Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska,
a siebie zatraci lub szkodę poniesie?
Ewangelia św. Łukasza
Zły łotr wrzeszczał niczym potępiony (zresztą słusznie, bo w końcu jak miał wrzeszczeć?), kiedy legioniści przybijali jego dłonie do krzyża. Dobry łotr krzyczeć nie mógł, gdyż przed spektaklem wyrwano mu język i zaszyto usta. Jezus górował nad nimi wszystkimi, wpatrując się w przestrzeń bolesnym wzrokiem, a na jego twarzy odbijało się cierpienie. Tymczasem legionista huknął ostatni raz młotem w żelazny hufnal, a krzyż ze złym łotrem uniesiono na sznurze i postawiono. Kobieta, stojąca tuż obok mnie, głośno szlochała, jej synek przyglądał się wszystkiemu z palcem władowanym do buzi i wytrzeszczonymi oczami. Ponieważ zły łotr nie przestawał wrzeszczeć (co zaburzyłoby dalszy plan przedstawienia), więc legionista dźgnął go mocno pod serce ostrzem włóczni. Ukrzyżowany mężczyzna wyprężył się, potem zwiotczał, a głowa opadła mu na ramię. Z ust popłynęła gęsta strużka ciemnoczerwonej krwi. Teraz nadszedł czas Jezusa. Grający go aktor (w jego wypadku hufnale wbito pomiędzy palce, w pęcherze ze świńską posoką) powiódł wkoło wzrokiem i rzekł donośnie:
– Ukorzcie się przed Ojcem i uwierzcie we mnie. Kto mi zawierzy, ten jeszcze dzisiaj będzie sycić się chwałą Bożą!
– Sycić się chwałą? – mruknął ktoś obok mnie. – Na miecz Pana, z roku na rok są coraz słabsi!
Obróciłem się, by spojrzeć, kto wypowiedział te śmiałe słowa, i dostrzegłem mistrza Rittera, poetę, dramaturga oraz aktora. Musiał być wściekły, że nie jemu powierzono przygotowanie jasełek, gdyż z taką inscenizacją wiązały się zwykle wysokie wypłaty. A mistrz Ritter, jak większość artystów, cierpiał na chroniczny niedobór gotówki. W czym niewątpliwie był podobny do waszego uniżonego sługi.
– Piszecie gorsze rzeczy – szepnąłem złośliwie i dałem znak, by nie przeszkadzał.
– Odrzućcie szatana! – niemal krzyknął aktor grający Jezusa. – Oto powiadam wam: nadeszła chwila, w której musicie dokonać wyboru. Miłosierny Bóg mówi moimi ustami: ukorzcie się przed chwałą Pańską!
Jeden z legionistów usiadł obok krzyża i wyciągnął z zanadrza bukłak z winem, drugi z premedytacją dźgnął Chrystusa włócznią o stępionym końcu. Tłum zawył złowrogo, a legionista oberwał w głowę zgniłym jabłkiem. Odwrócił się, wściekły, szukając wzrokiem tego, kto go zaatakował. Nie znalazł, więc splunął tylko pod nogi i odszedł parę kroków na bok, by krzyż z wiszącym Jezusem zasłonił go przed następnymi pociskami.
– Czy to tragedia, czy komedia? – Znowu usłyszałem zgryźliwy szept Rittera.
Skrzywił usta w niechętnym grymasie i szarpnął wąską, czarną bródkę, którą hodował, zdaje się, od niedawnego czasu, a która nadawała mu wygląd strapionego koziołka. Tymczasem Jezus smutno zwiesił głowę.
– Nie ukorzyli się przed Panem – rzekł jakby do siebie, ale jego słowa poniosły się głośnym echem, gdyż widownia zamilkła, wiedząc, że zbliża się kulminacyjny moment. – Pozostali pełni pogardy, pychy i obojętności. Cóż więc mam robić? – Aktor powiódł spojrzeniem po publiczności, jakby oczekując, że właśnie ona mu coś doradzi.
– Ukarz ich! – wrzasnął któryś z wynajętych klakierów, a zaraz potem zawtórował mu tłum.
– Zejdź do nas, Jezu! Ukarz grzeszników!
– Może powinienem okazać litość? – zapytał aktor w przestrzeń.
– Nie! Nie! Dość litości! Ukarz ich!
– Tak! – rzekł mocnym głosem Jezus. – Bo czyż nie jest to litościwy uczynek, gdy zabija się wściekłego psa? Czyż nie chroni się w ten sposób wiernej trzódki? Czy dobry pasterz może pozwolić, by jego stado drżało w przerażeniu przed bestią?
– Nie, nie może! Zejdź i ukarz ich! Zabij bestię!
– Niech się tak stanie! – krzyknął więc aktor, a za jego plecami rozległ się huk i pojawił błysk.
Z sufitu opadła jaśniejąca bielą kotara, zasłaniając krzyże. Jednak niemal natychmiast uniosła się z powrotem, tyle że Jezus stał teraz w błyszczącej zbroi, w hełmie z szerokim nosalem i z mieczem w dłoni. Z ramion spływała mu wyszywana złotymi nićmi purpurowa szata.
– Podmienili aktora – mruknął Ritter, niepotrzebnie, gdyż sam wiedziałem, że pierwszy aktor nie zdołałby się przebrać tak szybko. A publiczność nie miała prawa w tej zamianie się zorientować, gdyż hełm z nosalem nie pozwalał dokładnie dostrzec rysów twarzy.
Legioniści zerwali się w udawanym przerażeniu, które zaraz zamieniło się w prawdziwe, kiedy Jezus chlasnął mieczem i ściął jednemu z nich głowę, tak, że fontanna krwi z kadłuba bluznęła prosto na publiczność, a głowa odtoczyła się na skraj sceny. Oczywiście trwoga ogarnęła tylko drugiego z legionistów, gdyż pierwszy zginął, zanim zdążył się zorientować, że spektakl przybrał tak niespodziewany obrót. Mężczyzna próbował zastawić się włócznią, ale miecz Jezusa przeciął drzewce, a potem ostrze wbiło się niemal po rękojeść w pierś ofiary. Legionista opadł na kolana z wyrazem groteskowego zdumienia na twarzy, a publiczność wrzeszczała i klaskała w dłonie. Siwy, sprawiający wrażenie wieśniaka, mężczyzna stojący tuż przede mną, otarł z wąsa kroplę krwi. Przypatrywał się scenie, wytrzeszczając oczy i mamrocząc coś bezgłośnie.
– No, no – powiedział mistrz Ritter, tym razem z nutą niechętnego podziwu.
Przyznam, że rozwój sytuacji też mnie zaskoczył, gdyż jasełka zwykle nie przybierały aż tak drastycznej formy. Owszem, zły i dobry łotr zawsze byli krzyżowani naprawdę, ale do tych ról wybierano zatwardziałych kryminalistów, skazanych na śmierć przez miejską ławę. Natomiast pierwszy raz zobaczyłem, aby na scenie zabito legionistów, a drugi z odgrywających postać Jezusa aktorów musiał być zawodowym szermierzem, gdyż ciosy wyprowadził z widocznym na pierwszy rzut oka kunsztem. Publiczność była zachwycona, lecz ja zastanawiałem się, kiedy twórcom wpadnie do głowy, żeby uzbrojonych Chrystusa i Apostołów wpuścić pomiędzy oglądającą przedstawienie gawiedź. W końcu Pismo mówiło wyraźnie: tego dnia ulice Jeruzalem spłynęły krwią. Kto wie, czy któregoś dnia inscenizacyjna wyobraźnia autorów nie przybliży dawnych czasów mieszkańcom Hez-hezronu w sposób o wiele bardziej dosłowny niżby sobie tego życzyli.
Przedstawienie w zasadzie się skończyło, a grający Jezusa aktor podniosłym tonem cytował Świętą Księgę. Do ramion zdążono mu przyczepić złocistą aureolę, a pod sufitem, na sznurach, unosiło się coś białego i skrzydlatego, co wedle zamierzeń twórców miało symbolizować anioła. Mogłem mieć tylko nadzieję, że mój Anioł tego nie widzi, gdyż bywał drażliwy na punkcie swego wizerunku oraz lubił, kiedy okazywano mu szacunek.
– Chodźmy – westchnąłem, ująłem Rittera za ramię i zaczęliśmy się przepychać przez tłum.
Ktoś zrugał mnie, że przeszkadzam w widowisku, ktoś inny zionął odorem cebuli i piwa, jeszcze inny wbił mi łokieć pod żebra. Znosiłem to ze spokojem, choć ubolewałem jednak, że nie mam na sobie służbowego stroju – czarnego płaszcza i kaftana z wyhaftowanym na piersi połamanym krzyżem. Bowiem, jak zdołałem zauważyć, ludzie zyskiwali nieoczekiwaną umiejętność wtapiania się w otoczenie, kiedy tylko ujrzeli inkwizytora. A nawet najbardziej zatłoczone hezkie ulice wydawały się po chwili być pustawe. Jednak my – funkcjonariusze Świętego Officjum – jesteśmy z reguły ludźmi cichymi i pokornego serca. Wolimy trzymać się w cieniu, aby z niego tym baczniej śledzić grzeszne uczynki bliźnich. Tak to już bowiem jest, że właśnie z cienia najlepiej dostrzec mrok, a blask tylko oślepia źrenice…
W końcu udało nam się wydostać na ulicę. Przygrzewało mocne, kwietniowe słońce, a w tym pierwszym wiosennym upale tym silniej czuć było Hez-hezron. Odpadki, piętrzące się w zaułkach, nieczystości, spływające ulicami lub zaschnięte w twardą skorupę, którą jednak rozmyje pierwszy deszcz. Brudnych, przepoconych ludzi, nigdy nie korzystających z łaźni i nigdy nie piorących odzieży. No i najwyraźniej, ku serdecznemu ubolewaniu waszego uniżonego sługi, byłem jednym z niewielu, którym to wszystko przeszkadzało. Ale taki właśnie był Hez-hezron, a ja musiałem się pogodzić z faktem, że mój los związany był z tym miastem na dobre i na złe.
– Znowu odrzuciliście mi sztukę – rzekł mistrz Ritter oskarżycielskim, choć jednocześnie nieco zrezygnowanym tonem.
– Nie my, lecz biskupia kancelaria – wyjaśniłem, unikając jednocześnie pijaka, który omal nie wpadł wprost w moje objęcia. – Wiecie przecież, że Inkwizytorium nader rzadko zajmuje się sprawami delikatnej, artystycznej materii.
– Czy nie wszystko jedno? – Machnął ręką. – Wiecie, jakie poniosłem straty?
– A dlaczego nie piszecie komedii? – zapytałem i odtrąciłem dłoń złodziejaszka, który próbował obmacać pas Rittera. – Zajmijcie się pogodnymi stronami życia.
Dwie tłuste przekupki rozjazgotały się przy straganach i jedna próbowała zdzielić drugą po głowie cynową patelnią, przy czym poślizgnęła się na kupie przegniłych kapuścianych liści i runęła jak długa z wysoko zadartą spódnicą. Spod materii błysnęły grube łydki, poznaczone krwistoczerwonymi wykwitami rozdrapanych pryszczy.
– O właśnie – powiedziałem. – „Wesołe przekupki z Hezu”. Macie gotowy temat na sztukę.
– Drwicie sobie. – Łypnął na mnie ponurym wzrokiem, a jego blade, niedogolone policzki pokrył ceglasty rumieniec.
– Nie drwię – odparłem. – Czytałem wasze dzieła. Tragiczne miłości, źli władcy, intrygi, zdrady, oszustwa, trucicielstwo, skrytobójstwa, cierpienie w kazamatach, duchy pomordowanych… Komu to potrzebne, Heinz?
Usiedliśmy przy stole ustawionym przed karczmą „Pod Postronkiem i Pętlą”. Nosiła taką dziwną nazwę, bo podobno dawno temu w najbliższej okolicy wznosiła się miejska szubienica. Właściciel pokazywał nawet gościom przegniły pniak, który miał być niegdyś tej szubienicy podstawą, ale osobiście uważałem to za chwyt obliczony na przyciągnięcie klienteli.