– Słyszeliśmy o panu dobre rzeczy.
– Dziękuję.
– Więc obniżymy panu pensję o jedną piątą.
Waha się, czy przyjąć propozycję, nie z powodów biznesowych. Oddziela manipulację emocjami od logiki. Prosi o czas do namysłu, chce zanalizować bezsens sensu, który właśnie usłyszał. Wtryniają się mu w rozmyślania w środku nocy, ze strachu, że go stracą:
– Ależ zgadzamy się na wyższe wynagrodzenie.
– Za jakie grzechy człowiek musi być szynką rzucaną na ladę tych kupczyków? Plasterek po plasterku obierany z godności? – podłamuje się.
– Jesteśmy płascy! Dwuwymiarowi, to najnowsza teoria fizyczna opisująca do składu i ładu wszechświat będący wielkim hologramem – pokazuję Piotrowi rysunki ze „Świata Nauki”.
– Zawsze lubiłem małe biusty – sprowadza kosmos do swoich ulubionych wymiarów.
Próbuję mu przemycić hologramową rewolucyjność za pomocą Hildegardy z Bingen, jej wizji świata w krysztale oświecanym Duchem Świętym. Nic. On nie odróżnia hologramu od halogenu. Zmienia temat, sadzając mnie przed oknem i zachodem słońca.
– Zobacz – pokazuje na pole przed domem – Chełmoński: babina w zapasce piecze ziemniaki w ognisku.
– Obrazy są też dwuwymiarowe…
– Chełmoński, Corot – licytuje krajobraz.
Jedziemy do Warszawy i w radiu Muniek śpiewa o stolicy. Tępe olśnienie błyskiem brudnych szyb wieżowców. Warszawa to Muniek w ciemnych okularach. Tak samo prowincjonalna, fałszująca. W przyciemnionych szybkach limuzyn i biurowców dla ukrycia wad. I wiecznie z siebie zadowolona.
Jedni nie wierzą w życie pozagrobowe, ja we fryzjerów. Nie proszę już więcej o nowe uczesanie -może mieć skutki nieudanej operacji plastycznej. Przestałam chodzić do słynnych obcinaczy po nieodwracalnej rozmowie o filmach:
– Miałeś mnie ostrzyc na Meg Ryan, tak jak za ostatnim razem.
– No jest.
– Giulietta Massina z La strady – łapię się za kosmyki. – Miało być z French Kiss, no tego, gdzie Meg Ryan całuje się z Kleinem.
– Oooo – żadnej skruchy, i tak będzie skubał dzianych klientów. – Pomyliłem filmy.
U zwykłego fryzjera w centrum handlowym jestem bezpieczna, nie rozmawiamy o kinie, proszę dwa centymetry krócej. Na fotelu obok dziewczyna chce uchylić okno: – Za bardzo czuć chemię – tłumaczy.
Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z mojego osiągnięcia ewolucyjnego: wychodząc z domu, instynktownie uruchamiam zapadki blokujące węch. Wychowałam się przecież w śmierdzącej komunie, czasami nadal zalatuje.
– Dom nie lokomotywa, nie odjedzie, nie? – Piotr nie jest do końca pewien. Rozbuchany kominek nie może wyhamować i coraz głośniej buzuje, prawie gwiżdże.
„Wróżka” proponuje mi felieton. Może nadarza się okazja, by z miesiąca na miesiąc pospisywać to, z czego kiedyś chciałam mieć książkę o drugiej stronie kart tarota, koszulkach czarownicy? Redakcja pyta, jak zatytułować cykl. Oni są od magicznej strony życia, proponuję więc bezpretensjonalne „Życie przed śmiercią”. Nie przechodzi, za banalnie prawdziwe.
Powtórka Butch Cassidy i Sundance Kid. Uwodzicielscy Redford z Newmanem sprzed lat.
– Wdzięczą się do siebie, ale nie ma w tym nic homoseksualnego – dziwi się Piotr.
– Może oddziela ich męski brud – sądzę po westernowych koszulach.
Patrząc na ich młode trzydziestoletnie twarze, nie umiem docenić starości. Dla niej nawet najlepsze portrety są zwykłymi, odrzucanymi szkicami na kartce pomiętej w zmarszczki.
W pracowni u Misiaka. Stosy kolorowych pism potrzebnych jej do pracy. Dawniej u znajomych były paczki samizdatowej bibuły. Coś jednak zostało wspólnego. W tych nowych gazetach stylizują wszystko: od sesji mody po niby-reportaże, więc można się też wystylizować na wartości.
Przed domem sołtysa naszej wioski leją asfalt. Mimo że smoliście czarny, ma czerwonawy połysk dywanów rozwijanych przed osobistościami. U nas malownicze koleiny.
Przyjaciel Filozof przynosi nową umowę o pracę. Twierdzi, że dokonuje eksperymentu na sobie samym, żyjąc w kraju wczesnokapitalistycznym. Odmówił firmie ceniącej go mniej z tego powodu, że ma dobrą opinię. Zaryzykował gdzie indziej. Przyniósł projekt umowy: pół pensji stałej, a druga część zabierana za karę lub darowana w nagrodę. Nie ma to nic wspólnego z premią.
– I co? – pytamy jak o trafienie w totolotka, bo i połowa pensji astronomiczna.
– Moja opinia jest taka: w kapitalizmie płacą za to, że jesteś narzędziem, dyspozycyjnym i cholernie sprawnym. A ci, dopiero kiedy uznają cię za narzędzie, wypłacą resztę pensji. To jest post- czy prekapitalizm?
Jedyna z chwil zmierzchu, gdy za oknem kolory, światło i dźwięk są w tej samej tonacji.
– Mogełam, bojałam – każde dziecko mówi logicznym esperanto. Dopiero z czasem uczy się błędów i przekręceń zwanych dumnie tradycją językową.
Znowu Muniek, przed północą w TV. Obchodzi dwudziestolecie publicznego seplenienia. Ciechowski też seplenił, jednak układał słowa i muzykę, przy których nie zwracało się uwagi na problemy z wymową. Może Muniek nie ma innych problemów? Świat też się już niczym nie przejmuje, nie zmutowal, ale zmuńkowal.
Co rano wsadzam do miksera banany, marchew na świeży sok dla Poli. Mogłabym kupować gotowe, prościej. W tym sokowirowaniu podejrzewam się o przerabianie własnych bulw i narośli psychicznych. Miażdżone jabłka to moje owocowe piersi, z których cieknie sok, hucząc na cały dom. Zagłuszając wspomnienia: nie karmiłam, z braku mleka. Najchętniej przegryzłabym sobie wtedy sutki, żeby dawać jej do picia krew. Na porodówce wyciskano mnie maszyną, która odciągała jakieś żałosne krople. Gdyby skonstruowano mlekowirówkę, byłoby więcej.
Zazdrośnie patrzę na krowę za oknem. Wyprowadzający ją chłop stoi przy niej, jakby dostał od żony polecenie:
– Idź no, Zenek, na pole i zrób mleka do kawy, bo zabrakło.
Dzwoni Głowacki, nigdzie nie ma przewodników po Madrycie. Wykupili ludzie prezydenta, wszystkie sto z całej Warszawy. Tylu się ich chyba zmieści do samolotu na madrycką konferencję.
– Co w niej jest? Oczu oderwać nie można, a zwykła taka – zastanawia się Piotr, oglądając zajawkę filmu z Liz Hurley.
Misiak mówi to samo. Na sesję z Hurley zeszli się faceci z okolicy, chociaż w innych studiach były młodsze, bardziej rozebrane modelki.
– Ona ma oczy w kształcie orzęsionej cipy, nie widzicie? – podsuwam rozwiązanie.
– Mamusiu, ja siebie lubię – odkryła dzisiaj Pola, przewijana w pośpiechu.
Zaraz mam samolot, jest strajk taksówkarzy i mogą być korki.
– I niech ci tak, dziecko, zostanie do końca życia – proszę.
– Amen – potwierdza Piotr.
Dzisiaj w łepetynce odłupała „ja” od „siebie”. Przewrót kopernikański w drewnianej chatce. Przytulam Poicie. Nieważne, kim będzie jej „ja”, nieważne, jak ma na imię. Dla mnie prawdziwe to zawsze „moja córeczka”. Tym, co dzisiaj powiedziała, zrobiła wielki krok w kierunku samej siebie, tak podobny do jej pierwszego samodzielnego kroku. Gdy mając roczek, pewnie stanęła na nóżkach, wyciągaliśmy do niej ręce, czekając, kogo wybierze:
– No chodź, chodź do mamusi!
– Chodź, chodź do tatusia!
A ona nie poszła ani do mnie, ani do Piotra. Podreptała do uśmiechniętej, szczęśliwej dziewczynki w lustrze.
Spóźniłam się na samolot. Ale no pasaran, nie odpadnę walkowerem. Głowacki z Foglerem, szefem Ars Polony, holują mnie telefonami: Próbuj, próbuj. Jeszcze masz dwadzieścia minut, dziesięć, jeszcze nie wpuszczają.
Heroicznie po czasie wkraczam na lotnisko, miałam farta: samolot odleci godzinę później.
W kolejce do odprawy, wśród rodaków wymyślam nowe logo polskich linii. Mało kto na świecie rozumie napis „LOT”. Zamiast tego przednia rufa, pysk, czy jak to się tam nazywa w samolocie, powinna być ozdobiona wielkimi wąsami rozwiewanymi wiatrem. Wtedy każdy, z ziemi czy powietrza, rozpozna: Polska.
Gdyby jeden wąs był na biało, drugi na czerwono, to wyparłyby narodowo i patriarchalnie latawiec mający nas reklamować w Europie.
Z przesiadką w Paryżu lecimy pół dnia. Wkuwamy z Głowackim samouczkowy hiszpański. Decydujemy się perfekcyjnie opanować: Yo soy Carlos. Wykrzykujemy to taksówkarzowi w Madrycie, a on ucieszony, że go znamy, potwierdza: Si, si, yo soy Carlos.
Ma ręce zajęte kierownicą, więc gestykuluje twarzą wyrażającą ulgę – wreszcie koniec upałów. Wyciąga język w stronę uchylonego okna i zlizuje deszcz, rozumiemy, że pierwsze krople od wiosny. Co za sugestywny kraj. Ma się ochotę powąchać niebo nabrzmiałe deszczem, jest tak blisko.
Kwaśniewski i orszak biznesmenów idą do pałacu słuchać Chopina z okazji Dni Kultury Polskiej. My z Głowackim też chcemy do króla. Nie daliśmy, co prawda, ani grosza na Quo vadis, ale również czujemy się twórcami.
Stanowcza odmowa, trzeba było załatwiać wejściówki wcześniej. Postanawiamy się odciąć od rządowych ważniaków. Będziemy mówić, że my nie przylecieliśmy z okazji Dni Polskich. Hiszpanie zaprosili pisarzy na G: Głowackiego i Gretkowską, z okazji pięćdziesięciolecia odkrycia punktu G.