– Co z tym odmienieniem? – zagadnąłem.
– Aż tam, ja wiem? – Rozłożył dłonie. – No niby jakoś tak…
– Zachowują się inaczej niż zwykle? Mówią w inny sposób? – dopytywałem.
– Coś jakby trochę – pokręcił palcami przy głowie – nie tak, jak trza.
Wolfi zdawał się być poczciwym człowiekiem, ale najwyraźniej nie otrzymał w darze od Boga lotnego umysłu oraz daru pięknego wysławiania się. No cóż, i tę przeszkodę trzeba było jakoś pokonać.
– A dokładniej, Wolfi? Co się zmieniło? Spokojnie, chłopcze, pomyśl dobrze, nie spiesz się…
– Teraz tylko razem się trzymają… – Lewą dłonią zagiął wskazujący palec prawej.
To akurat byłem w stanie zrozumieć. Nieszczęście zbliża ludzi, zwłaszcza kiedy tracą rodzinę i pozostają sami na świecie.
– …mówią jakensik inaczej, jakby ładniej. – Zmarszczył czoło i zagiął drugi palec. – Albo co tam…
Cóż, wydawało mi się, że niekoniecznie Wolfi Łamidąb mógł odgrywać rolę eksperta w sprawie wysławiania się oraz bogactwa wymowy.
– …zdało się, że jakby nie poznali od razu, kto jest kto, i tak widać sobie potem przypomnieli… – Zagiął trzeci palec.
I to byłem w stanie zrozumieć, gdyż zdarzało się, że przeżyta tragedia odbierała ludziom nawet nie część pamięci, lecz pozostawiała w świadomości jedynie nędzne okruchy dawnego życia.
– No i jakieś takie one w ogólności dziwne – podsumował, zaginając czwarty palec. – A i w szczególności – dodał, marszcząc czoło.
– Bardzo mi pomogłeś, Wolfi – rzekłem serdecznie, bo wiedziałem, że nie wycisnę z niego wiele więcej.
Rozpromienił się.
– Zawsze do usług, proszę łaski jaśnie pana – powiedział dziarskim tonem.
– Wiem, Wolfi. Doceniam to. – Wstałem i pożegnałem go skinieniem głowy.
– Cesarska piechota wybraniecka, proszę łaski jaśnie pana! – niemal zawrzasnął.
Uśmiechnąłem się i wyszedłem, pochylając głowę, by nie rozbić jej o niską powałę.
Z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem, bo podejrzewałem, że po pierwsze, Wolfi miał podobny stosunek do kąpieli, co mój przyjaciel Kostuch, a po drugie, nie był zapewne mistrzem sztuki kulinarnej i to coś, co gotował w kociołku, musiało już umrzeć bardzo dawno temu.
Rozmowa z Łamidębem nie przyniosła wiele nowego, ale wiedziałem jedno: nazajutrz wnikliwie przebadam dzieci. Jeśli znający je od lat miejscowi gospodarze twierdzili, że jakoś się zmieniły, to wasz uniżony sługa chciał znać przyczyny tej zmiany. A poza tym bardzo interesowało mnie, w jaki sposób pierścionek małej Margerity znalazł się w jamie, w której ukryto szczątki czterech trupów.
Na razie jednak postanowiłem posiedzieć chwilę nad strumieniem. Noc była ciepła, rozpromieniona blaskiem księżyca w pełni, a mnie nie chciało się jeszcze spać. Zwłaszcza że z niejaką obawą czekałem na wzmożoną gamę zapachowych bodźców, która zaatakuje me nozdrza zaraz po wejściu do chatynki, gdzie spali Kostuch i bliźniacy.
* * *
Bóg obdarzył mnie wyczulonym słuchem, więc usłyszałem za plecami kroki, mimo że przybysz wyraźnie starał się iść cicho. Odczekałem jeszcze chwilę i skoczyłem na równe nogi. Odwróciłem się już z mieczem w garści. W jasnym świetle księżyca, kilka kroków przed sobą, zobaczyłem Johanna, który zamarł z jedną stopą uniesioną w powietrzu.
– A co ty straszysz ludzi po nocy, smyku? – spytałem, chowając miecz do pochwy.
Stał cały czas nieruchomo, w tej nienaturalnej i niewygodnej pozycji. Przypatrywał mi się zawziętym, wrogim wzrokiem. Czujnym. Jak wilk, którego przyłapano na podkradaniu się do ofiary. Ha – niemal zaśmiałem się w myślach – ja, inkwizytor Mordimer Madderdin, miałem być ofiarą kilkuletniego chłopca? No cóż, szczerze mówiąc, nie takie historie słyszałem, a wsadzić człowiekowi nóż w plecy potrafi nawet dziecko.
I wtedy moich uszu dobiegł leciutki plusk. To mogła być ryba szamocząca się w toni lub żaba polująca na owady. Cokolwiek. Ale kiedy płynnie się obróciłem (tak, by nie stracić z oczu Johanna), przekonałem się, że nie była to ani ryba, ani żaba. Na wodzie stała ubrana w białą sukienkę, bosa Margerita, a jej jasne włosy błyszczały w księżycowym świetle. Zatrzymałem wzrok na jej stopach. Bowiem dziewczynka stała na strumieniu, a nie w strumieniu. Wyraźnie widziałem dziecięce palce opierające się o lustro wody.
Podobnie jak Johann zamarła w pół kroku i przyglądała mi się spod strzechy skołtunionych włosów.
– No, dzieciaczki – powiedziałem, wyciągając miecz.
A wtedy Johann i Margerita skoczyli w moją stronę. Tak szybko, jakby byli utkani z księżycowego światła. Machnąłem mieczem, ale ostrze tylko ze świstem przecięło powietrze. Uderzyli mnie z dwóch stron. Całym pędem i ciężarem dziecięcych ciał. Zachwiałem się, poślizgnąłem na błotnistym brzegu i wpadłem z chlupotem w wodę. Podniosłem się błyskawicznie, tylko po to, aby zobaczyć, jak rodzeństwo zaczyna zrastać się w jedno ciało. Stali tuż obok siebie, kilka kroków ode mnie, ramię przy ramieniu. Ich postaci otoczyła migotliwa, srebrna poświata. Ciała wibrowały w niej, rozmazywały się, jedno wchłaniało drugie. Po chwili widziałem jakiś dziwny twór o czterech nogach i dwojgu ramion, który miał połowę twarzy Johanna, a połowę Margerity.
Zapewne powinienem właśnie wtedy podbiec do tej przedziwnej istoty i zbadać, w jakim stopniu dziecięce ciała odporne są na stal miecza. Jednak zamiast tego wpatrywałem się oszołomiony tak długo, aż przemiana dobiegła końca. Przede mną stało coś, co jedynie z grubsza przypominało człowieka. Miało biały, rozdęty i nabrzmiały kałdun oraz niemal ludzką głowę z ogromną paszczęką i wyszczerzonymi zębami. Krótkie, napuchłe ramiona zakończone były szarymi pazurami.
Teraz dopiero ruszyłem z uniesionym mieczem, ale wtedy istota spojrzała na mnie. W jej wzroku pełgał fosforyzujący, trupi blask. Było w tym spojrzeniu coś tak nieludzkiego i tak przerażającego, że zmyliłem krok, a cięcie wypuściłem zbyt wolno i niecelnie. Potwór zszedł zręcznie z linii ciosu i sieknął mnie przez ramię pazurami. Miecz wypadł mi z dłoni, a ręka zwisła bezwładnie. Poczułem palący ból, rozchodzący się wzdłuż całego ramienia. Zdołałem jednak uskoczyć przed następnym uderzeniem. A potem… cóż… Potem nie pamiętam już nic.
* * *
Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że pochyla się nade mną dziewczyna, a raczej młoda kobieta. Miała bujne, związane w gruby węzeł, ciemne włosy oraz piękne, błyszczące oczy. Jej twarz była niemal biała, jak twarz alabastrowej rzeźby, i tylko ledwo widoczna, niebieska, pulsująca żyłka przy kości policzkowej wskazywała, iż jest kobietą z krwi i kości. Uśmiechnęła się.
– Witaj znów na świecie – powiedziała.
To był głos budzący zaufanie, głęboki i ciepły. Wierzyłem, że właśnie taki głos każdy chciałby usłyszeć, leżąc na łożu boleści. A ja właśnie leżałem, choć słowo „łoże” nie było najlepszym określeniem dla futrzanej szuby rzuconej w kącie niewielkiej chatki. Mrok przeganiała tylko oliwna lampka stojąca tuż przy posłaniu.
– Nazywam się Karla, Mordimerze – powiedziała, a ja nawet nie zdziwiłem się, skąd zna moje imię. – Wybacz mi, ale będę musiała teraz na poważnie zająć się twoją raną.
– Wybacz? – Odchrząknąłem i spojrzałem na paskudny, rozogniony i zakrwawiony strzęp, który niegdyś był moim ramieniem. O dziwo jednak, nic mnie nie bolało, więc przypuszczałem, że podała mi jakiś kojący wywar.
– Pij. – Podetkała mi pod usta gliniany kubek.
Już sam zapach niemal mnie odrzucił, ale nie miałem sił, aby się uchylić.
– Pij, pij, pij – szepnęła nalegającym tonem i lewą dłonią uniosła mi głowę.
Przechyliła kubek i w moje gardło wlało się coś ciepłego i tak nieprawdopodobnie gorzkiego, że omal nie zwymiotowałem.
– To lekarstwo. Pij!
Posłusznie wypiłem wszystko do dna, bo, prawdę mówiąc, nie miałem większego wyboru. Poza tym miałem nadzieję, że ktoś, kto uratował mnie od śmierci, nie zechce natychmiast potem mnie otruć. Ośmielałem się wyciągać tak zuchwałe wnioski nie z uwagi na nadmierną łatwowierność charakteru, lecz posługując się zasadami czystej logiki, która taki czyn określiłaby z całą pewnością mianem bezsensownego.
Jednak zaraz potem niewiele już mógłbym powiedzieć o logice, bowiem moje myśli gdzieś uleciały, a ciało stało się lekkie niczym puch, unoszony ciepłym podmuchem wiatru. Twarz Karli to rozmywała się, to wyostrzała, a jej wysoka, ubrana w biel postać zdawała się unosić nad ziemią. Potem zobaczyłem, że dziewczyna zdejmuje suknię i staje olśniewająco naga w migoczącym, żółtym blasku kaganka. Jej kształty były tak idealne, jakby wyrzeźbione dłutem antycznych rzeźbiarzy, gdyby tylko rzeźbiarze ci ideał ludzkiego piękna chcieli widzieć w postaci młodych kobiet, a nie młodych mężczyzn.
Uniosła w górę ramiona i widziałem, jak jej usta poruszają się, ale nie słyszałem żadnego dźwięku. A potem nagle słuch powrócił. W jednej chwili. Usłyszałem, że Karla miarowo wypowiada słowa w nieznanym mi języku, a z każdym zdaniem jej oczy zdawały się ogromnieć i płonąć ogniem, w którym jednak nie było światła, lecz sam mrok. Później gwałtownie opadła tuż nade mną, tak że zobaczyłem jej nagie piersi niemal przy samej twarzy. Poczułem, że ściska moje zranione ramię dłońmi, a ten uścisk przypominał chwyt rozgrzanymi, żelaznymi kleszczami. Wrzasnąłem. Wrzasnąłem, i wstyd się przyznać, mili moi, wrzeszczałem tak długo, póki nie została mi ofiarowana łaska powtórnej utraty świadomości.
Kiedy się ocknąłem, Karla siedziała tuż obok i, trzymając dłoń na moim ramieniu, nuciła coś cicho. Tym razem jednak jej palce niosły nie tylko ukojenie, ale i odświeżający chłód. Przyglądałem się jej spod przymrużonych powiek (żałując, że nałożyła już suknię), a ona się uśmiechnęła.
– Jesteś już niemal zdrowy, Mordimerze – powiedziała, nie otwierając oczu.
Zerknąłem na ramię i zobaczyłem, że na skórze została tylko różowa blizna i lekka opuchlizna, tak jak po niezbyt mocnym uderzeniu.