Wszyscy my bowiem jesteśmy synami światła i synami dnia.
Nie jesteśmy synami nocy ani ciemności.
Nie śpijmy przeto jak inni, ale czuwajmy i bądźmy trzeźwi.
św. Paweł, I list do Tesaloniczan
Spoglądałem na twarz Jezusa o Podwójnym Obliczu. Tę o twardych rysach i zawziętą, na którą nachodził żelazny nosal hełmu. Jezus trzymał w dłoniach miecz, zwrócony ostrzem w stronę ławy, na której siedziałem, a jego napierśnik błyszczał srebrem. Drugie oblicze naszego Pana – bolesne i pokorne, z czołem przystrojonym Koroną Cierniową – schowane było w głębokim cieniu kościelnej nawy.
Siedziałem może nie tyle pogrążony w pobożnych rozmyślaniach, ile szukając w kamiennej sali ochłody przed panującym na zewnątrz upałem. Do pokornej modlitwy nie są mi bowiem potrzebne kościoły, a imię Pańskie można równie dobrze wychwalać w każdym innym miejscu (a może i nawet dobrze to robić w miejscu maksymalnie odległym od najbliższego księdza…). Ten kościół był jednak, o dziwo, niemal pusty i tylko staruszek w czarnym habicie gasił świece płonące przy ołtarzu i kapiące żółtymi, grubymi łzami wosku.
W pewnym momencie usłyszałem jednak stukot twardych podeszew na kamiennej posadzce i kątem oka ujrzałem idącego wzdłuż ław człowieka w obfitym, ciemnym płaszczu z wysoko postawionym kołnierzem. Który to płaszcz, zważywszy żar lejący się z nieba, był co najmniej niecodziennym ubiorem. Przybysz miał czarną, przyciętą w szpic bródkę z pasmami siwizny i bystre oczy szpiega. Zbliżył się do mnie zdecydowanym krokiem.
– To wy jesteście inkwizytorem? – zagadnął, a jego głos rozbrzmiał echem w pustym kościele.
Odczekałem chwilę, przeżegnałem się i obróciłem wzrok na niego.
– A jeśli tak? – odrzekłem pytaniem na pytanie.
– W takim razie mam dla was robotę. Jestem, jak wy to nazywacie, czarownikiem, czyli mówiąc innymi słowy: mistrzem sztuk tajemnych – dokończył z wyraźną satysfakcją oraz dumą w głosie i złożył ramiona na piersiach, patrząc na mnie z góry.
Spotykałem już różnych ludzi. Również takich, którym wydawało się, że są białymi królikami, szczypiącymi trawę w ogrodach najjaśniejszego cesarza. Dlatego nie przejąłem się zbytnio słowami człowieka, który ośmielił się przerwać mi modlitwę.
– I cóż w związku z tym? – zapytałem spokojnie.
– Eeer… – Wyraźnie skonfundował się i zająknął. – Nie słyszeliście? – dodał, odzyskując rezon. – Jestem czarnoksiężnikiem! I żądam, abyście mnie jak najszybciej oddali w ręce mnichów z klasztoru Amszilas.
No tak, tego jeszcze nie było. Owieczka, surowo nakazująca odprowadzić się do wilczego leża. Prosiak, stanowczo domagający się wizyty u rzeźnika. Czyż świat nie bywa czasami pełen zdumiewających niespodzianek?
– Zgłoście się do lokalnego oddziału Inkwizytorium – powiedziałem obojętnie. – Najbliższy znajduje się w Vaxholen, o ile mnie pamięć nie myli. A teraz, za waszym pozwoleniem, chciałbym wrócić do modlitwy oraz pobożnych rozmyślań.
Wpatrywał się we mnie wzrokiem, w którym zdumienie walczyło o lepsze z irytacją. Palcami prawej dłoni szarpnął się za brodę.
– Nie wierzycie mi, co? – wycedził przez zęby. – A jeśli powiem wam, że studiowałem mroczną sztukę z ksiąg asyryjskich oraz perskich czarnoksiężników? I że miałem w rękach łaciński odpis „Sztuki demonologii”, w oryginale spisanej krwią na ludzkiej skórze? Jeśli powiem wam też, że znana jest mi wiedza arabskich magów, w tym „Siedemdziesiąt i siedem piekielnych otchłani” szalonego Yussufa al Ahmadiego, nazywanego Krwiopijcą z Medyny, oraz słynna „Necrosis” Angelusa Kafalatosa? A jeśli dodam, że znam runy walijskich druidów i studiowałem korę świętego dębu nieopodal Llainfairfechan?
Ten człowiek nie tylko nie powinien znać tych ksiąg, ale nawet słyszeć ich tytułów. Jednak wiedziałem też, że największe choćby tajemnice wyciekają, jeśli tylko wie o nich zbyt wielu ludzi. A przecież o „Sztuce demonologii”, dziełach Yussufa al Ahmadiego, czy pogańskim dębie uczono w Akademii Inkwizytorium (zagadnienia te przedstawiano również biegłym egzorcystom). Zrozumiałe więc, że prędzej czy później, mogli się o nich dowiedzieć również postronni ludzie. A na przykład wśród profesorów cesarskich uniwersytetów podobne zainteresowania nie były niczym niecodziennym. Niektórzy nawet podawali się za potężnych czarowników, zyskując pełen lęku szacunek prostaczków, lecz ryzykując jednocześnie, że Inkwizytorium zechce się bliżej przyjrzeć ich życiu. Niestety, miłościwie nam panujący cesarz sam korzystał z rad wróżów, astrologów, chiromantów i innej wyłudzającej złoto hołoty, więc na wszelkie sprawy związane z, jak to nazywał, „nieszkodliwymi czarami” nie zwracał szczególnej uwagi. Co krępowało dłonie inkwizytorom, a ludzi niezdrowo zainteresowanych mrocznymi sztukami utwierdzało w bezkarności. Z tego, co wiedziałem, Jego Cesarska Mość tylko raz raczył się zdenerwować, kiedy jeden z szalbierzy zaczął twierdzić, że wyjątkowa łagodność władcy została wywołana za pomocą czarów spreparowanych właśnie przez niego. Jeśli się nie myliłem, uczony doktor do tej pory tkwił w lochu. A ponieważ Najjaśniejszy Pan wydatki na strawę i opał dla więźniów uważał za fanaberie, więc zapewne fałszywemu magowi nie było teraz do śmiechu. Jeśli, oczywiście, miał tego pecha i jeszcze żył.
– Dajcie pokój – powiedziałem natrętowi. – Czy godzi się dysputować o takich sprawach w domu Bożym?
– Ależ ja żądam, abyście mnie aresztowali. – Jego blada, szczupła twarz pokryła się krwistymi rumieńcami.
– A spalić was gdzie? Tu czy może w stolicy, bo więcej ludzi przyjdzie na spektakl? – Zażartowałem z poważną miną.
– Chcę, abyście mnie odprowadzili do klasztoru Amszilas! – niemal wykrzyczał. – I ja dobrze wiem, i wy dobrze wiecie, czym zajmują się tamtejsi mnisi… – dodał nieco spokojniejszym tonem i przysiadł obok mnie. – Zróbcie to, na miecz Pana! – zasyczał mi niemal w samo ucho, zionąc jednocześnie pomieszanym odorem przetrawionej cebuli i zgniłych zębów.
Odsunąłem się, gdyż moje delikatne powonienie jedynie z najwyższym trudem znosiło podobną gamę zapachową.
– Nadużywacie mojej cierpliwości – rzekłem spokojnie, chociaż o powinnościach zakonników z Amszilas nie dyskutuje się publicznie, a jeśli już, to na pewno nie w kręgu ludzi niezwiązanych ściśle z Kościołem lub Inkwizytorium.
– Na miecz Pana! – warknął. – Co mam zrobić, żebyście mnie aresztowali? Sprofanować, jak wy to mówicie, święte relikwie?
Wypowiedział te słowa i nagle rzucił wzrokiem w stronę ołtarza. Poderwał się z miejsca, jakby zamierzał wprowadzić w czyn śmiałe słowa. Na to już nie mogłem pozwolić. Chwyciłem go za ramię i klapnął obok mnie z bolesnym jękiem.
– Dość tego – powiedziałem stanowczo. – Chodźmy.
– Ano chodźmy. – Zgodził się bez oporu i nawet z satysfakcją w głosie.
Szedłem tuż za nim, niezadowolony, że z jego powodu będę musiał opuścić chłodne wnętrze i wyjść na rozgrzany, kamienny plac przed kościołem. Słońce prażyło niemiłosiernie, a do zachodu było jeszcze, niestety, daleko. Nie przepadam za upałami, wolę raczej zimne dni, a nawet lekki deszczyk. Nie dość, że lepiej się wtedy oddycha, to w dodatku słabszy staje się charakterystyczny odór naszych miast, który, jako człowiek hojnie obdarzony przez Pana zmysłem węchu, odczuwałem zawsze szczególnie dotkliwie.
– Pozwólcie no tutaj. – Wskazałem rosnący nieopodal dąb, pod którego rozłożystymi gałęziami mogliśmy poszukać cienia, a jednocześnie znaleźć się z dala od ciekawskich uszu, gdyby takowe się znalazły.
Stanęliśmy przy grubym, szarobrązowym pniu o spękanej i spieczonej korze. Na jednym z konarów zauważyłem zwęglony ślad po uderzeniu pioruna.
– No więc? – spytałem. – Czego naprawdę ode mnie chcecie?
– Tylko tego, co powiedziałem. – Nie wiem, czy mi się wydawało, czy nie, ale chyba zgrzytnął zębami. – Aresztujcie mnie i odprowadźcie do klasztoru.
– Wiecie co? – Spojrzałem na niego uważnie. – Może was aresztuję i przesłucham tutaj, na miejscu, w Gorlitz?
Zauważyłem, że zbladł i wyraźnie się zaniepokoił.
– Nie, nie, nie – powiedział szybko. – Błagam was, tylko Amszilas… Uwierzcie, muszę tam dotrzeć jak najprędzej.
– Do Amszilas kawał drogi – westchnąłem. – I po co ja wam jestem potrzebny? Jedźcie sami, oddajcie się w ręce zakonników i po sprawie…
– Nie rozumiecie! – Chyba chciał mnie chwycić za ramiona, ale powstrzymał się. – Musicie mnie chronić przez te trzy dni podróży… On, on… chce mnie zabić!
Jego głos stał się niemal piskliwy, a dłonie zaczęły mu tak drżeć, że jedną musiał przytrzymać drugą. No cóż, kimkolwiek był ten człowiek, z całą pewnością wierzył we własne słowa. Oczywiście, nie oznaczało to jednak, że ja mam w nie pochopnie uwierzyć.
– Uspokójcie się – rzekłem łagodnie. – I powiedzcie mi: kto was chce zabić?
Rozejrzał się wokoło spłoszonym wzrokiem.
– On – wyszeptał. – Demon.
– Ach, tak… Demon… – powtórzyłem. – No to zmienia postać sprawy! Macie tu może w Gorlitz jakąś rodzinę?
– Rodzinę? – Skrzywił się. – A co rodzina… – urwał. – Nadal mi nie wierzycie. – Ciężko oparł się o pień drzewa. – Sądzicie, że jestem szalony, prawda? I macie rację, na miecz Pana! Jestem szalony, czy raczej byłem szalony, kiedy… – Zaczerpnął spazmatycznie tchu, wbijając w korę paznokcie. Zauważyłem, że jego palce są zażółcone plamami, być może pochodzącymi z pracy nad alchemicznymi odczynnikami. – Ale to nic nie zmienia – dopowiedział spokojniejszym już tonem. – No dobrze, dajcie mi chwilę, bym was mógł przekonać.
– Ależ proszę bardzo. – Zgodziłem się i spojrzałem z nadzieją w niebo, by zobaczyć, czy słońce zaczyna już chylić się ku zachodowi. Nie zaczynało.
– Nazywam się Casimirus Neuschalk i byłem doktorem teologii cesarskiego uniwersytetu – rzekł i to potwierdzało moje przypuszczenia, co do jego profesji oraz skąd mógł znać tytuły zakazanych dzieł. – Nie będę wnikał w to, jak i dlaczego poznałem tajemne sztuki. – Obróciłem na niego wzrok, ale patrzył gdzieś obok mnie. – Ważne tylko, że popełniłem błąd, inkwizytorze. Zawarłem pakt z siłami, których teraz nie potrafię okiełznać. Moje życie nie jest warte funta kłaków i nie sądzę, abym bez waszej pomocy przeżył nawet tę noc.