Po dniu pracy na roli – ogrodowej, żółty jesienny liść do zagrabienia – i wychowawczej padam na kanapę, słuchając odgłosów z góry, gdzie Piotr drugą godzinę namawia Połę do spania. Jest mi dobrze, ciepło (kominek przestał dymić) i nagle w cichej chatce eksplozja telefonu: Wrrr! Instytut Szalenie Kulturalny, ministerialno-książkowy pyta, czy nie przyszłabym w sobotę spotkać się z wiceministrem szwedzkim i urzędnikami. Ja? Niebywająca prawie nigdzie, ja?
Mam się uperfumować, ustroić i pędzić do Warszawy, bo misjonarze z paciorkami przyjechali, ci, co rozdają Nagrodę Nobla. Czy ja jestem siwy szaman reprezentujący plemię Niedojebców?
Zamknąć te ministerstwa poezji. W kulturze gorzej niż w futbolu: jedenastu gra, stu ich reprezentuje i za nich myśli, dzieląc kasę.
Na okładce weekendowej gazety Muniek. Ktoś też jest w spisku, daje mi znaki i specjalnie wsadził jego zdjęcie obok reklamy filmu Obcy - ósmy pasażer Nostromo. Sygnał, że Muniek jak alien od dwudziestu lat wylęga się z wnętrza polskatości?
Schodzenie rano do kuchni i wniebowstąpienie kolorystyczne. Mieli rację w średniowieczu – diabeł jest czarny, piękno czerwone. Kolory są widzialnym zapachem rzeczy.
Pola waha się w kościele, czy wrzucić do koszyka pieniążek.
– Po co? – ściska mnie za rękę.
– Aniołkom na lizaki.
Więc liże łapczywie pięciozłotówkę. Cudowne dziecięce przemienienie okrągłego w słodkie.
Mgła, że nie widać, co za płotem. W głowie też ledwie kontury jutra. Wpatruję się w kominek. Roziskrzone polano jest płonącym kamieniem i rozgorączkowaną skórą. Czymś pomiędzy minerałem a ciałem – rośliną.
Deszcz, ciemności uderzają w dom wichurą. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Wydaje się mi, że już nie myślę, myśli się słowami, a one osuwają się na kolana przed smutkiem. Roztapiają we łzy, w monotonne dźwięki kropli i modlitwy.
Znowu współczująco-zatrwożona wizyta sąsiadów. Chyba po kradzieży spoczywa na nas obowiązek stworzenia grup pościgu i wsparcia. Należy przerobić traumę, zorganizować zespoły samoobrony. Odwiedzający nas „po szkodzie” przynoszą różne wersje poprzednich włamań na ulicy:
1) Gwiazda telewizji straciła krążownik szos, bo do domu wpuszczono gaz usypiający i wykradziono kluczyki wozu.
2) Nie było gazu. Psy spały wygodnie w łóżku z właścicielami, nie reagując na złodziei. Dom był otwarty, samochód nie w zagrodzie, ale na drodze i bez alarmu.
Inna kradzież nie udała się z powodu szoku poznawczego przekraczającego wytrzymałość okolicznych oprychów. Nie spodziewali się zobaczyć o czwartej rano na ganku polskiego dworku rozwścieczonego widokiem swojej odjeżdżającej limuzyny wicedyrektora banku – postawnego, nagusieńkiego Murzyna wymachującego kijem bejsbolowym.
Chodzę z wózkiem po lesie, polach, wszędzie nadal zaduszki. Dymy i cmentarna mgła przez cały listopad.
Dojeżdżając do Warszawy, widzi się pośród mazowszańskich równin kurhan Pałacu Kultury imienia Stalina wzniesiony na podobieństwo innych kurhanów ku czci wodza, wcześniej czy później zmarłego. Występowanie tej kurhanowej architektury dziwnie się pokrywa z terenami, na których koczowali przed wiekami budowniczowie gigantycznych grobowców, funkcjonalnych, ale koszmarnie przyciężkich.
Papuasi wsadzają sobie przyrodzenie w rurkę z tykwy. U nas, przez chłodniejszy klimat, rurka rozrosła się w garnitur. Ciemny, sztywny ma w sobie tyle życia, że mógłby być na zawiasy i otwierać się jak egipski sarkofag.
Co mnie drażni w muńkowatości? Przerośnięta chłopaczkowatość. To, co urocze u szesnasto-, osiemnastolatków; złażenie się w grupę, kultywowanie prowincjonalnej wyjątkowości, życie swoim onanizmem i marzeniami staje się po czterdziestce groteskowe. Chociaż w Polsce powszechne. Chłopcy z placu broni zostają chłopcami z placu zabaw.
Znowu, sezonowo wraca afera Michaela Jacksona zabawiającego się pedofilsko w swojej posiadłości. Gdy go aresztowano, patrzył sponad maseczki w kamery wzrokiem skrzywdzonego dziecka. Jakby zostały mu żywe tylko oczy oglądające śmierć własnego dzieciństwa, resztę zakryto twarzowym całunem. Jego dorastające ciało stawało się żywym trupem, który przytłoczył małego chłopca chowającego się przed razami ojca tyrana. Wybielony Michael był synem kogoś innego. Twarz zoperowano mu na obraz i podobieństwo obcych ludzi. Momentami był bardziej podobny do kosmity niż do człowieka. Wynalazł nawet swój księżycowy chód, sławny moon walk. Zmyślone, niebiańskie pochodzenie nie zatarło w nim ludzkiego piekła. Wspomnień i urazów podręcznej gehenny noszonej w pamięci.
Mówi się, że pamięć jest żołądkiem duszy. Nie każda umie strawić przeszłość. Zwłaszcza gdy rodzice, zamiast być błogosławieństwem na całe życie, stają się klątwą. Wtedy z pokolenia na pokolenie ciągnie się cierpienie zadawane dzieciom własnym i cudzym.
Nie bronię Jacksona, staram się zrozumieć tego Frankensteina chirurgii plastycznej. Wątpię, czy odróżnia małpkę od dziecka i zdecydował, kim chce być. Kosmitą, białym? Do pewnych wyborów trzeba dorosnąć. Nie ma co mu się dziwić, że nie umie. Większa część ludzkości też nie. Żyjemy dopiero pięćdziesiąt lat po Hitlerze, Stalinie – zboczeńcach uwielbianych przez miliony zmilitaryzowanych fanów.
Nasz dom jest sto razy mniej wart od widoków wokół. Kupując go, dostaliśmy za darmo obrazy Moneta, Turnera warte miliony dolarów. Dzisiaj do okna przylepił się pejzaż de Chavannesa: jesienny trawnik bez liści. Odległości między drzewami wyliczone co do słonecznego promienia. Jest arkadyjsko i mitycznie w niebieskiej mgle wylewającej się ze strumienia pod płotem jak z kałuży ambrozji.
Z sąsiedzkiej zagrody przybiegł pies. Za nim zakradł się srebrny kot i pusząc się, usiadł po drugiej stronie strumienia. Pies go obszczekuje, chociaż mógłby pogonić, gdyby przeszedł kładkę. Kot i pies odgrywają (dla nas?) swoje role. Zezwierzęcony postmodernizm?
Wszystko mnie denerwuje. Kłócę się o drobiazgi, wiem – mam przedmiesiączkowego jebla. Gorzej – wie o tym również Piotr. Nie próbuje uspokajać, wybiera przeczekanie.
Nie wybaczam żadnego krzywego uśmiechu politowania. Być z kimś to wybaczyć mu, że rani nas sobą i brakiem siebie.
Wyfiokowana dama w sklepie miota się przy ladzie z mięsem.
– Czemu nie ma indyka, całego?!
– Będą, ale na święta – sprzedawczyni tłumaczy się za nieobecnych.
– Przecież zaraz będą święta! Dziękczynienia! Zabrzmiało to dość religijnie. Już chciałam pomóc sprzedawczyni, odsyłając pańcię do Ameryki, jednak ona za ladą niejedno widziała. Wzruszyła ramionami, wyznając najwidoczniej zasadę: Nasz klient, nasz debil.
Siedzę w ogrodzie, a tu drrr, telefon. Słucham, słucham i odkładam. Pod krzakiem jest świeżo wykopany dół. Wrzucam do niego komórkę, udeptuję ziemię. Po tym, co usłyszałam, nie tknę tego aparatu. Oczywiście nie zwariowałam i po paru godzinach żałobnej ciszy, wystarczająco długiej, by uczcić skończoną znajomość, wykopuję go, żeby wydłubać kartę. Komórka niech gnije, mój numer reinkarnuje się teraz w nowy telefon.
Na Nowym Świecie widzę znanego malarza. Nie zatacza się, nie bełkocze, ale wiem, że jego pracownia ma od rana pól litra objętości.
Pomysł na sztukę o Artaudzie, de Sadzie i Brigitte Bardot: trzech błędnie zrozumianych geniuszach erotyki. Każdy z nich na scenie w swojej wannie-akwarium. Bardot w wodzie, Artaud w spermie, Sade w krwi. Bardotka jest praprawnuczką boskiego markiza. Wychodzi naga z burżuazyjno-arystokratycznej dzielnicy Paryża, gdzie się urodziła. Nie zakrywa się peniuarem, nie zakłada majtek. Pyta stwórcę w / Bóg stworzył kobietę: Podoba ci się moja pupa?
Bogiem jest Artaud w zamku ze swego najszczerszego szaleństwa. Stwarza świat za pomocą magii seksualnej, którą uprawiał maniacko pod koniec życia: „Bóg z Boga, światłość ze światłości wytryska” – mówi, onanizując się. Rozdrapuje w sobie ranę, szukając praprzyczyny, tej kropelki spermy i jaja, z których powstał.
Pupa Bardotki – totem burżuazji. Być może dzięki niej świat ostatni raz zachwycił się francuską (Francuzką) modą. Padł na kolana nie przed rozkraczonymi nóżkami mebli a la Ludwik XVI, ale przed dziewczyną z najlepszej rodziny, od dziecka przyuczanej do baletu, fortepianu i savoir vivre’u. Niebezpieczne związki były związkami arystokracji. Mieszczaństwo żyło porządnie, czyściutko, według konwenansów. Rok 68 i rewolucja obyczajowa obaliły mieszczańskie tabu, uznając za normę to, co było dotychczas tajemnicą dekadenckich buduarów. Lewica przysłużyła się zepsutej obyczajowo prawicy, jak zawsze.
Bardotka – na starość Marianna Frontu Narodowego broniąca zacnej Francji, nie mówi niczego innego niż w swej młodości. Tyle że wtedy nikt jej nie słuchał, gapiąc się na nagą pupę.
Z satysfakcją czytam nagłówek tekstu Gretkowska do lamusa, no, wreszcie jestem klasyka pisarzy mojego pokolenia. Co prawda, wzmianki o tym pojawiają się przy obrzucaniu błotem, a nie nagrodach, ale to zawsze cieszy. Niestety pełen buńczucznych haseł felieton o nowej prozie nie jest nawet na jej poziomie. Autorzy (czy trzeba odwagi za dwoje, żeby wymyślić mądre i głupie opinie?), chcąc skreślić starych pisarzy, powołują się na zdanie starca Ranickiego, niesprawiedliwego w ocenie książek Tokarczuk i Stasiuka. On nie jest nieomylny. Facet nie czuje bluesa, z czego skwapliwie korzystają rodzimi głusi na literaturę. Tym bardziej się mylą, przytaczając mylną ocenę. Ranicki gustujący w innym typie wrażliwości nie przekona mnie, że Dukla czy Prawiek to wsiowe dyrdymały.
W tym „Przekrojowym” tekście pohukiwanie, że młode zmiecie stare, bo nadchodzi i jest genialne. Po pierwsze, musi nadejść i to nie klęska poprzednich pokoleń tylko normalność, nawet jeśli zaćpana i zarzygana, z czego się tak cieszą autorzy felietonu. Ale niekoniecznie nowe musi mieć jedną mordę pozszywaną przez krytykę. 1 tak jak poprzednie pokolenie nie musi być na jeden temat, ważne, żeby było dobre. Po drugie, problemy rocznika 60. nie są unieważnione kłopotami ludzi z lat 80. Po trzecie, nieważny jest temat i te pokrzykiwania socrealistyczne, że nastała prowincja i beznadzieja. Ważny jest poziom tego, co napisane, a nie traktor i przodownica ustroju.