Idę na mszę, idę na dziewiętnasty wiek. Kobiety w cerkwi umalowane jak pamiątkowe babuszki. Policzki w różane kółeczka, usta na czerwono i narysowane oczy lalek. Wszystkie w chustkach na głowie. Leją sobie herbatę z obtłuczonego metalowego czajnika. Nie jestem gdzieś na Solówkach, to centrum Moskwy. Błogosławione pięknymi śpiewami i podatkiem jednej kopiejki na odbudowę cerkwi od każdej butelki wody mineralnej. Innej nie da się tu pić.
Na Targach przy polskim stoisku, gdzie już wszyscy wiedzą o moim nieudanym spotkaniu z petersburskim wydawcą i każdy powiedział swoje zdanie na temat Rosji, ustawia się szpaler ciekawskich. Kroczy nim człowiek z Petersburga, w szarym swetrze i brodzie wytarzanej w marokańskiej złocistej kurkumie. Patrzy na mnie ikonowato, groźnie i zadumanie:
– A co, polska księżniczka nie była, zabyła?
– Była, godzinę czekała.
Jedno nie wierzy drugiemu, porównujemy fakty, adresy. Zgadza się. Kiedy jadłam w piwnicy, na górze odbywał się przy ognisku bankiet na moją cześć. Wydawca powiedział rosyjskiej obsłudze, kogo oczekuje, ja też rozmawiałam z Marokańczykiem po francusku. Rosjanie się z nim nie dogadali, my się nie zauważyliśmy. Wydawca nie powiedział mi o przyjęciu, chciał zrobić niespodziankę. Zrobił, z zaskoczenia nie byłam na bankiecie, pierwszym w życiu dla mnie.
Pyta, czy przyjadę w białe noce do Petersburga promować Polkę. Upewniam się, czy do tego Leningradu, co jest Piotrogradem. I tak się nam coś pomyli, wolę nie ryzykować.
Wreszcie powrót. Głowacki odleciał dzień wcześniej, szczęściarz. Był moim mental guardem, więc słowiańskiej duszy czegoś brak.
Ominął go wyczyn wracającego z nami polskiego dziennikarza. Nawalony stoliczną nie wyrobił psychicznie widoku sołdatów przy odprawie na lotnisku. Za wszelką cenę musiał się wydostać z oblężenia. – Nie wezmą mnie żywcem – postanowił. Alkohol połączył się mu z genami i bohatersko dał nura w czeluść prze-świetlarki bagaży.
Pola z rozwianym włosem, dłuższym od niej zwiniętej w kłębek, śpi na Okęciu w ramionach Piotra.
Z samego rana przyjeżdża stolarz sfotografować swoją szafę do albumu rzeczy udanych. Gratuluje mi zajęcia pierwszego miejsca w Moskwie, widział w „Teleexpressie”. Przez chwilę jestem Marylą Rodowicz albo sportsmenką. Nie próbuję tłumaczyć, że nie ja, tylko stoisko, w końcu pokazali w telewizji, na jego własne oczy.
Dzwonią z miasta, więc jadę. Co za przyjemność nie być w Moskwie. Najpierw do Wydawnictwa, wydają pierwsze w Polsce pocketbooki. Na okładce Polki… jabłuszko. Bo Grochola ma gruszkę na Nigdy w życiu? Ile to już obrazków z owockiem: wisienki dla homo, jabłuszka dla hetero. Czy na okładkach trzeba wybierać między infantylizacją a porno? Jesteśmy w przedszkolu, gdzie każdy ma szafkę z grzybkiem, w szopkach politycznych są zwierzątka, a dla starszaków silikonowy koktajl z cycków?
W barku Edipressu, gdzie na kolanie robię korektę felietonu, dolatuje mnie zapach grzanek z omastą intelektualną Doroty Maj, naczelnej „Urody”:.Żyjemy na wyspach unoszących się nad rzeczywistością”.
Z gazet wychyla się wszędzie Kwaśniewska. Tylko 80 procent widzi ją jako prezydenta. Gdzie dwudziestoprocentowa reszta? Przecież kult Matki Boskiej jest w Polsce prawie stuprocentowy.
Skręcam desperacko do sklepu z lampami. Jeśli nie kupię dzisiaj, znowu kilka lat będziemy bez żyrandola. Lepiej od razu zawiesić szubienicę z ogoloną głową żarówki. Nie mogę wybrać, każdy podobny do pałąka i kręcąc się brzydzi.
Zaganiam Połę do ogrodu. Wyślizguje się, wdrapuje na płot. Sąsiedzi z trzylatkiem kiwają ze zrozumieniem, oni mają już to za sobą.
– Kryzys dwulatka – mówią. – Ten wiek nazywa się „parszywym dwulatkiem”.
Gdybyśmy codziennie załatwiali jedną sprawę: zmianę adresu, elektrownię, zalegalizowalibyśmy się za dwa miesiące.
Przy lesie domostwa szczęśliwych, zasiedziałych tu wiochmenów. Przed nieotynkowanymi domkami relikwie wspomnień: kwietnik z opon, fotel dentystyczny z wódeczką na metalowej spluwaczce.
Copiątkowy Seks w wielkim mieście, cotygodniowa msza kobiecości dla wszystkich moich znajomych. Baśń o kobietach mających seks z mężczyznami. Jeśli trwa on dłużej niż dwie minuty do przedwczesnego wytrysku, to już kochanek tantryk. W Polsce z reguły – tetryk mogący dłużej dopiero po sześćdziesiątce, gdy już niewiele czuje.
Im więcej jestem z Połą, tym bardziej podziwiam swoją matkę. Za jej nadopiekuńczość, kiedy tego potrzebowałyśmy razem z siostrą (nie szła do kina, ulubionej operetki, żeby nie zostawić nas samych), i totalną wolność, gdy opieka już nie była potrzebna: pojechałam na moje pierwsze samodzielne wakacje, mając piętnaście łat, gdy moje koleżanki przed 21.00 musiały być w domu.
Matka jest troską i zarazem obojętnością, inaczej nie dałaby sobie rady. Jest sprzecznością jak miłość. I zawsze cierpi: poświęcając siebie albo zostawiając dziecko dla jego dobra.
Bawimy się z Połą w lesie w chowanego między słońcem a cieniem. Ukryłam się za sosną, przytuliłam do niej. Ma zapach dziecka. Ani rozgrzanego dobra, ani intensywnego zła. Zielony kaprys, ufność ciepła chronionego jeszcze korą.
Zadźganie nożem w sztokholmskim sklepie szwedzkiej minister spraw zagranicznych. Na kilka dni przed głosowaniem Szwedów, czy zgadzają się przyjąć euro. Minister namawiała opornych do wspólnej waluty.
To morderstwo podczas zakupów jest mordem rytualnym w intencji mamony? Ofiara złożona złotemu cielcowi – taki znaczek połyskującego byczka, symbol zjednoczonej Europy, mam w paszporcie na stronie ze szwedzkim prawem pobytu.
Większość polityków to wybrani, do których nie można się dobrać. U tych, którzy trwają pod zmienionymi partyjnymi nazwami jeszcze od czasów komuny, muszą zachodzić zamiast ruchu myśli jakieś ruchy tektoniczne: napierająca płyta czołowa z wysiłkiem wynosi na powierzchnię starą myśl jak starą baśń o uczciwym towarzyszu. Polityka w takim wydaniu jest sezonową robotą dla psychopatów.
Czemu w radiu puszczają namiętnie housik, houseshit japiszonów? Prowadząc, nie odróżniam tego od pracy silnika. Nie jestem dobrym kierowcą, muszę się wsłuchiwać. Czy to zmowa inżynierów, robią silniki pod mechaniczną muzykę?
Znajoma na imprezie producentów AGD dostała dla dziecka pluszowe maskotki, które okazały się puchatą miniaturą pralkowych silników. Specjalizacja firmowych dzieci?
Nocą pojechałam na Basen. Cierpliwie czekałam drugiego dna odkrywającego ukryty sens filmu. W finale dowiadujemy się, że historia jest wymysłem i może się nie zdarzyła. Tytułowy basen okazał się nocnikiem podawanym w szpitalach.
Przeniosłam się do drugiej sali na Hero. Chyba trafiłam jeszcze gorzej. Rewelacyjny (niestety) przeszczep chińskiej propagandy na amerykański show. Coś w stylu Spalonych słońcem Michałkowa – pięknie namalowana kryptoideologia. Mordowany lud się buntuje, ale rozumie, że wyrzynany jest dla dobra stada jak zarażona trzoda. Dlatego gdy będzie mógł, nie rozprawi się z pasterzem, królem albo przewodniczącym. Przyjmie wyrok na szlachetnych buntowników (także tych z placu Tiananmen). Prawo jest ponad wszystko. W Chinach nie tamie się praw człowieka, łamie się tylko człowieka – pokrętność wschodnich tortur myślenia.
Mieć dom, w dodatku drewniany, to zupełnie co innego niż mieszkanie. Nie oddzielają nas sztywne płyty ścian wykrochmalonych na biało. Tutaj słychać każdy ruch w więzadłach belek. Trzeszczą, wplatając nas w swój drewniany organizm. Przekazują skrzypieniem każdy impuls.
W łazience na dole słyszę, co się dzieje na górze w przeciwległym końcu – stłumione dźwięki rozmów płyną powolnym pulsem domu zakrywającego nas swoim zdrewniałym ciałem.
Jego belki pachną w słońcu żywicą. Kolorem przypomina trochę bochenek chleba, chrupiący, ze złocistą skórką wypieczoną letnim żarem.
Moja górna wąska warga nie pasuje do zmysłowej dolnej. Mówiąc, ocieram je o siebie – te niedobrane połówki w ustawicznym sporze. Rozdzielające się, grymaszące jedna przeciw drugiej i znowu się tulące, zaciskające na sobie. Może przez usta przechodzi mój prywatny równik. Czemu człowiek nie miałby mieć swoich południków i biegunów. U większości ten równik przecina właśnie usta, południk przechodzi między oczami o różnym kolorze i kształcie, jakby z innych części świata.
O redaktorze Tekieli – anieli sfrunęli i łeb ci odjęli. Jadąc, słucham Radia Józef i audycji Tekielego, mojego przyjaciela ze studiów, gdy jeszcze się nie nawrócił razem z pampersami. Dzwoni do niego uboga matka czworga dzieci zaniepokojona wywiadem, którego gdzieś tam udzielił:
– Leczyłam dotąd moje dzieci homeopatią, bo tanie i skuteczne. Ale odstawiłam, gdy pan powiedział, że to niezgodne z nauczaniem katolickim.
O ile wiem, cuda Ojca Pio nie zdarzają się codziennie w polskich domach. Na anginę też nikt nie przepisuje wody z Lourdes. Czy szykuje się lista antybiotyków uświęconych?
Skąd ta gorliwość redaktora? Neofici są najupierdiiwsi – zwalczają samych siebie takich, jacy byli.
Dałam Polci życie, więc jestem jej winna swoje. To tak oczywiste jak dzielenie się chlebem, popijanie go winem.
Szczęście, że tylko o tym wiem i pamiętam, a nie muszę czuć. Wyciskać z siebie tego bólu podobnego do rodzenia, gdy coś jej grozi, jej ufnemu uśmiechowi. Najgorszy dzień w moim życiu, gdy miała trzy miesiące i spadła ze stołu. Ta niepewność, czy nie krwiak, czyjej senność nie jest efektem uszkodzenia mózgu. Gdyby odeszła, poszłabym za nią, opiekować się jej śmiercią, kto to zrobi lepiej od matki?
Obiecałam nie zostawiać już więcej Poli dłużej niż dwa dni. A tu zaproszenie do Madrytu. Namawiam Piotra na wspólny wyjazd.
– Nie, nie będziesz miała czasu, my w hotelu, strata forsy. Wolę zostać w ogródku. Wolimy.
Dostałam rozgrzeszenie, ale nie rozpuszcza to poczucia winy, że wypieram się córki pierworodnej. Jej zielonego spojrzenia.
Za płotem pojawił się nowy sąsiad. Ciężar – 3400 gramów, waga godna półmetrowego dżentelmena o imieniu Konstanty.