniesionym w kierunku potwora. Sancha przeszła jeszcze kilka kroków, wpadła na plecy ojca i natychmiast została odepchnięta na bok przez matkę. Ale po ciosie nie nastąpiły żadne gniewne słowa. Potwór pojawił się w wiosce po raz drugi tego samego dnia i było to coś, co nawet matkę mogło wytrącić z równowagi.
Graja zakołysała się niepewnie i Sancha poczuła stęchłą, oleistą woń monstrum. Przymrużyła oczy, aby zobaczyć ją dokładniej, ale potwór siedział zbyt wysoko. Był niewielki, mniejszy od stymfalidy czy harpii, i na szczęście nie mógł zasypać rybaków gradem kaleczących piór ani wykłuć im oczu zakrzywionym dziobem. Właściwie graje nie atakowały ludzi. Pokryte brunatną łuską i kępkami krótkich, zwyrodniałych piór, nie latały zbyt sprawnie i nie potrafiły doścignąć nawet zdrowego dzieciaka. Porywały tylko kokosze z kurników i czasami rozszarpywały młode jagnięta na pastwiskach. Naprawdę jednak obawiano się ich z powodu oczu, mętnych i pokrytych bielmem. Ich spojrzenie zwiastowało śmierć, podobnie jak głos grai wieszczył nieszczęście.
Potwór znów się poruszył, załopotał błoniastymi skrzydłami i uniósł głowę do krzyku. Jego głos sprawił, że kosz wyślizgnął się Sanchy z rąk. Upadła na gościniec, kalecząc sobie kolana o żwir, zasłoniła uszy rękami. Jednak wrzask nadal wibrował pod czaszką, napełniał usta metalicznym smakiem. Poczuła, jak z nosa sączy się jej strużka krwi.
I wtedy z przeciwległego krańca wioski grai odpowiedział inny dźwięk. Ludzki głos.
– Argusi zaatakowali stado!
Dwie graje jednego dnia, pomyślała z przerażeniem Sancha. Dwa nieszczęścia.
– Nasze owce! – odezwała się świszczącym głosem matka. – Gdzie są nasze owce, Sancha?
Ale wszyscy troje świetnie wiedzieli, że o brzasku dołączyły one do wioskowego stada i w gromadzie innych zwierząt wypędzono je na pastwisko poza palisadą. Na północnych wzgórzach od dwóch lat nie pokazywali się argusi, nie widywano nawet ich śladów, więc owiec strzegło zaledwie czterech wyrostków i gromada pasterskich psów. Zbyt mało, by powstrzymać hordę potworów, uzbrojonych w ostre włócznie i proce.