– No, jesteś wreszcie – powiedział serdecznie Sforza.
– Źle się Gaspar dzisiaj miewa, smutek w sercu mu nabrzmiewa – zaskrzeczałem, starając się nadać głosowi ton i brzmienie jak najbardziej podobne do tych, które słyszałem z ust Wesołego Kata.
– Dbaj o gardło, Gaspar – powiedział surowym tonem Sforza. – Bo coś strasznie dzisiaj chrypisz.
– Biedny Gaspar dziś choruje, czy go troszkę ktoś żałuje? – skleciłem rym, mając nadzieję, że nie jest gorszy od tych, którymi raczył nas Wesoły Kat.
– O tak, biedny Gaspaaar – przeciągnął jałmużnik. Zbliżył się do mnie, a ja nie miałem się już gdzie cofnąć, gdyż za mną były tylko drzwi. Zakonnik wyciągnął dłoń i wolno przeciągnął koniuszkami palców po moim ramieniu. Ach, to takie buty, pomyślałem i, o ile to możliwe, poczułem jeszcze większe obrzydzenie.
– Źle się Gaspar teraz czuje, lecz wieczorem pofigluje – zrymowałem, starając się skrzeczącemu głosowi nadać ton zalotności. Szczerze mówiąc, wyszło to upiornie, ale Sforza cofnął dłoń.
– Idź, idź – rzekł. – Prześpij się albo co. Wieczorem cię zawołam.
– Każdy dzień jest jak niedziela, gdy czekasz na przyjaciela – zamruczałem pod nosem i uchyliłem drzwi. Od własnych rymów już mnie zęby bolały.
Poszedłem do izby Wesołego Kata i starannie zaryglowałem drzwi oraz zatrzasnąłem okiennice. Nie chciałem, aby ktokolwiek mnie niepokoił zanim nie nadejdzie zmierzch.
Przesiedziałem do zmroku w samej bieliźnie, gdyż nie mogłem wytrzymać w obrzydliwym stroju Wesołego Kata. Ale kiedy zobaczyłem, że na zewnątrz zrobiło się już ciemno, wtedy z powrotem przybrałem postać Gaspara Louvaina. Wziąłem ze sobą skrzyneczkę z rzeczami niezbędnymi do osiągnięcia celu, który sobie wyznaczyłem, i koc, w który wcześniej zawinąłem własne ubranie. Potem cichutko wyszedłem na korytarz. Delikatnie zapukałem do drzwi kanonika.
– Gaspaaar? – zapytał. – Lepiej już się czujesz?
– Żaden człek nie narzeka, gdy uciecha przed nim czeka – zaskrzypiałem i tak podrażniłem gardło, że o mało się nie rozkaszlałem.
Szczęknął odsuwany skobel i jałmużnik wpuścił mnie do izby, w której mrok rozjaśniał tylko żółty, drgający płomień lampki.
– Chodź, chodź – nakazał pospiesznie, a ja bez słowa wślizgnąłem się do pokoju.
Nie czekałem, gdyż nie miałem na co czekać. Zdzieliłem brata jałmużnika w skroń, a on padł na ziemię, jak worek kartofli, i huknąłby jeszcze czerepem w podłogę, gdybym nie chwycił go na czas za ramię. W końcu nie chciałem, by umarł, prawda? Nie byłem aż tak litościwy, aby na to pochopnie pozwolić.
Przywiązałem brata Sforzę do łoża, tak że pozycja, którą przybrał, przypominała literę „X”. Potem zapaliłem drugą lampkę (lubię mieć dobre światło w czasie pracy, gdyż tylko wtedy można osiągnąć komfort zadowalający obie strony) i rozłożyłem na stole narzędzia. Nie było tego dużo, ale osobie o bogatej wyobraźni oraz jakich takich umiejętnościach powinno wystarczyć. Ja na brak wyobraźni nie narzekałem, a więcej niż skromne umiejętności zawdzięczałem nauce w naszej przesławnej Akademii Inkwizytorium. Miałem więc pewność, że spędzimy z jałmużnikiem kilka długich, niezwykle zajmujących chwil, choć, niestety, nie obfitujących w rozmowy.
Na razie starannie zakneblowałem Sforzę, a potem przyłożyłem mu do nozdrzy sole trzeźwiące, które były w posiadaniu Wesołego Kata. Podziałały szybciej i skuteczniej niż sądziłem. Sforza zatchnął się, kichnął przeraźliwie kilka razy, a potem wlepił we mnie spojrzenie wybałuszonych z przerażenia oczu i zaskomlał coś pod kneblem.
– Wszystko pójdzie teraz z górki, zaczniem, bracie, rwać pazurki – na pół wyśpiewałem, na pół wydeklamowałem, sięgając po zgrabnie wyglądające, niewielkie cęgi.
Jałmużnik bełkotał coś niezrozumiale, ale knebel skutecznie tłumił wszelkie odgłosy. Zachichotałem i mocno przytrzymałem dłoń mej ofiary, a potem chwyciłem cęgami paznokieć kciuka. Wierzcie mi albo nie, mili moi, ale nie zdążyłem nawet szarpnąć. Sforza poczerwieniał, jakby ktoś oblał mu twarz kubłem krwi, dostał spazmatycznych drgawek, wyprężył się niczym naciągnięta do granic możliwości struna, a potem znieruchomiał.
– Na miecz Pana! – warknąłem wściekle już własnym głosem.
Przyłożyłem palce do szyi jałmużnika i wyraźnie poczułem puls. A więc żył, ale przecież nie zamierzałem torturować nieprzytomnego, gdyż mijałoby się to z celem. Oj, z kiepskiego materiału ulepił nasz Pan brata Sforzę! Obawiałem się, że doznał on pod wpływem szoku wylewu krwi do mózgu, i wiedziałem, że na to żadne trzeźwiące sole już nie pomogą. Zakląłem i wpakowałem z powrotem narzędzia do skrzynki. Nie mogłem się tylko powstrzymać i na obu policzkach jałmużnika głęboko wyrżnąłem litery „GL”. Niech przynajmniej do końca życia (jeśli oczywiście w ogóle się kiedyś dobudzi) nosi inicjały Wesołego Kata, którego sam stworzył.
Następnie wróciłem do pokoju, w ciało rycerza la Guardii, w ranę, którą miał pod sercem, wbiłem sztylet należący do Wesołego Kata. A potem przeszedłem się po miasteczku, starając się, by zobaczyło mnie jak najwięcej osób. I by wyraźnie dostrzegli krew na moim ubraniu oraz usłyszeli, jak bełkoczę coś pod nosem i wyśpiewuję bezsensowne piosenki. Wreszcie zniknąłem w lesie, zakopałem odzież Wesołego Kata, przebrałem się we własną i cichutko zakradłem do mej izby. Wszyscy będą sądzili, że Gaspar Louvain oszalał, zabił rycerza, zabił jałmużnika, a potem uciekł. Być może będą go nawet ścigać. Życzę szczęścia… Oczywiście, istniała szansa, że Sforza przeżył. Wtedy on jeden będzie wiedział, co stało się naprawdę i że Wesoły Kat nie mógł nigdzie uciec. Czy domyśli się niewinnej intrygi, przeprowadzonej przez waszego uniżonego sługę? Zapewne tak, lecz najbardziej bawiło mnie to, że z nikim nie będzie mógł się podzielić swymi interesującymi przemyśleniami.
Dwaj słudzy wnieśli Sforzę, który siedział na fotelu, mając bezwładne nogi oraz ramiona. Lewa część jego twarzy była sparaliżowana i wyglądała jak wymięta czy zgnieciona. Na obu policzkach miał pokryte strupami rany w kształcie liter „GL”. Uśmiechnąłem się, gdyż widok ten wydał mi się całkiem zabawny.
– Inkwizytorze Madderdin – powiedział z wyraźnym trudem, a słowa brzmiały jak „ipfisytoże materin”. Uśmiechnąłem się raz jeszcze, gdyż to było również zabawne. – W toku postępowania zostało udowodnione, iż w mieście Stolpen działał potężny czarnoksiężnik. A wy w niepojęty sposób wzbranialiście się przed podobną konkluzją. Uważam więc, iż sprawa wymaga pieczołowitego wyjaśnienia. Dlatego udacie się pod strażą do Stolicy Apostolskiej, gdzie otrzymacie szansę, by udowodnić siłę swej wiary i wskazać nam błąd, który, jeśli zajdzie taka potrzeba, Ojciec Święty przyjmie z pełną pokorą.
Ledwo rozumiałem, co też brat Sforza bełkocze, i tylko wieloletnie doświadczenie w przesłuchiwaniu ludzi, którzy wyglądali gorzej niż on, pozwoliło mi pojąć jego słowa.
Nie znałem się na kodeksach aż tak, by stwierdzić, czy jałmużnik miał prawo podjąć podobną decyzję, czy też nie. Zapewne byłby to interesujący przedmiot sporu dla biegłych jurystów. Niemniej, nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż za bratem jałmużnikiem stali zbrojni hrabiego Scheifolk, których przezornie wcześniej wezwał. A ja miałem po swej stronie jedynie Kostucha. I wolałem jednak nie jechać do Stolicy Apostolskiej w kajdanach.
– Czy przyjmujecie moją decyzję, czy też życzycie sobie wyjaśnienia sprawy na miejscu, zdając się na sąd oraz miłosierdzie Kościoła?
Wyjaśnienie sprawy na miejscu brzmiało niewinnie. Tyle, iż ja wiedziałem, co kryje się pod tymi słowami. Zdanie się na sąd kościelny unicestwiało wszelkie moje przywileje jako inkwizytora. Mógłbym być przesłuchiwany i, rzecz jasna, poddany torturom. Jak się domyślacie, mili moi, nie miałem ochoty dobrowolnie kłaść głowy na pieńku, a na temat miłosierdzia Kościoła, reprezentowanego przez jałmużnika, miałem wyrobione doświadczeniem zdanie.
– Bracie Sforza – powiedziałem. – Z całą stanowczością protestuję przeciwko uzurpowaniu sobie przez was władzy wam nienależnej. Co więcej, nie zamierzam poddawać się waszej jurysdykcji, a tu obecnych zapewniam i biorę na świadków, że Święte Officjum wyciągnie surowe konsekwencje wobec wszystkich, którzy ośmielili się znieważyć jego funkcjonariusza.
Sforza słuchał mnie, zdawałoby się uważnie, ale ani jeden mięsień nie drgnął na jego bladej, pomarszczonej twarzy. Wpatrywał się we mnie z bezbrzeżną nienawiścią, a ja uśmiechnąłem się łagodnie.
– Zakujcie go – rozkazał, starając się tym razem jak najwyraźniej artykułować słowa.
Zbrojni hrabiego ruszyli w moją stronę. Dwóch durnych wieśniaków, którym pozwolono nałożyć skórzane zbroje, a do garści dano tępe miecze. Dla wyszkolonego inkwizytora nie mogli być przeszkodą. Ale pod oknem stał jeszcze hrabia Scheifolk oraz jego przyboczny, który wyglądał już na człowieka lepiej przygotowanego do walki. Zostało mi niewiele czasu, by podjąć decyzję, co wypada czynić. Miałem miecz, miałem też shersken – jedną z najobrzydliwszych znanych trucizn. Jedna garsteczka rzucona w oczy wystarczy, by ofiara zaniewidziała i poczuła przeraźliwe swędzenie w źrenicach. Lecz jeśli zatrze oczy, to jej własne palce będą ostatnim widokiem, który ujrzy. Oczywiście, mogłem mieć nadzieję, że pokonam hrabiego oraz jego sługusów. Ale co dalej? Czy Mordimer Madderdin nie stanie się wtedy bardzo pilnie poszukiwaną zwierzyną? Zabicie szlachetnie urodzonego arystokraty wykonującego polecenia wysłannika Ojca Świętego nie zyskałoby mi popularności. Niewiele miałem czasu na podjęcie decyzji, lecz nagle od drzwi usłyszałem spokojny głos.
– Chyba jednak nie.
Odwróciłem się. W progu stał szpakowaty inkwizytor o końskiej, zmęczonej twarzy. Na jego płaszczu błyszczał wyhaftowany srebrną nicią połamany krzyż. Inkwizytor nie był sam. Za jego plecami stali trzej inni funkcjonariusze Świętego Officjum. Wszyscy z mieczami u pasów. I wszyscy trzymali dłonie na ich rękojeściach.
– Jestem Ruprecht Zeedorf, przełożony Inkwizytorium z Kaiserburga – rzekł obojętnym tonem. – Mam rozkaz dla inkwizytora Madderdina nakazujący mu natychmiastowe stawienie się przed obliczem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.