Zapraszają z Krakowa do telewizyjnego programu o trudzie tworzenia. Upewniam się, czy nie pojadę na darmo, w jedynce mam szlaban.
– Nie mamy z nimi nic wspólnego, to dla Dwójki – brzmi dumnie, z krakowskim akcentem.
Trud tworzenia? Co tu opowiadać? Trud pisania nie jest większy od trudu istnienia. A tworzenie jest zwykłą, rzemieślniczą obróbką Ducha Świętego.
Kiedy moja leszczynowa panienka idzie z Piotrem do lasu, zagłuszam się klawesynowym Bachem. Obtłukiwanie chaosu młoteczkami. Nie fortepianowe pim pam. Tu idzie na ostro, heavy metal drutów.
Arte, najlepszą niemiecko-francuską stację kulturalną, wyrzucono mi z kablówki i wstawiono na jej miejsce regionalną amatorszczyznę czytaną z kartki w warszawskim studiu. Regionalizmy wypierają cywilizację?
Zostaję przy telewizorze, oglądam Tam i z powrotem. Gajos z Fryczem dają aktorski koncert, scenariusz klasa. Wzruszająca, trzymająca w napięciu historia autentyczno-kryminalna o ucieczce na Zachód dwóch zakazanych inteligentów. Majstersztyk w dekoracjach łódzkiego slumu lat 60. Sięgam po gazetę sprawdzić, kto to zrobił. I czytam, że film kiepski, dwa dobre momenty, a reszta mielizna intelektualna. W tej samej gazecie opiewają film mego współautorstwa, z którego usunęłam nazwisko. Chwalą: wnikliwe, prawdziwe. A ja wiem, że to najczystszej wody hucpiarstwo, chociaż powinnam być dumnawa i czuć sentyment.
W tym kraju jest ciągle 15 sierpnia, rocznica cudu nad Wisłą. Cudu, że powstał, że istnieje kulturalnie wbrew sobie i recenzjom o sobie.
Jestem malarzem przed modelem i szkicuję słowa Piotra:
– Żadne z tych dwulatków nie śpi na dworze – porównuje sąsiadów Poli. Można by z tego ułożyć wiersz: Żadne z tych dwulatków nie jeździ co dzień do lasu. Żadne z tych dwulatków nie jest nadaktywne, nie zna alfabetu, nie pluje i nie gryzie, nie zasypia z tatusiem dwie godziny. Morał: żadne z tych dwulatków nie jest Połą.
Intelektualiści po przeproszeniu Żydów domagają się od Kościoła przeprosin homoseksualistów i kobiet. Kościół nie musi mnie przepraszać. Wystarczy, że wpuści żywą, jeszcze przed cudownym przemienieniem (rzymsko-katoiicka specjalność) w symbol kobiecości. Nie mogąc odepchnąć żeńskiej części wiernych od ołtarza, wypichci pewnego dnia encyklikę o Marii Magdalenie jako symbolu ludzkiej podświadomości, grzesznej, ale tej, która pierwsza spotkała Chrystusa Zmartwychwstałego. Za nią do grobu Jezusa potuptało superego apostołów. Nie chcę przeprosin, nie czuję się obrażona, tylko zakazana.
Kłócimy się, kto napisał Osiem cztery, kolejny obraz zaćpanego młodego pokolenia bez szans i nadziei, książeczka wydana przez Czarne. Piotr uważa, że to żart i Stasiuk kiedyś przyzna się do podrasowania tych młodzieńczych wyprysków.
– Coś ty, żaden żart. Stasiuk ma wszystko oprócz poczucia humoru. Uśmiechnąłeś się kiedyś przy nim?
Nie zakładamy się, nie znamy daty rozstrzygnięcia zakładu.
Tata był na (szczęśliwej, są już wyniki) biopsji w onkologicznym. Eskortowała go mama, zawodowa pielęgniarka z trzydziestopięcioletnim stażem.
– Nie mogłam, nie mogłam – trzęsie się przez telefon. – Ta atmosfera, korytarze.
– Mamusiu, mamy szczęście genetyczne, na pewno umrzemy na serce.
Chyba że na coś dziwnego. Bolą mnie paznokcie.
Świętujemy wolność Misiaka: przechodzi z mody do grafiki. Oprócz nas, jak zwykle w tej branży, wszyscy od góry do dołu na czarno, co tym razem idealnie pasuje do pogrzebu stylisty.
Nocą narkotyzuję się wąchaniem główki Poli. Geografia zapachów: słodko za uchem, na karczku parno.
Z Bella Toskania Frances Mayes, kalifornijskiej profesorki z domem pod włoską Cortoną: „Słońce Sycylii może rozbijać kamienie” – Pirandello i Galileusz: „Wino to światło rozpuszczone w wodzie”.
Kupuję co tydzień pisemko ezoteryczne, niech będzie, brukowiec astrologiczny „Gwiazdy mówią”. Piotr wstydzi się brać to dla mnie w kiosku. Uzależniłam się z powodu piszącego w nim Jóźwiaka. Ile ten fizyk z wykształcenia ma wyobraźni i weny produkować tyle zabawnych tekstów na wyświechtane tematy: 12 znaków zodiaku i konfiguracje między nimi. Poza tym ogłoszenia, genialne: „Klinika losu”. Albo takie wiadomości: Japońskie banki, udzielając kredytu, biorą pod uwagę znak zodiaku klienta. Horoskop nie jest gwarantem spłacalności, ale udowodniono statystycznie, że Koziorożce najczęściej wygrywają w grach losowych.
W szoku po wizycie u dawnych znajomych. Najpierw kilka lat biegali w prześcieradłach i byli hinduskimi krisznaitami, a teraz są żydami. Czy nie mogą być sobą?
Czego się czepiać Grocholi? Za co? W kraju, gdzie połowa analfabetów w ogóle nie czyta, wreszcie ktoś ma tysiące czytelników. Po co ją od razu porównywać do Prousta i kosić. To wielkokulturowe polskie zadęcie puste w środku, za to z czytelniczym dnem. Nikt nie porównuje serialu Dallas do dzieł Kubricka ani telenowel Łepkowskiej (telewizyjny odpowiednik Grocholi) do braci Coen.
Wracam wieczorem z zakupów, w boa pieluch, z rąk wystaje marchew i sypię po korytarzu ziemniaki – czarodziejska gospodyni. Piotr, patrząc, co w kinach, pomylił strony gazety i zobaczył wybite na tłusto ogłoszenie: „Dworek polski tanio”.
– Dzwoń – rzucam siatki.
Nie planujemy przeprowadzki, nie stać nas, już przestaliśmy szukać, ale może trafi się okazja… „Dworki polskie” są ideałem architektury: literacko-romantyczne, średnio duże i nie są willami. Bajkowe chatki wpisane w krajobraz.
Umawiamy się na rano. Nie rozumiemy, czemu nie z właścicielem, lecz z sąsiadem – muzykiem.
– Mam przeczucie – kracze Piotr przed zaśnięciem. – To jest to, czego chciałaś. Ale jesteśmy w Polsce – zaraz się pociesza, nienawidzi przeprowadzek.
– I okaże się, że ten muzyk ma okno naprzeciwko i saksofon, dlatego dom od dwóch lat stoi pusty. Schowa puzon na nasz przyjazd, a potem łubudu.
– E.E., że zacytuję Olgę Tokarczuk.
– Eee? A u Misiaka? Podwórko studnia, ze sto mieszkań i w to wmurowano szkołę muzyczną.
– Tyle lat tam jeździmy i nie zauważyłeś.
– Trudno nie usłyszeć orkiestry tłukącej La vie en rose na pół Muranowa.
– Latem otwierają okna, a latem są wakacje.
– W Polsce tylko możliwe, żeby dwie yuppiski kupiły sobie tam mieszkanie. Jedna z widokiem na śmietnik…
– Za śmietnikiem jest chińska pagoda ambasady.
– A druga ma widok na autostradę…
– Nie kończ, wiem. W Szwecji nie do pomyślenia i marzysz, żeby tam wrócić. Do siedmiu milionów żywcem zahibernowanych – zachęcam.
Dom z miodowego drewna, białe ściany, kolumny pęknięte pod ciężarem obowiązkowej tradycji. Widok na pola, dębową aleję i lepszą przyszłość. Na podłodze w przedpokoju renesansowo-tarotowe kafelki z napisem „Soi, Veritas”. Dwadzieścia pięć dworków polskich, czyli obóz koncentracyjny dla szlachty. W każdej zagrodzie dzieciaki.
– Kolonia artystyczno-inteligencka – zapewnia muzyk, najcichszy z możliwych: dyrygent. – Będziecie pasować.
Wariaci – kupujemy, znowu bez zastanowienia, ale tak nabywa się marzenia, przez osmozę, nie negocjacje. Trzy czwarte pieniędzy będzie ze sprzedaży mieszkania. Na resztę wezmę zaliczkę w wydawnictwie, pierwszy raz podpiszę cyrograf na nienapisaną książkę. Kupując ten dom kupię sobie znowu dzieciństwo – łódzki drewniak przy Spornej 16, w bałuckiej Wenecji rynsztoków. Dwie ulice dalej były gotyckie fabryki, gdzie myślałam, że produkują szczęście.
Zamiast się cieszyć… ten dom, ściany już wrastają mi w skórę. Czuję się przytrzaśnięta. Pieniądze, zawsze pod ręką, nagle zamieniają się w chałupę -wartą tyle, ile moja praca. Płynne zamarzają w grudę rzeczy. One szacują mój czas, spychają pod ścianę domu, rysują nade mną kreskę jak nad dziećmi, kiedy się mierzy, ile centymetrów urosły. Dla dorosłych ta kreska to poziom ich życia.
Nie ma tej nerwówki, co trzy lata temu przy kupowaniu mieszkania. Teraz mamy gdzie mieszkać, to nie to samo, co wyrzucenie po podróży Bałtykiem, ze szwedzkiej wygódki na polski brzeg.
A może to Pola organizuje sobie dzieciństwo wśród pól? Dom wybudowano w roku jej urodzenia. Dwa lata stał pusty, czekając na nas? Właścicielka malarka wahała się wynająć, sprzedać… My dziwaczejemy, nie wyrabiamy już blokowego sąsiedztwa, tak bliskiego, że słyszymy cudze oddechy. Chcemy żyć tylko naszym życiem.
Dzień Matki u szwagierki w Milanówku. Przedwojenny taras, przedwojenne akacje. Dwie kilkunastoletnie siostry dyskutują na huśtawce, gdzie która będzie miała łóżko po kupieniu kotka – bliżej czy dalej pazurów. Rozmowę przerywa huk kolejki WKD, zagłuszając banały siostrzanej kłótni. Na wierzch wyłazi cały antyczny teatr, pozy i gesty ćwiczone od pokoleń: młodsze przeciwko starszemu.
Pola, zamiast się przy kuzynkach rozwijać, uwsteczniła się do kotka. Zazdrosna o kocurka przyciągającego uwagę gości, sama zaczęła brać w zęby szmatę i całować szczotkę, co przy jej dorosłej buzi wygląda na zgrywę. My jednak wiemy – to nie zabawa, ale jeszcze jedna ze zwierzęcych natur naszej córeczki.
Ona urodziła się podszyta drapieżnikiem. Ssanie butelki było obrzędem polowania: zbliżanie się do smoczka, szarpanie gumowej zdobyczy dziąsłami, puszczanie, by się trochę wykrwawiła mlekiem, co pobudza apetyt, i wreszcie zagryzienie smoka, wyssanie z niego pożywienia. Skąd jej się to wzięło? Z jakiego ogoniastego, nafutrowanego dzikością przodka? Czy odruchy niemowlęcia są jak porastający je meszek przerzedzonym śladem gęstej sierści instynktów?
Jadę na 21.00 do Świętej Anny. Warszawski smród upału, coś jak niedomyty pijak na kacu chuchający mi przez okno. Zasuwam szybę. Przy kościele autokar z małym napisem przy kierowcy „Shalom”. Młodzi Żydzi w cywilu (bez mycek) wychodzą pospacerować. Zachowują się normalnie, nie zbijają w osaczone grupki izraelskich wycieczek szkolnych pouczanych przed przyjazdem: trzymać się razem, nie oddalać, będziecie na kolejnym terytorium okupowanym, przez antysemitów.
Siadam w bocznej nawie. Nade mną barokowe ołtarze – święci wychodzą wprost z ciemności, z koszmaru nocy – pomalowane na złoto demony. W głównym ołtarzu słońce z napisem S1E. Ignorantka, zastanawiam się, czy to Bóg niemiecki w trzeciej osobie – Sie, czy łaciński skrót. (Na pewno Stachura by się ucieszył z tak wywyższonego SIĘ mającego u niego boskie konotacje.)