– Zgoda.
Jesteśmy umówieni na finalną randkę życia.
Zdesperowana pracująca matka jest w stanie wypić odkamieniacz, czego dokonała właśnie nasza sąsiadka, mama Natalki. Zapomniała o czyszczącym się czajniku, wlała sobie z niego herbaty, wcisnęła cytrynę i wypiła z pół szklanki. W szpitalu roześmiali się jej w nos.
– Nie boli, nie truje. Tam jest kwas fosforowy, ten sam co w coli, nic pani nie będzie – odesłali ją do domu.
Przyszła do nas pobiadolić. Częstujemy ją wodą na wypłukanie resztek, na jej strutą minę. Gdyby dostała zwolnienie, uratowałoby ją to przed pracą. Jutro przyjeżdża szwajcarski właściciel firmy i oni, inżynierowie z działu sprzedaży, muszą zostać po godzinach, by na jego cześć szorować w piwnicy piece, które sprzedają.
– Czemu nie sprzątaczki? – widzę sąsiadkę w manikiurze i obcasikach miotającą się po kotłowni.
– Taki zmuszalski obyczaj.
Jeszcze jeden rozdział z przeglądu rozpaczy polskiej.
W podsiadłości na pakach, w pustych murach nagranie do „Portretu Polaków” o mężczyznach. Siedzę przed kamerą i trafia we mnie seria pytań o facetów. Mam pół minuty na każdą odpowiedź. Więcej czasu daje się hodowcom jedwabników gawędzącym o zwyczajach robali.
– Co mężczyznom nigdy nie przyjdzie do głowy? – pyta redaktorka i mikrofon na drągu opuszcza się nad moją głową niecierpliwie jak laska poganiacza.
– Że kobieta jest boską karą za masturbację.
– Ło Jezu, nie przejdzie – martwią się kamerzyści.
– Czemu?
– Program będzie przed jedenastą w nocy.
– Czym można sprawić mężczyźnie przyjemność? – słyszę i kombinuję streszczenie samouczków męsko-damskich.
– Najlepiej kupić mu koniak, zrobić laskę i dać spokój.
Po zadowolonych chrząknięciach kamerzystów wnioskuję, że trafiłam.
– Może to samo inaczej, bo nie przejdzie… – prosi redaktorka.
Jestem bezradna. To audycja nie o mężczyznach, ale ministrantach. Co powiem, potną, program nie jest na żywo. Skleja tekst według własnej definicji mężczyzny, tego z rysunków o ewolucji człowieka. Od małpy, małpoluda, po Adama. Nigdy w tej wędrówce przez wieki i podręczniki szkolne nie rysują kobiet. Może kicały gdzieś obok albo w ogóle nie ewoluowały, o czym świadczy ich zwierzęce traktowanie zwane tradycją.
– Dlaczego pani mężczyzna jest z panią? – patroszą moją intymność przed kamerą.
– Bo ma instynkt stadny, a we mnie jest wiele kobiet – chcę coś jeszcze dodać, ale brak czasu. To, co powiedziałam, to tylko tytuł, jesteśmy razem, bo…
– Czego mężczyzna nie chciałby usłyszeć?
– Kiedy Ewa miała dość rajskiej nudy, poprosiła Boga o rozrywkę. Przyprowadził jej zwierzęta. Ona jednak nadal nie była zadowolona..Jeśli stworzę ci mężczyznę, nie będziesz się nudzić. Ale on będzie cię źle traktował, będzie arogancki, ograniczony, agresywny”. „Chcę, chcę” – upierała się Ewa. „Dobrze, pod jednym warunkiem: nigdy mu nie powiesz, że ty zostałaś stworzona pierwsza. To będzie taka tajemnica, między nami, kobietami”.
Ta opowiastka powinna przejść przed godziną 23.00, przed cenzurą na brzydkie słówka i brzydkie myśli. Po północy można już nie udawać, być sobą. Ci, których na to nie stać, mogą iść spać.
Gdy zakończono moje przesłuchanie w „Portrecie Polaków”, uświadomiłam sobie, że program był podobny do pokazowego spotkania AA, zaczynającego się od przyznania:,Jestem alkoholikiem”. Tak, jestem kobietą, faceci to mój szkodliwy nałóg i spowiadam się z tego, jak radzę sobie z własnym.
Czy to posunęło się już tak daleko? Demaskacja mężczyzn, wstyd przed ich hodowlą w domu? Gardzę nimi, nazywając alimenciarzami, szydząc z ich niedostosowania, egoizmu. Jednocześnie potrzebuję i cenię za wysiłek uczłowieczenia siebie samych. Jednego z nich nawet kocham. Za co? Za kruchość istnienia. Przecież oglądając te nieszczęsne tablice antropologiczne ewolucji człowieka, dowiadujemy się o zadziwiającym współistnieniu dwóch ludzkich gatunków: człowieka i neandertalczyka, który wymarł zaledwie trzydzieści tysięcy lat temu. Jeśli tak dalej pójdzie, nasze drogi ewolucyjne też się rozejdą: panowie na lewo, panie na prawo. Zbyt wiele nas różni. Na sto fajnych kobitek przypada jeden normalny facet. Męscy neandertalczycy mający problem z wyartykułowaniem „kocham cię” potrzebują do przetrwania tylko maczugi piwa w ręce i kumpli. Pewnego dnia nie wyjdą więcej ze swoich jaskiń oświetlanych migającą telewizją.
Odbieram siostrę i siostrzeńca z Centralnego. Mam za wycieraczkami reklamówki agencji.
– „Francuski bez” – ekscytują się Piotr z siostrą w domu. – Ale sexy, dają… klientom kwiaty?
Dziesięć lat starsi i romantycy. Pokolenie wierzące w prawdziwe kwiaty w burdelu, w pretty woman.
Nokturny Chopina z radia. Nie wytaczam tylko dlatego, że nie mogę sięgnąć do przełącznika, prowadząc. Chopin jest przerażający. Serce na wierzchu, dziury w płucach. Tego się nie da na żywca. Jego muzyka to płyn kontrastowy wstrzyknięty do duszy. Gnijące ciało i szpila świadomości.
W domu natychmiast ogłuszam się rockiem. Nie myśleć, tańczyć.
Nic do niczego nie pasuje, więc nadal nie mamy w podsiadłości światła i zasłon. W starym mieszkaniu nie mieliśmy żyrandola trzy lata, aż sąsiedzi z szacunkiem zapytali, czy wystające z sufitu kable to wymóg feng shui. My po prostu nie mogliśmy się zdecydować na klosze.
Zmęczona jazdami, pośpiechem, bezsensowną krzątaniną kładę się w południe. Ciało na wysokości materaca, aleja nie trzymam poziomu i spadam dużo niżej.
Dusza zostaje jako metafizyczna zawiesina z trupa. Może tak jest po śmierci?
Wreszcie się stało. Piżgnęłam burtą czołgu w furtkę, aż zdarłam listwę. Drzwi wozu do wymiany, płot się chwieje. Piotr otworzył bramę i pokazywał mi drogę z przodu, siostra nawigowała z tylu, ja wolniutko miażdżyłam ogrodzenie. Zamiast listka dla początkujących chcę graficzny znak ręki z uniesionym środkowym palcem – spierdalaj, jestem niebezpieczna.
Po dniu poświęcania się dla podsiadłości, wyciąganiu Poli z kominka chwila średniowiecznego wytchnienia u dominikanów na Freta. Pod gotyckim sklepieniem jest się chronionym ceglanymi dłońmi. Złożone do modlitwy, zaciśnięte nad małymi grzesznikami i wielkimi grzechami. W bocznej nawie barokowa kapliczka Kotowskich z roku 1699. Na wejściu do niej chwalebne epitafium: „Maria Kotowska – oprócz płci nie miała w sobie nic niewieściego”. Mój Boże, największą cnotą tej kobiety w oczach jej męża było niebycie kobietą. Trzysta lat i jaki feministyczny awans. Kobiecość stała się zaletą. Może za kolejne trzysta zrówna się w prawach inne człekokształtne: nauczone mówić ludzkim językiem migowym szympansy mordowane w eksperymentach medycznych.
Przed kościołem czeka Misiak. Pokazuje z daleka znajomego. Zerwałyśmy z nim znajomość, gdy Misiak odrzucił jego zaloty, a on w zemście, mieszając zawodowe z uczuciowym, skasował jej projekt plastyczny. Wołamy go. Zdziwiony przebaczeniem wraca do tamtych czasów, omijając finał.
Znajomy przypomina sylwestra sprzed dziesięciu lat. Tak podziwialiśmy wtedy swoje balowe stroje, że się zamieniliśmy: ja tańczyłam w jego smokingu, on w mojej lycrowej sukience z boa. Przeszłość nie jest taka zła. Zostaje po niej uśmiech, nie kota, ale samej Alicji. Śmieją się jej zmarszczki, bo tamtej twarzy już nie ma.
Pędzę o siódmej do podsiadłości, żeby zdążyć przed stolarzem. Piotr rusza kwadrans później z zapomnianym przeze mnie kluczem. Stolarz, piłując i stukając, opowiada o swoim budowanym domu. Oczywiście nie drewnianym.
– Nie mam zaufania do drewna – mówi fachowo.
Opisuje budowę, jeszcze jeden betonowy, wielopokoleniowy schron rodzinny. To my, miastowi, stawiamy nic niewarte drewniane chatki.
Nauczyłam się woskować podłogi i stoły. Oczywiście to niepraktyczne. Łatwiej raz na zawsze zakleić drewno lakierem. Zrobić z niego mumię. Ono żyje po ścięciu, chociaż nieme, bez szumu liści. Nadal się kurczy z zimna i puchnie od wilgoci. Dlatego wdzięcznie przyjmuje pieszczotę nacierania pszczelim woskiem, gojącym rany codziennego używania.
Ostatnie zakupy w józefosławskim sklepiku. Żegnam się ze sprzedawczynią.
– Ooo, przeprowadzka nie w środę albo w sobotę, w dzień maryjny? – dziwuje się. – Pierwsza noc musi być na dzień maryjny, inaczej szczęścia nie ma.
Nie wiedziałam. Zadbałam o Merkurego i Wenus, są w koniunkcji akurat dzisiaj, więc może niebo [pobłogosławi…
Pakuje nas czterech studentów z firmy przeprowadzkowej. Każdy flakonik w osobny papier. Kiedy biorą się za staranne owijanie śmieci, protestuję. To zaczyna przypominać egipską przeprowadzkę w zaświaty z każdym zmumifikowanym drobiazgiem.
Nie powinno się pozwolić dziecku patrzeć na wynoszenie mebli, dekonstrukcję jego jedynego świata. Pola płacze, gdy rolują jej dywanik.
O północy koniec przenoszenia. Kładziemy się koło paczek i bezsenna noc. Nowy dom skrzypi, przeciąga się, jęcząc. Skarży się na te lata samotności? Nie może nas ułożyć, znaleźć w sobie miejsca dla nas.
Tak to trochę wygląda, jakbyśmy się turlali z boku na bok po podłodze, próbując zasnąć.
Boję się bandytów (najczęściej obrabiają nowo zamieszkane domy), myszy (na pewno tłumy harcują w kuchni) i samej siebie (co ja zrobiłam?). W dodatku coś piszczy regularnie, chyba alarm.
Łomot do drzwi, jest koło drugiej. Schodzę i widzę przeskakujących przez plot facetów w kominiarkach. Piotr jest pierwszy przy drzwiach, bierze ich na siebie – to ludzie z ochrony. Włączył się alarm. Jak? Wysadziło korki i uruchomił się automatycznie. Odsyłamy wojowników, przekazując do centrali tajne hasło. Po dwóch godzinach to samo, znowu alarm, bo korki nienaprawione. Szepczę hasło, żeby nie usłyszeli go ochroniarze. Widzę się za godzinę, pół godziny powtarzającą dziwaczne słowa dyżurnemu. Jesteśmy w konspiracji antywłamaniowej.
Rano patrzymy na nierozpakowane pudła i z przerażenia ich nie tykamy. Znalezienie łyżeczki do herbaty przerasta naszą inteligencję. Wzywam siostrę. Jej żywiołem jest porządek. Przyjedzie za dwie godziny. Chodząc po dworcu, rzucam okiem na tytuły gazet: Największe zbliżenie Marsa od kilkudziesięciu tysięcy lat. Aha, stąd ci wojowniczy ochroniarze u nas i w ogródku, przyciągnęło ich.