Przygryzł wargi tak mocno, że na jego ustach pojawiła się kropelka krwi.
– W zamian za opiekę podzielę się mą wiedzą z mnichami z Amszilas – powiedział, ciężko wzdychając. – Wyjawię wszystko. Od kogo otrzymałem księgi, kto był moim mistrzem, jakich zaklęć używałem… – Znowu westchnął. – Powiem wszystko, czego tylko zażądają. W zamian za życie.
– Zanim przejdziemy do tego, co wam grozi, pozwólcie, że zadam kilka pytań…
Skinął głową w milczeniu.
– Widzieliście dzieło al Ahmadiego w oryginale czy łacińskim lub greckim odpisie?
– We wszystkich trzech.
– Wyjawcie mi więc, z łaski swojej, kto w arabskim wydaniu nazywany jest Królem Demonów, co w wydaniach greckim oraz łacińskim skrzętnie pominięto?
– Jezus Chrystus. – Wzruszył ramionami. – Ale mylicie się, mówiąc, że pominięto. W wydaniu łacińskim zapisano tylko inicjały: I.C.
– A jakimi znakami zapisano imię naszego Pana w oryginale?
– Nie znakami – burknął. – Al Ahmadi przedstawił postać na krzyżu, zastępując imię rysunkiem.
– Nie powinniście tego wiedzieć – powiedziałem wolno.
– Nie powinienem – przyznał. – Gdybym nie widział na własne oczy.
– Jak dostaliście się do dębu druidów?
– Przez otchłań krwi, chaosu oraz bólu – odparł, krzywiąc się, jakby na wspomnienie niemiłego wydarzenia.
– Jakim próbom was poddano?
– Żadnym. Podróż do dębu już jest próbą samą w sobie.
– Jak wygląda dąb? Ilu ludzi trzeba, by objąć jego pień? Czy dużo jest większy od tego, przy którym stoimy?
– Dąb jest jedynie symbolem. To bezkształtna plama mroku, w której magiczne runy jarzą się światłem utkanym z najgłębszej czerni. – Oczy czarnoksiężnika, bo wiedziałem już, że naprawdę jest czarnoksiężnikiem, rozbłysły na tamto wspomnienie. – Z czerni, jakiej człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić.
Pokiwałem głową.
– W takim razie macie, czego chcieliście, doktorze Neuschalk. W imieniu Świętego Officjum aresztuję was i oskarżam o uprawianie praktyk zakazanych przez naszą świętą matkę, Kościół jedyny i prawdziwy.
Odetchnął z prawdziwą ulgą i uśmiechnął się radośnie. Przyznam szczerze, że pierwszy raz zetknąłem się z podobnymi oznakami wdzięczności u aresztowanego. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie, a poza tym, czyż sam nie pomyślałem jeszcze nie tak dawno temu, że świat bywa czasami pełen zdumiewających niespodzianek?
* * *
– Przygotujcie się dobrze – rzekł, otulając się wełnianym płaszczem, chociaż wieczór był ciepły. Głęboko na głowę nacisnął kapelusz z obłamanym rondem.
Pędziliśmy cały dzień i nasze konie stały teraz, ledwo zipiąc, pod drzewem klonu. Neuschalk stwierdził, że podróż nocą będzie niebezpieczna, a ja przyznałem mu rację. Jeśli rzeczywiście przywołał demona, żądnego teraz jego krwi, to nikt inny jak wasz uniżony sługa będzie musiał temu demonowi stawić czoła. Była jakaś ironia w tym, że ja – inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, sługa Boży i młot na czarownice (bo tak nas nazywano) – miałem bronić życia przeklętego bluźniercy, maga zajmującego się mroczną sztuką i skazującego swą duszę na wieczne potępienie.
Podrzuciłem drew do ognia i upiłem kilka łyków wina z bukłaka.
– Dacie radę? – spytał urywanym głosem. – Macie w sobie tyle siły?
– Z pomocą Pańską – mruknąłem. – Ale jeśli mnie zwiedliście, wierzcie, że potrafię wam urządzić niezgorsze piekło niż demon, o którym opowiadacie.
Milczał długą chwilę, a w końcu znowu zaczął szarpać szpakowatą brodę.
– Jak was właściwie zwą? Jeśli wolno wiedzieć…
Rzeczywiście, w trakcie wcześniejszej konwersacji jakoś nie pomyślałem o przedstawieniu się Neuschalkowi, zbyt pochłonięty bowiem byłem sprawdzaniem jego wiedzy, a potem w milczeniu gnaliśmy już skrótami, przez las, aby tylko znaleźć się jak najbliżej Amszilas.
– Jestem Mordimer Madderdin – rzekłem. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
– Och. – Obrócił na mnie spojrzenie. – Słyszałem o was…
– Doprawdy?
– I o tym, że jesteście przyjacielem przyjaciół…
– Czasami pomagam ludziom znajdującym się w potrzebie, jeśli tylko nie kłóci się to z mymi zawodowymi obowiązkami – wyjaśniłem niechętnym tonem, gdyż nie życzyłem sobie, by tacy ludzie jak Neuschalk nazywali mnie przyjacielem przyjaciół.
Spojrzałem w wieczorne, zachmurzone niebo i zdziwiłem się, że po tak słonecznym dniu tak szybko nadciągnęły chmury. Srebrny, przypominający złamanego na pół denara, półkrąg księżyca co chwila znikał za szarym kłębowiskiem.
– Siądźcie bliżej mnie – rozkazałem i poczułem niepokój.
Mag skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
– Czujecie to? Czujecie? – zaszeptał gorączkowo i objął ramionami kolana.
Coś się zbliżało. Tego byłem pewien. Przymknąłem oczy i zacząłem się modlić, czując, jak z każdym wypowiadanym słowem nabieram sił, a moje serce i umysł wypełniają się spokojem. I nagle się pojawił. Nie widać było jeszcze jego fizycznej obecności, nie padł na nas żaden cień, nie usłyszeliśmy niespodziewanego hałasu, a źdźbeł trawy nie zmiażdżyły żadne niewidzialne stopy. A jednak obaj – i ja, i Neuschalk – wiedzieliśmy, że nie jesteśmy już sami na tej małej polance, ukrytej w głębi lasu.
– W imię Boga Wszechmogącego wzywam, byś się objawił, zły duchu – rzekłem głośno i uniosłem na wysokość oczu srebrny krzyż, który rozjarzył się blaskiem silniejszym od księżycowego.
I w tym właśnie blasku, kilkanaście kroków od nas, ciemność się pogłębiła, a z niej wyłoniła się czerwona postać, posturą przypominająca stojącego na dwóch łapach niedźwiedzia. Tyle, że na pokrytej naroślami oraz guzami głowie pyszniły się zakręcone rogi, a ogromna paszcza pełna była ostrych jak sztylety kłów. Demon skoczył w naszą stronę, szybszy niż myśl, ale pięć, może sześć kroków od nas zatrzymał się, jakby powstrzymany niewidzialną przeszkodą. Wtedy dopiero jego płonące szkarłatem oczy, wlepione do tej pory z nienawiścią w Neuschalka, spojrzały na mnie. I na rozjarzony blaskiem krucyfiks w mojej dłoni. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem, aż wreszcie ogień w źrenicach demona przygasł. Wtedy i ja zamknąłem oczy i zobaczyłem jego prawdziwą postać – obłok bezkształtnej czerni kołyszący się tuż nad ziemią. Nie wiedziałem, z którym z demonów mam do czynienia, ale liczyłem, że rychło się dowiem.
– A więc inkwizytor – rozległ się tubalny, nieludzki głos, dziwnie akcentujący słowa. Myślę, że gdyby ktoś nauczył mówić wielkiego, groźnego psa, tak właśnie brzmiałaby jego mowa.
Otworzyłem oczy i znów widziałem stojącego przed nami ogniście czerwonego demona z czarnymi, poskręcanymi rogami. Na skórze czułem lekkie pieczenie, tak jakbym usiadł zbyt blisko ogniska. Neuschalk trząsł się niczym w febrze i mamrotał coś niezrozumiale pod nosem.
– Dlaczego bronisz czarownika, inkwizytorze? On jest mój na mocy paktu – zahuczał demon.
– Nic, co żyje na tej ziemi, nie jest twoje, lecz wszystko, nawet najbardziej żałosna istota, podlega woli Pana – odparłem, nie spuszczając wzroku, pomimo że oczy potwora znów płonęły oszałamiającym i burzącym spokój myśli blaskiem.
– Czego chcesz? – spytał po chwili, a ja dopiero teraz ze zdziwieniem dostrzegłem, że jego wielka szczęka nie rusza się, kiedy stwór wypowiada słowa.
– Abyś wrócił do otchłani, z której nie powinieneś nigdy wychodzić – powiedziałem.
– Mieliśmy układ, czarowniku. – Płonące spojrzenie ześlizgnęło się na Neuschalka.
– Oszukałeś mnie! – wychrypiał mag, ze wzrokiem wbitym we własne stopy. – Zwiodłeś!
– Nie. Ja tylko nie powiedziałem całej prawdy… – oznajmił spokojnie demon i znów popatrzył w moją stronę. – Odejdź, inkwizytorze. To nie jest twoja walka.
– Coś takiego – mruknąłem szyderczo. – Od kiedy to demony ustalają zasięg kompetencji inkwizytorów?
Milczał, jakby nie rozumiał moich słów, albo jakby ich zrozumienie wymagało czasu. A może tylko się zastanawiał, co odpowiedzieć na taką bezczelność, lub zbierał siły, by zaatakować święty krąg, który zakreśliłem myślą oraz modlitwą.
– Dlaczego nie chcesz oddać mi człowieka, który jest już potępiony? – zapytał. – A może pragniesz… zapłaty? Zapłaty za jego życie?
– Pismo w swej mądrości mówi: Wart jest robotnik zapłaty jego – odparłem. – Cóż takiego mógłbyś mi ofiarować, bym poniechał obowiązków?
Neuschalk zerknął na mnie niespokojnie i skulił się jeszcze bardziej. Demon tymczasem myślał przez chwilę, a potem rozdziawił paszczę w czymś, co zapewne miało być uśmiechem. I faktycznie tym uśmiechem było, ale przerażającym, groteskowym i zupełnie nie pasującym do nie pochodzącego z naszego świata oblicza. Widziałem, że z guzów na jego głowie sączy się jakaś substancja krwistego koloru, dziwnie fosforyzująca w świetle księżyca.
– Może… bogactwo? – Machnął w powietrzu łapą uzbrojoną w szpony długości mojego wskazującego palca.
Dookoła nas zaczęły się sypać złote monety z wizerunkiem cesarza. Spadały na ziemię, brzęcząc i zderzając się ze sobą w powietrzu, aż w końcu otaczał nas jaśniejący złotem kobierzec. Ale żadna z monet nie znalazła się w kręgu. Neuschalk zaczerpnął powietrza z głośnym świstem i wymamrotał coś niezrozumiale. Nie był, na szczęście, na tyle głupi, aby schylić się po pieniądze, znajdujące się niemal w zasięgu jego rąk.
– Tylko na to cię stać? – zaśmiałem się. – Neuschalk, jeśli już przyzywałeś demona, to czy nie mogłeś wezwać takiego, który cechuje się nieco większą finezją w postępowaniu?
Demon znowu milczał zastanawiająco długą chwilę i nie spuszczał ze mnie spojrzenia pionowych źrenic. W końcu się skrzywił.
– Żart – rzekł z czymś na kształt satysfakcji w głosie. – Aha, żart. Wy, ludzie, lubicie żartować, co? Za to złoto kupisz sobie wszystko, o czym marzysz, inkwizytorze. Zastanów się.
– A jak oddam ci czarownika, pewnie monety zmienią się w kupkę zeschłych liści? Wiem, że wy demony też lubicie sobie pożartować…