Konni zbliżali się do nas spokojnie, stępa. Dowodził nimi zażywny, łysiejący mężczyzna o spoconej i pokrytej ceglastymi rumieńcami twarzy. Z całą pewnością nie wyglądał na inkwizytora, ale ja znałem już członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium i doskonale wiedziałem, że nie należy ich sądzić po pozorach. W końcu Marius von Bohenwald – człowiek, który niegdyś dwukrotnie uratował mi życie – przypominał zapasionego, rozleniwionego życiem kupca. Ale tak mógł sądzić tylko ktoś, kto nie widział, jak potrafił walczyć i zabijać.
– Witaj, Mordimerze! – Uśmiechnął się przybysz. – Jestem Arnold Welrode, do twoich usług.
Zamachał w powietrzu kapeluszem, więc uprzejmie skłoniłem głowę.
– Pozdrowienia od Mariusa – dodał. – Bardzo żałował, że nie mógł cię zobaczyć.
– Bądź łaskaw przekazać mu również moje pozdrowienia oraz szczere wyrazy ubolewania – powiedziałem. – Gdyż wreszcie mógłbym się z nim spotkać, nie znajdując się na wyciągnięcie ręki od śmiertelnego niebezpieczeństwa.
– Młodzieńcza pochopność sądów. – Pokręcił głową Welrode. Widziałem, że jest troszkę rozbawiony, i zastanowiłem się, cóż takiego oznaczały naprawdę jego słowa. – Matthaus! – Obrócił się do jednego ze swych ludzi: – Pomóż zsiąść pani.
Inkwizytor nazwany Matthausem zeskoczył z siodła i zbliżył się do nas. Podał rękę Karli, ale ona miała związane dłonie w nadgarstkach, więc wyciągnęła ku niemu obie ręce. Matthaus ujrzał sznury, zmarszczył brwi i zobaczyłem, że spojrzał na czarownicę z jakimś pytaniem w spojrzeniu, a ona ledwo zauważalnie pokręciła głową. Korzystając z pomocy Matthausa, zwinnie zeskoczyła z mojego wierzchowca, a kiedy stała już na ziemi, inkwizytor przeciął jej więzy wyjętym zza cholewy nożem. Zauważyłem, że robił to niezwykle ostrożnie. Odeszli w stronę luzaka prowadzonego przez trzeciego z przybyszy.
– Przejmujemy twojego… więźnia. – Welrode znowu lekko się uśmiechnął przy ostatnim słowie. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
Zastanawiałem się, jak długo jeszcze trwałoby moje życie, gdybym stwierdził, że owszem, mam coś przeciwko takiemu rozwiązaniu sprawy. Ha, zapewne nie dłużej, niż lot bełtu wystrzelonego z kuszy. Jak się jednak domyślacie, moi mili, nie zamierzałem sprawdzać odporności Arnolda Welrode na podobnie wymyślne żarciki.
– Oczywiście, że nie – odparłem. – Jestem zobowiązany.
– Och nie, Mordimerze. – Zamachał dłońmi. – To my jesteśmy szczerze zobowiązani. Bardzo pomogłeś nam w tej niewdzięcznej i, nie ukrywajmy tego – podniósł znacząco palec – i nie bójmy się otwarcie powiedzieć: wielce zagadkowej sprawie. Do czasu manifestacji demona, która odbyła się w twojej obecności, nie byliśmy pewni, co do właściwej istoty problemu. Mamy nadzieję, że złożysz drobiazgowy raport Jego Ekscelencji ze szczególnym uwzględnieniem faktu, iż pojawił się nowy rodzaj szatańskiego sługi, sam chyba przyznasz, bardzo niebezpieczny… – westchnął. – Ta wiedza z całą pewnością przyda się innym inkwizytorom, którzy być może nie mieliby tyle miłej Bogu dociekliwości i cierpliwości co ty. A z tego powodu ich święty zapał mógłby zostać wykorzystany w złym celu.
– Uczynię, co tylko w mojej mocy, aby w pełni przedstawić niebezpieczeństwo – powiedziałem.
– Którego istota, jak mniemam, została ci już dogłębnie przedstawiona, nieprawdaż?
– Poddałam jedynie pewne myśli – wtrąciła Karla. – A mistrz Madderdin okazał się na tyle bystry, by samodzielnie odpowiedzieć na wszystkie pytania.
– Z całą pewnością, właśnie tak sądziłem. – Pokiwał głową Welrode i wydawał się być zadowolony, niczym nauczyciel, którego uczeń właśnie wykazał się bystrością umysłu. – Spieszę cię jednak poinformować, Mordimerze, że w Amszilas nie zapomniano o twoich błędach… – Jego głos stwardniał.
Skinąłem tylko głową, gdyż cóż innego mogłem uczynić.
Nie tak dawno temu zawiodłem zaufanie i dałem umknąć wyznawcom demona żądającego przerażających ofiar. Nie wiedziałem, czy Inkwizytorium wyśledziło już winnych, i nie zamierzałem się o to dopytywać, skoro nikt nie zamierzał dać mi szansy prowadzenia poszukiwań oraz odkupienia błędów.
– Ale je wybaczono – dodała niespodziewanie Karla.
– Czy tak, pani? – Welrode przez moment wydawał się zaskoczony jej słowami. – Ha, wybaczono – powtórzył, jakby smakując to słowo i starając się zrozumieć jego sens. – No cóż, skoro tak mówisz – dodał. Potem obrócił się do tyłu, w jej stronę: – Czy możemy już jechać?
– Owszem – odparła Karla i uśmiechnęła się do mnie. – Do zobaczenia, Mordimerze, a mówię „do zobaczenia”, gdyż wierzę, że jeszcze się spotkamy…
– Baa! – Rzucił głową Welrode, jakby z niedowierzaniem.
– Ależ tak, Arnoldzie. – Spojrzała w jego stronę. – Spotkamy się, gdyż w sercu naszego przyjaciela płonie szczery ogień, a o to niełatwo w naszych podłych czasach. Żar prawdziwej wiary pomoże mu w ciężkich chwilach, które nadchodzą – urwała na chwilę, a wszyscy milczeli, gdyż jej głos nabrał niezwykłej, hipnotyzującej mocy. – Które nadejdą szybciej niż się spodziewamy. A wtedy zahuczą Boże topory i oddzielą chore konary od zdrowego pnia…
Patrzyła wprost na mnie, a ja nie miałem sił, by wytrzymać jej wzrok, i opuściłem oczy.
– Nadchodzi czas próby, w którym wielu zaprze się po trzykroć, wielu wraz z Panem poniesie Jego krzyż, a wybrani sięgną również po Jego miecz – mówiła, a ten głos wydawał się sięgać do samego dna duszy.
Długą chwilę wszyscy milczeli, jakby wsłuchując się w jej słowa, które przecież dawno już przebrzmiały. A potem dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i urok prysnął.
– Jedźmy – rzuciła wesoło. – I nie kłopoczmy się dniem, który dopiero nadejdzie!
Przyglądaliśmy się, jak odjeżdżają, a kiedy zniknęli nam z oczu za drzewami, Drugi ruszył się w siodle i splunął pod kopyta konia.
– Co oni, niby, spalą ją, no bo jak? – zapytał.
– Oczywiście, bliźniak – odparłem. – Oczywiście.