Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czemu pani nie jest u nas w studiu?

– A miałam być?

Audycja o bilokacji czy co? Nikt nie potwierdził spotkania, więc nie pojechałam. Z drugiej strony radiowa cisza i decyzja:

– Porozmawiajmy przez telefon.

– Ale mam małe dziecko – Piotr pojechał do sklepu.

– Trudno.

Łupu-cupu o literaturze. Zatykam dzioba Poli ciastkami, zabronionym cukrem, jednak na antenę przedziera się jej aplauz:

– Jesce, mamojesce!

I wreszcie triumfalny komentarz na koniec:

– Kupa! Ale kupa!

27 VII

Piotr przedziera się przez chaszcze, wołając sobie na pocieszenie:

– To moje powołanie, praca w ogrodzie!

Pola nagusieńka, ja napawam się trawą. Wreszcie nie w gościach, nie w parku czy na wyjeździe.

Mój cień, mój płot i szambo.

Sąsiedzi opowiadają o tutejszych myszach: dwa koty w domu, a one nie dają się zgonić ze stołu.

Opracowuję wrześniową batalię, gdy zacznie się ich atak. Albo ja jesienią przy kominku z Bachem, albo one. Kompromis: myszy obracające się na ruszcie do rytmu Koncertów Brandenburskich.

28 VII

Przyglądam się otoczkom brudu pod paznokciami od grzebania w ziemi. Kiedy miałam takie ostatni raz, w przedszkolu? Palce przypominają teraz dziecięce pacynki. Paznokcie to ich buzie, brud – fryzury. Wskazujący – brunecik z przedziałkiem pośrodku, serdeczny ma pejsiki.

Jestem coraz bliżej natury, bliziuteńko, aż na niej siadam i żądli mnie osa. Szczepionka na wieś.

29 VII

Dzwoni do nas ciocia emerytka. Ona jest w poniedziałku i zaprasza na czwartek. Piotr przenosi ją do swojego wtorku, ja szamocę się między środą i czwartkiem.

– Sprawdzimy – biorę komórkę z datą. Piotr chce ją porównać z kalendarzykiem.

– Który mamy rok? – żongluje trzema notesami z ubiegłych lat.

Wreszcie cyfry i nazwy dni zjeżdżają się w jedną ostrość i na celowniku jest wtorek.

30 VII

„Dom to macica z widokiem” – napisała Erica Jong. Nasza wymaga cesarskich cięć. Po dniu z kosiarką i szmatą wracam do starego domu w podpiaseczyńskim Józefosławiu. Nakupowałam soczków, mleka, warzyw. Z siatami wspinam się po piętrach, wchodzę do mieszkania. Ze zmęczenia gorzej widzę. Klepka w przedpokoju drobniejsza, pewnie mój astygmatyzm z wysiłku zaparował, gorsze rzeczy się halucynowało. Idę dalej do salonu, gdy drogę zachodzą mi sąsiedzi, ci od uszkodzonej toyoty, z piętra niżej. Sądząc po ich minach, przyszli po odszkodowanie. Nic nie mówią, patrzą wyczekująco na kobietę z siatkami… pośrodku ich salonu.

– Przepraszam – rzucam za siebie ukłony i uciekam.

Chyba jestem przemęczona.

W przerwach między kopaniem dołów i pilnowaniem Poli przeglądam Markiza de Sade Thomasa. Boski markiz nie robił gorszych rzeczy niż jego współcześni. Prześladowano go nie za treść, lecz formę. Był artystą, chciał nadać kształt temu, co powszechne. Napisał słowa swym niemym ofiarom, on je kochał z całego sadyjskiego serca. Za to go skazano, za szczerość będącą zawsze największą perwersją.

17
{"b":"88764","o":1}