Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W komnacie zaległa cisza. Zbrojni hrabiego zastygli w pół drogi do mnie. A ja zastygłem z palcami w woreczku z sherskenem. W końcu brat Sforza ocknął się ze zdumienia.

– Pokażcie te rozkazy – rzucił nerwowym tonem, a w jego nieruchomej, zaciętej twarzy coś wreszcie drgnęło.

Ponieważ zabrzmiało to jak „pofacietekazy”, więc ani Zeedorf, ani jego ludzie nic nie zrozumieli i tylko przyglądali się jałmużnikowi ze zdziwieniem zmieszanym ze szczyptą rozbawienia. Spojrzenia przełożonego inkwizytorów z Kaiserburga i moje skrzyżowały się na moment, a ja dostrzegłem, że źrenice Zeedorfa przypominają dwa błyszczące okruchy obsydianu. Były równie czarne i równie martwe.

– Brat Sforza pragnie, byście pokazali mu rozkazy – wyjaśniłem uprzejmie. – I prosi, żeby mu wybaczyć, gdyż z nieznanych bliżej przyczyn ma jakieś kłopoty z wymową…

– Z całym szacunkiem – powiedział Zeedorf z uśmiechem, który nie miał z szacunkiem nic wspólnego. – Ale nie widzę powodów, aby pokazywać wam rozkazy pochodzące ze Świętego Officjum. Ta sprawa was nie dotyczy, jałmużniku. Ale możecie odejść. Inkwizytorium nic do was nie ma. Na razie…

Ha, mili moi, jakże byłaby to zajmująca sprawa dla jurystów! Czy rację ma pełnomocnik papieski wzywający inkwizytora do Stolicy Apostolskiej, czy też przeważa bezpośrednie polecenie od przełożonego – biskupa Hez-hezronu – nakazujące inkwizytorowi stawić się przed jego obliczem? I czy inkwizytor musi pokazać papieskiemu jałmużnikowi właściwe dokumenty? W tym jednak wypadku znaczenie miał fakt, że nie byłem sam. Za moimi plecami stał Ruprecht Zeedorf oraz trzech braci-inkwizytorów. Tylko idiota mógłby nie wiedzieć, że inkwizytorzy są szkoleni tak, by biegle władać zarówno umysłem, jak i orężem.

– Cc-coś takiego! – Sforza wyraźnie stracił język w gębie. – Kim wy w ogóle jesteście?

– Nie dosłyszeliście? – Zeedorf tym razem zrozumiał słowa kanonika i odezwał się z jakąś szyderczą słodyczą w głosie. – Jestem przełożonym Inkwizytorium z Kaiserburga. A dawno temu, zanim zostałem inkwizytorem, miałem zaszczyt uczestniczyć w wyprawie do Ziemi Świętej. – Spojrzał w stronę hrabiego i jego ludzi. – Pod nieco innym mianem – dodał z uśmiechem pozbawionym wesołości. – Jako trzeci syn księcia von Zeedorf, jeśli któremuś z panów to cokolwiek mówi.

Hrabia Scheifolk przełknął ślinę tak głośno, że musieli to usłyszeć chyba wszyscy w komnacie.

– Książę – rzekł. – Prawdziwy zaszczyt. Proszę mi wierzyć, że…

– Chciałbym, aby dzisiejsze spotkanie było zaszczytem i dla mnie – przerwał mu surowym tonem Zeedorf. – A poza tym nie jestem i nigdy nie byłem księciem, gdyż wybrałem służbę Chrystusowi ponad złudne przywileje mojego stanu.

– Oczywiście, nie chciałem urazić…

Nie dziwiłem się konsternacji hrabiego Scheifolk, gdyż ród von Zeedorf należał do najbardziej zasłużonych i najpotężniejszych w Cesarstwie. Oczywiście Ruprecht był tylko przełożonym lokalnego oddziału Inkwizytorium, ale jego wpływy mogły sięgać daleko ponad niezbyt w końcu znaczne stanowisko.

– Mistrz Mordimer Madderdin został zobligowany, by udać się wraz ze mną – obwieścił Zeedorf. – Mam nadzieję, panie hrabio, że nie zechcecie przeszkodzić w wykonaniu woli Inkwizytorium?

– Ja? Ja? – powtórzył hrabia i zerknął niepewnie w stronę Sforzy. – Oczywiście, że nie… Przecież to nie moja sprawa… Jakże bym śmiał…

Sądzę, że hrabia wiedział, jakie grożą kary za sprzeciwienie się woli inkwizytora legitymującego się stosownymi rozkazami. W końcu, gdyby nie powaga Świętego Officjum, jakie mielibyśmy szanse, aby przeżyć na tym nie najlepszym ze światów?

– Zabierzcie więc ludzi i pozwólcie mistrzowi Madderdinowi wypełnić rozkazy Świętego Officjum – rzekł twardo Zeedorf.

– Jeśli tylko można, jedno słowo, inkwizytorze – zwrócił się do mnie nadspodziewanie grzecznym tonem jałmużnik i widziałem już, że pogodził się z losem, który tak piękną zdobycz wyrywał z jego rąk.

Dał znak służącym i ci przenieśli go wraz z fotelem pod okno o szeroko rozwartych okiennicach. Jesienny wiatr wdzierał się do środka. Spojrzałem na niebo i zauważyłem, że słońce zaszło ciężkimi, burzowymi chmurami. Przeniosłem wzrok na Maurizio Sforzę. W jego oczach znowu dostrzegłem nienawiść i ten widok serdecznie mnie ubawił. Jednak nie zamierzałem okazywać mych uczuć, gdyż zwycięstwo byłoby w tym przypadku aż nazbyt łatwe.

– Do zobaczenia, Mordimerze – powiedział tonem, który zapewne w moich uszach miał brzmieć złowieszczo. – A wierz mi, że jeszcze się spotkamy.

Na jego bladych, pomarszczonych policzkach pojawiły się rumieńce.

– Być może nie będę niecierpliwie oczekiwał podobnego spotkania, ale pogodzę się z losem, jeśli tak zdarzy – odparłem z uprzejmym uśmiechem.

– Nie zapomnę wam tego wszystkiego – wysyczał nagle, i wierzcie mi lub nie, ale w jego oczach dojrzałem łzy. Szkoda, że nie miał nawet sprawnej ręki, by sobie je obetrzeć.

– Wierzcie mi, bracie jałmużniku, że i ja wam tego wszystkiego nie zapomnę. A stosowny raport trafi do… odpowiednich rąk.

Celowo nie powiedziałem, iż taki raport trafi przed oblicze Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Nie zamierzałem go kłopotać podobnymi problemami, gdyż miał już za dużo własnych. Podagra, hemoroidy, uczulenia skóry – skutecznie przeszkadzały mu w zarządzaniu ogromnym majątkiem biskupstwa, a na sprawy dotyczące Inkwizytorium poświęcał niewiele czasu. Zwłaszcza, że kiedy nie dręczyły go żadne choroby, pił z bezmiernej radości, a kiedy go dręczyły, pił, by ugasić ból. Natomiast z całą pewnością zamierzałem powiadomić o zatrważającym i zdumiewającym wydarzeniu Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium. Nigdy nie wiedziałem, jaka jest wiedza duchownych o najtajniejszej instancji Świętego Officjum. Baaa, czasami nawet przypuszczałem, że sam Gersard, biskup Hez-hezronu, niewiele wie o jej wpływach oraz możliwościach. A były one… cóż, olbrzymie. Jeśli słowo „olbrzymie” oddaje w pełni problem. Miałem okazję tylko kilka razy w życiu zobaczyć członków Wewnętrznego Kręgu i byłem im głęboko wdzięczny za okazaną pomoc. Wiedziałem też, że Wewnętrzny Krąg w jakiś sposób jest powiązany ze sławnym klasztorem Amszilas – wyłączonym spod zwyczajowej kościelnej jurysdykcji i podlegającym samemu Ojcu Świętemu.

Skinąłem głową Sforzy i odszedłem w stronę Zeedorfa oraz jego inkwizytorów, którzy spokojnie czekali, aż zakończę konwersację.

Kiedy jechaliśmy już traktem prowadzącym do Kaiserburga, prowadziłem swego konia tuż przy koniu Zeedorfa. Zaczynał padać drobny, ale zacinający z ukosa, dokuczliwy deszczyk, więc narzuciłem na głowę kaptur płaszcza.

– Czy mogę spojrzeć na pisma z Hezu? – zagadnąłem.

Przełożony kaiserburskiego Inkwizytorium zerknął w moją stronę i uśmiechnął się.

– Jakie pisma? – spytał.

– Ach, oczywiście – odparłem tylko po chwili. – Dziękuję, bracie – dodałem.

– Potraktuj to jako rewanż za Wittingen – rzekł. – Myślisz, że wieści się nie rozchodzą? Jeśli nie będziemy solidarni, wszystkich nas wyłapią i wybiją.

– Sądzę, że nie dojdzie aż do tego – odparłem, ale już wypowiadając te słowa, nie byłem pewien, czy mówię tak, gdyż w nie wierzę, czy też tylko chcę wierzyć.

Pokiwał głową bez przekonania.

– Podziękuj też swojemu człowiekowi. – Ruchem głowy wskazał. – Bo on zawiadomił nas o kłopotach w Stolpen.

Przyznam szczerze, mili moi, że zamurowało mnie. Kostuch, który zdecydował się podjąć jakiekolwiek działanie bez wyraźnego rozkazu? Kostuch, który w tajemnicy przede mną wysłał posłańca do Kaiserburga? To się po prostu nie mieściło w głowie!

– Ha! – rzekłem jednak tylko i zastanowiłem się nad tym, czy powinienem mego towarzysza ukarać za samowolę, czy też nagrodzić, że przyniosła ona w efekcie szczęsny plon.

– Domyślam się, iż książę Zeedorf bardzo by się zdziwił na wieść, że ma trzeciego syna, w dodatku służącego Świętemu Officjum – powiedziałem z uśmiechem, aby zmienić temat.

– Cóż… – Wzruszył ramionami. – Być może kiedyś sam go spytasz… Myślę jednak, Mordimerze, że nadchodzą ciężkie czasy dla inkwizytorów. Kto wie, czy za kilka lat na nas nie będzie się polować, jak my polujemy teraz na czarowników oraz odstępców? Coś się stanie, Mordimerze, wierz mi, że chciałbym być złym prorokiem, ale coś się niedługo stanie…

– Ocali nas żar prawdziwej wiary, który pielęgnujemy w naszych sercach – powiedziałem.

– Jesteś jednym z nich?! – Obrócił się gwałtownie w moją stronę.

Ach, tak. A więc inkwizytor Zeedorf również miał styczność z przedstawicielami Wewnętrznego Kręgu! Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z ich wysłannikami i słowa dotyczące „żaru prawdziwej wiary”. Zresztą te właśnie słowa padły również, kiedy ocalili mnie przed konsekwencjami decyzji podjętych w Wittingen.

– Nie – odparłem – ale wiem, o czym mówisz, bracie.

Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, iż wiatr przygania z południa ciężkie chmury o czarnych brzuszyskach. Nie chciałem snuć takich rozważań, lecz jednak trudno było mi odpędzić myśl, że stanowiło to dobrą scenografię dla słów Zeedorfa. A burzowe chmury, nadciągające od strony Stolicy Apostolskiej, świetnie pasowały jako temat alegorii. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie stanę się jednym z bohaterów tej właśnie alegorii. Lecz, przyznam szczerze, że nie była to nadzieja szczególnie potężna…

34
{"b":"88396","o":1}