– Niemożliwe – wychrypiałem, gdyż ani medycyna, ani najszczersze nawet modlitwy nie potrafią czynić takich cudów.
– A jednak. – Uniosła powieki. – To była trucizna. Bardzo groźna trucizna. Sądzę, że bez mojej pomocy nie przeżyłbyś nawet dnia. A zresztą – zaśmiała się – i tak byś nie przeżył, gdyż twój przeciwnik znany jest z ogromnego apetytu.
– Tak.
Przypomniałem sobie już wszystko, ale zagadką pozostawało dla mnie jeszcze wiele spraw. Za wyjątkiem jednej. Kobieta, która mnie uratowała, była czarownicą i niesłychanie interesowało mnie, czemu czarownica zdecydowała się pomóc inkwizytorowi. Zwłaszcza że nigdy nie słyszałem o tak potężnych zaklęciach, jak te, których użyła, by uleczyć moją ranę.
– To był demon – stwierdziłem wolno. – Ale ja nigdy nie słyszałem o demonie tego rodzaju.
– Nikt nie słyszał – zgodziła się. – Sądzę, że ty i ja mieliśmy okazję ujrzeć go jako pierwsi z ludzi. Chociaż zapewne z radością darowałbyś sobie takie doświadczenie, prawda?
Wysławiała się ładnie, konwersację prowadziła z pełną swobodą, a jej wymowa pozbawiona była gwarowych naleciałości. Interesujące, jak na czarownicę ze środka puszczy.
– Znalazłem trupy – powiedziałem. – Dwoje dorosłych i dwoje dzieci. A więc to byli Johann, Margerita i ich rodzice. – Pokręciłem głową. – A demon przybrał postać sierotek…
– Zadasz sobie pytanie, dlaczego?
Cóż to miało być? Egzamin zdolności dedukcyjnych biednego Mordimera? Paradne, czarownica przesłuchująca inkwizytora… Przymknąłem powieki i milczałem długą chwilę.
– Strach, wrogość, wzajemne oskarżenia. Zabójstwa, może stosy – otworzyłem oczy i dostrzegłem, że Karla uśmiecha się z aprobatą – wyludniłyby wioskę. Tę, potem pewnie następną i następną…
– Ta już była następna i następna – przerwała mi.
– Tylko po co? – zapytałem. – Przecież mógł ich zwyczajnie pozabijać i pożreć.
– A skoro tego nie zrobił, to…?
– Widać potrzebuje również innej strawy, oprócz mięsa – odparłem po chwili. – Czym się karmi? Przerażeniem? Nienawiścią? To nie lepiej wybrać się do Hezu? – Pozwoliłem sobie na gorzki żart.
Roześmiała się.
– Widocznie własnoręcznie przyszykowany obiad lepiej smakuje – powiedziała.
Miała rację. Demony na ogół nie zabijają ludzi bez powodu. A najchętniej widzą, kiedy z ich poduszczenia ludzie mordują się nawzajem. Tak to już jest, że tym pochodzącym z pradawnego mroku istotom nie wystarcza wydarcie nam danej łaskawie przez Pana iskry życia, lecz chcą również splugawić nasze dusze. Na zawsze pozbawić nas nadziei na wieczny, niebiański odpoczynek.
– Jak przed nim uciekłaś? – spytałem. – Jak ci się udało mnie wynieść?
– Ja nie uciekłam, Mordimerze. – Patrzyła na mnie z pogodnym, choć jednocześnie lekko zakłopotanym uśmieszkiem. – Ja go wypędziłam z powrotem w otchłań.
– Aha – odparłem tylko, bo niewiele było do dodania.
– Pojawi się znowu – westchnęła. – Prędzej czy później. Jak zawsze. No, ale dość tego. Powinieneś się przespać, a i ja zmęczyłam się tym wszystkim. Ta trucizna, te rany, w głowie mi się kręci. – Machnęła dłonią, a potem pochyliła się i zgasiła knot palcami.
– Zrób mi trochę miejsca i przytul się – powiedziała. – Tylko bądź łaskaw trzymać ręce przy sobie – dodała, kiedy zbyt dosłownie potraktowałem jej słowa.
* * *
Obudziła się, otworzyła oczy i spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się, lecz zaraz uśmiech zgasł na jej twarzy. Poczuła, że ma skrępowane nogi w kostkach oraz dłonie w nadgarstkach. Ruszyła się niespokojnie ale potem zamarła.
– Mordimerze – powiedziała bardzo spokojnym tonem. – Co ty wyprawiasz?
Wzułem buty, a później poprawiłem pas. W chatce nadal było mroczno, ale światło poranka już przebłyskiwało przez rybie pęcherze, którymi zasłonięto okienne otwory. Karla czekała cierpliwie, aż się odezwę.
– Jesteś czarownicą – odparłem, gdyż moim zdaniem to stwierdzenie tłumaczyło wszystko.
– Uratowałam ci życie. – Nadal na jej twarzy nie widziałem ani złości, ani strachu. Przyglądała mi się uważnie.
– To prawda – rzekłem. – I jestem ci niezmiernie wdzięczny. Szczerze. Wielu uważa, że moje życie nie jest warte specjalnego zachodu, ale ja jednak cenię je sobie tak jak biedak ceni ostatni grosz brzęczący w sakiewce, Jednak nie zmienia to postaci rzeczy, droga Karlo, że jesteś czarownicą. A ja, jeślibyś nie wiedziała – pozwoliłem sobie na łagodną nutę ironii – tropię czarownice.
Usiadłem przy niej i wziąłem w palce kosmyk jej włosów. Nie poruszyła się.
– Człowiek, przedkładający własne uczucia i żądze nad obowiązek wobec idei, nie jest wiele warty – powiedziałem, mając nadzieję, że mnie zrozumie lub przynajmniej postara się zrozumieć. – Jak mógłbym być inkwizytorem, sługą Bożym, młotem na czarownice i mieczem w ręku Aniołów, bo wiesz przecież, że tak nas nazywają, gdybym nie potrafił wymazać grzechu z własnego serca?
– Wdzięczność jest grzechem? – Patrzyła mi prosto w oczy.
– Ależ nie! – zaprotestowałem. – Jestem ci gorąco wdzięczny. Zobowiązany. Wzruszony twoją pomocą. Ale… to nic nie zmienia. Czy sądzisz, że odstąpiłbym od wykonania obowiązków za łapówkę? Za sto, tysiąc czy dziesięć tysięcy koron lub denarów? Jeśli nie znasz odpowiedzi, powiem: nie, nie odstąpiłbym. Czy więc mogę od nich odstąpić, ponieważ ocaliłaś moje życie? Cóż to ma za znaczenie w oczach wszechmogącego Boga?
– Mordimerze, byłam twoim sojusznikiem w walce ze złem – powiedziała dobitnie. – Czy nie udowodniłam więc, że stoję po właściwej stronie?
– Nie – odparłem z żalem. – Uwierz mi, Karlo. – Wziąłem jej dłoń w swoje dłonie. Jej palce były piękne, pomimo że miała połamane i ubrudzone ziemią paznokcie. – Czynię, co czynię, z miłości do ciebie i chęci zbawienia twej duszy. Jakimże byłbym człowiekiem, gdybym potrafił pozostawić cię w grzechu? Ty idziesz w stronę przepaści, ja wyciągam rękę, aby cię ratować.
Cały czas patrzyła na mnie i widziałem, że rozmyśla nad wypowiedzianymi słowami. Nie łudziłem się, że ją przekonam, ale pragnąłem, by chociaż usłyszała me racje.
– Ty szykujesz dla mnie stos, Mordimerze – powiedziała w końcu gorzko. – A nie wyciągasz z przepaści.
– Ja ratuję twoją duszę, Karlo – odparłem. – Bo kogóż może obchodzić, co stanie się z twoim ciałem?
– Wyobraź sobie, że mnie obchodzi! – Uniosła się na łokciu. – Rozwiąż mnie natychmiast i daj mi odejść!
– Na tym świecie jesteśmy tylko gośćmi, to tam – podniosłem wzrok – czeka nas prawdziwe życie. Czy chciałabyś zrezygnować z wiekuistej, radosnej uczty przy stole Pana? Gdybym pozwolił ci odejść, zniszczyłbym nadzieję. Ale ja zawiozę cię do Hezu, Karlo, i postawię przed sądem Świętego Officjum. Uwierz mi, że umrzesz pogodzona z Bogiem oraz naszą świętą wiarą. Przepełniona miłością. Szczerze żałująca grzechów. Uwierz mi też, że tam, w płomieniach, przeżywając ekstatyczną boleść stosu, zrozumiesz, iż właśnie w chwili, kiedy cię wydałem, okazałem się twoim prawdziwym przyjacielem. Bo czyż może istnieć większy dowód miłości nad walkę o czyjeś zbawienie? Jakże małostkowo i egoistycznie zachowałbym się, przedkładając poczucie wdzięczności nad obowiązek wobec twej nieśmiertelnej duszy!
Wszystko, co mówiłem, było szczerą i całkowitą prawdą, ale miałem również pewność, że Święte Officjum z pełną zapału radością zapozna się z mocą czarownicy, dysponującą wielką wiedzą i stosującą nieznane inkwizytorom zaklęcia. A więc i w taki sposób Karla mogła się przyczynić do chwały Bożej.
– Mordimerze, na miecz Pana! – Po raz pierwszy dostrzegłem zaniepokojenie w jej oczach. – Jesteś szalony! Czy naprawdę sądzisz, że skazanie mnie na cierpienie i śmierć jest dowodem miłości?
– A czyż chirurg nie tnie kończyny, w którą wdała się zła krew, by uratować życie podopiecznego? – zapytałem.
Ująłem jej twarz w swoje dłonie i pocałowałem ją prosto w usta. Nie stawiała oporu, ale nie oddała pocałunku. Miała chłodne wargi i smutek w cudownie błyszczących oczach. Być może mógłbym się zakochać w kobiecie takiej jak ona, ale ta myśl tylko potęgowała mój smutek.
– Wiem, że mnie teraz nienawidzisz – powiedziałem i naprawdę było mi ciężko na sercu. – Ale ufam, że to się kiedyś odmieni.
Wierzyłem tym słowom, gdyż znałem zarówno siebie, jak i mych braci-inkwizytorów. Byłem więc pewien, że moja wybawicielka umrze nie tylko pogodzona z losem (bo nie o to przecież nam chodziło), lecz przepełniona słodką wdzięcznością.
Wstałem, popatrzyłem na nią i uśmiechnąłem się smutno do własnych myśli. Karla była piękna i mądra. Być może, pomimo parania się mroczną sztuką, nie była również do końca zła. Ale ja pamiętałem słowa Pisma, które w swej niezmierzonej mądrości mówiło: Nie będziecie mieli względu na osobę żadnego. Pamiętałem o tych słowach zawsze i zawsze czerpałem z nich pociechę w chwilach próby, takich jak ta.
– Mordimer! – Jej głos chlasnął jak bicz, a ja odwróciłem się od progu. – Kiedy będziesz stąd wychodził, pomyśl nad własnymi słowami. Nad bredniami o ratowaniu mojej duszy, przysłudze, jaką mi oddajesz. – Wzruszyła wściekle ramionami. – Pomyśl sobie, mój idealny inkwizytorze, czy wydałbyś na stos własną matkę w imię miłości, o której tyle opowiadasz?
Patrzyłem na nią nieporuszony. Wpatrywała się we mnie pałającym wzrokiem, który w pewnym momencie przygasł. Opadła na barłóg.
– Mordimerze, na miłość Boską – powiedziała głucho.
– O tak, Karlo, na miłość Boską – odparłem i wyszedłem.
Sądzę, że ze względów bezpieczeństwa nie powinniśmy wjeżdżać na tę łąkę. Ale spokój letniego dnia, zapach nagrzanej słońcem trawy, świergot ptaków – to wszystko uśpiło czujność waszego uniżonego sługi. W końcu i ja jestem jedynie słabym, sentymentalnym człowiekiem, zdolnym bez reszty poddać się czarowi chwili i urokowi natury. A kiedy dojrzałem wyłaniających się zza ściany drzew trzech jeźdźców na karych rumakach, na wszystko było za późno. Zresztą, przecież i tak nie walczylibyśmy ani nie uciekali przed inkwizytorami z najtajniejszego Wewnętrznego Kręgu. No, ale gdyby przybysze byli naszymi wrogami, to środek łąki z pewnością nie stałby się najlepszym miejscem na odparcie ataku. Co prawda bliźniacy wyciągnęli kusze, a Kostuch obnażył szablę, ale ostro rozkazałem im natychmiast schować broń. Być może pod słońce nie widzieli połamanych, srebrnych krzyży, wyhaftowanych na płaszczach jeźdźców, ale ja widziałem je aż nazbyt dobrze. Skąd wiedziałem, że nie są zwykłymi inkwizytorami? Cóż, miałem już do czynienia z im podobnymi i potrafiłem pogodzić się z graniczącym z pewnością wrażeniem, że oto zbliżają się ludzie, dla których zamienienie biednego Mordimera i jego przyjaciół w cztery krwawe strzępy byłoby tak samo trudnym zadaniem, jak otarcie nosa chusteczką.