Kazanie. Wstaję zobaczyć, kto kazi. Słowiański Savonarola. Na razie mówi przekonywająco i łagodnie. Czasem załopocze mu złowrogo habit, poskromiony natychmiast poczuciem humoru w stylu „smażalnia story”: „Czemu wierzę w zmartwychwstanie? Żaden pisarz by nie wymyślił tego, co zrobił Chrystus. Ukazuje się uczniom, tym jedenastu zdrajcom trzęsącym się przed piorunem jego zemsty, i daje im chleb, ryby, pytając: Może jesteście głodni? On, zbawca Wszechświata, zmartwychwstały”.
Kościół wpłynął na Matrixa, narzucając Neo sutannę. Są i wpływy w drugą stronę, pobrzmiewające w kazaniu: „Czy diabeł zna nasze myśli? Nie wiedziałem, zapytałem dogmatyka – ksiądz kończy opowieść. – Otóż diabeł nie zna naszych myśli. Domyśla się, co zrobimy, po naszym zachowaniu. Rozszyfruje każdą słabość, kusi jej zaspokojeniem. Natomiast całkiem głupieje wobec miłości. On nie wie, co to kochać. Dlatego, chcąc mu zniszczyć kod dostępu, kochajmy!”
Gdy wracam nocą, szukam w radiu czegoś sensownego. Nagle znowu ten ksiądz. Czyja mam dewocyjne omamy? Głos spikera Radia Józef: „To był katechizm księdza Piotra przesunięty na późniejszą godzinę”. Dla mnie, dla niedowiarków.
Wpływ mszy? Mam wyrzuty sumienia – Piotr trzy godziny usypiał Połę. Nie mogła zasnąć bez swojego nasączonego truskawką drewnianego pachnidełka z Kazimierza. Wdycha je przed zaśnięciem jak astmatyk tlen i się uspokaja. Ni to elegantka od perfum, ni to perwers od zapachów. Dla niej sen jest egzekucją. Zniknięciem spośród żywych. A słowo „dobranoc”, po którym pojawia się podkówka i łzy, największą obelgą wieku niemowlęcego.
Kuba Wojewódzki zaprosił do swojego programu piękną kobietę ze szmerglem. Rozmowa się im nie klei. Dlaczego w tej pięknej głowie naturalność Wojewódzkiego i jego brak zakłamania mylą się z arogancją i chamstwem? On ma w sobie tyle agresji, co miś koala. Ostry dowcip tego faceta wymagający riposty albo bezradnego śmiechu jest dla niej osobistą obrazą, czyli obrazą obyczajności. Patrzę na nią, patrzę i zaczynam widzieć podobieństwo do znanej rodziny osiadłej nad Wisłą. Przecież ta pańcia jest wykapaną córą warszawki, urodzoną w czepku hipokryzji. Przypomina herb tego miasta: połowa to seksapil w dekolcie do pępka, a reszta – oślizła ryba, zawsze więc wypłynie (na swoje).
Po dziesięcioleciu stylizowania Misiak wchodzi do sklepu w cywilu, normalny człowiek. Nie musi szperać oczami, doradzać. Sięga po najobrzydliwszą szmatę.
– Wreszcie jestem tego warta, wolności! Biegniemy ze sklepu na drugą część Matrixa.
Równie szybko wychodzimy.
– Czy my kupiłyśmy bilety na Startreka, czy co? – wściekamy się.
Wyobrażam sobie producentów tego knota. Od samego zacierania tłustych łapek wałkuje się im zielony brudek dolarów.
Jesteśmy dzisiaj z Misiakiem lepsze matrixy, też pokonywałyśmy agentów Smithów: nieprzeniknionych księgowych i dyrektorów, naciągając ich na lepsze pensje i zapomogi mieszkaniowe. Od lat jesteśmy z Misiakiem byty równoległe. Nawet nasze samochody tej samej marki stoją na parkingu przed kinem równolegle, całkiem przypadkowo.
Zwieszamy z balkonu ogłoszenie o sprzedaży mieszkania. Wymalowane na białym prześcieradle przypomina trochę flagę tych, co się poddają: „Sprzedamy tanio, ratunku, chcemy się szybko stąd wyprowadzić!”
To mieszkanie dobre dla yuppisów potrzebujących eleganckiej sypialni niedaleko miasta.
My nie wyrabiamy już spacerków po podwórku – wybiegu ogrodzonym murem z czujnikami na podczerwień – i współżycia sąsiedzkiego. Tej nocy znowu psychol z piętra niżej zrobił sobie całonocną imprezę. O trzeciej nad ranem podkręcił głośniki i tańczył na balkonie. Wezwaną policję szybko odprawił dzięki łapówie. Policjant nie dba o czyjeś wygodne życie, interesuje go jego własna wygoda, na którą odkłada z codziennych łapóweczek.
Kilkanaście osób jest bezradnych wobec jednego pijanego, zaćpanego zakalca. W bloku czy w ekskluzywnym osiedlu panuje przynajmniej pod tym względem bezsilna równość.
Po dniu załatwiań, papierków jedziemy wieczorem nowym wozem do Krakowa, jutro program o natchnieniu. Siadamy na Rynku, zdziwieni swoim stanem. Żadnego zmęczenia po czterech godzinach drogi. Wysiadając z wozu po tej premierowej jeździe, moglibyśmy klaskać: Autor, autor!
Jednak zastanawiamy się, czy nie oddać samochodu. Jest za drogi, kupiliśmy go, nie przewidując wyprowadzki. Miał być luksusem i jak każdy luksus jest zbyteczny.
Idą zagraniczni turyści z orderami obiektywów na szyjach. Odpieram ich wzrokiem, nie dam się zwiedzać.
Dziesięć lat temu siedziałyśmy tak samo z Misiakiem bez grosza na chodniku Champs Elysees. Byłyśmy umówione ze znajomymi mającymi nas zawieźć do Polski. Przechodnie zaczęli nam rzucać jałmużnę. Nie wiem, czy wyglądałyśmy na tyle marnie, czy miejsce było zwyczajowo zapomogowe. Zostawiłam sobie tego żebraczego franka. Jedyny w życiu pieniądz, który dostałam za darmo, spadł na mnie niby cud albo obraza.
Na placu Wita Stwosza fontanna w stylu tureckich ubikacji. Pola w sekundę zdziera sukienkę, rzuca za siebie pieluchę i ku zazdrości trzymanych krótko krakusków tapla się w tym błocie z gołębiami. Wyciągnięta wywija się z sukienki. Mamy dziesięć minut na powrót do hotelu i nagranie. Piotr biegnie z nią nagą, wierzgającą przez Grodzką, wzbudzając podejrzliwe zainteresowanie: pedofil z zapłakanym, porwanym dzieckiem?
Przyszedł tylko Pilch. Świetlicki zapodział się między „Tygodnikiem Powszechnym” a kielonkiem. Po godzinie czekania szum na planie: Już jest! Był chyba jednak w stanie nieprzystawalnym. Po nagraniu wychylił się spod ławki w szatni – człowiek poziomy. Czy on się tego nabawił w „Pegazie”, gdzie ciągle go filmowali z podłogi?
Stuhr zagrał w programie rolę śledczego, Markowski – najmłodszego polskiego profesora i dobrego policjanta, my z Pilchem podsądnych. Tyle że artystów nagradza się za zmyślenia, a nie karze za nie gorzej od aferzystów. Stuhr zaskoczył mnie: on sam nie wie, czy oddziela swoją prywatność od gry. Wydawało mi się to proste, zwłaszcza u aktorów. Pisarze ukrywają się za całunem kartki. Jeśli słowa ożywają w głowie czytelnika – nastał cud zmartwychwstania, największa sztuka. Aktor chowa się za swoją rolę, mimo że używa ciała. Przecież on gra miłość. Gdyby robił to naprawdę, byłby dyplomowanym pornografem. „Kultura służy do opowiadania siebie, ja ją sobą przeżywam” – sprytnie wywinął się z tego Depardieu.
Co za przyjemność usłyszeć kawałek własnej książki czytanej podziwianym od dzieciństwa stuhrowatym. I dojść już po wszystkim do wniosku, że jest się jednak pisarką chrześcijańską. Bo Jezus nie mówił o niczym innym niż o miłości i o śmierci. O tym, co najważniejsze. Buddyści nad tym się nie zastanawiają. Zamiast pisać – medytują. Miłość i prawdziwa śmierć ich nie dotyczą.
Wychodzę z nagrania na Floriańską i rozglądam się za moimi. Dzwonię – komórka od godziny zajęta. Krążę między hotelem na Grodzkiej, Floriańską i parkingiem pod Narodowym, wciskając kartki portierom, za wycieraczki samochodów. „Zadzwoń! Idę trasą:…” Telefon zajęty, niemożliwe, żeby Piotr tak długo rozmawiał. Może wpadnie na to, że zablokował komórkę, i poprosi przechodnia-studenta o pomoc, on nie umie się posługiwać nawet gniazdkiem w ścianie. Spanikowana zapomniałam o SMS-ach. Wystukuję, patrzę w okienko: niewysłane. Aaa, w pośpiechu, przy płaczącej Poli pomyliliśmy komórki i dzwoniłam do siebie. Piotr nie oddzwaniał – nie zna swojego numeru.
Jesteśmy rodzicami wnuczki – tak powinniśmy się przedstawiać, sklerotycy.
Gapię się na drzewa przy trasie Kraków-Warszawa. Są największymi bukietami zieleni. Widać każdy listek z osobna, każdy w innym odcieniu. Zielona mozaika przyklejona do nieba.