Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Zatrzymali się, ciężko dysząc, na parterze. Monika otarła czoło z krwi.

– Jesteś ranna? – zapytał z niepokojem.

– Kilka draśnięć.

Przestrzelone udo, rozharatane ramię, złamane dwa palce… Bolało ją, ale trzymała się dzielnie. Nawet jak na wampira. Prawa ręka Alchemika zwisała bezwładnie, kula strzaskała ją tuż poniżej łokcia. Na szczęście był leworęczny. Nadal mógł utrzymać w dłoni szablę.

– Wracaj na górę – powiedział. – Ratuj się.

Nie odpowiedziała, ale poznał to po jej minie. Nie odejdzie. Stanęli naprzeciw drzwi. Gdzieś z góry po schodach ciurkały strumyczki krwi.

– Cztery do zera.

– Dajmy im jakieś punkty za zranienia – zaproponowała. – Tak będzie bardziej sportowo.

Pył z połupanego kulami tynku wirował i opadał powoli, jak śmiertelny całun. Gdzieś w górze trzasnęły drzwi i ktoś zaczął okropnie wrzeszczeć.

– Do tej pory mieliśmy mnóstwo szczęścia, ale teraz to już chyba koniec – powiedział poważnie. – Możemy poczekać tu, zaraz przyjedzie policja. Albo iść naprzód.

Zamyśliła się. Wybór zaiste trudny, a konsekwencje pomyłki poważne. Śmiertelnie.

Bractwo chce ich zabić. Policja będzie chciała aresztować. W pierwszym przypadku niewesoło. W drugim przesłuchania, sprawdzanie tożsamości, wyroki, deportacje i inne tego typu przyjemności… Śmierć czy niewola, oto jest pytanie. W sumie niewola lepsza, ale oboje już przez to przechodzili. I jakoś nie mają ochoty na powtórkę…

Gdy człowiek wie, że może zginąć, najczęściej paraliżuje go strach. Ale nie zawsze. Niekiedy kop adrenaliny i endorfiny jednocześnie wyłącza instynkt samozachowawczy i w skazańcu budzi się odwaga. Odwaga ostateczna. Odwaga, której nie da się w żaden sposób zgasić. Odwaga, z którą można iść z szablą na czołgi, samotrzeć na setkę wrogów.

Popatrzył w oczy dziewczyny i dostrzegł w nich diabelskie ogniki. A może to było odbicie jego spojrzenia?

– Póki życia, póty nadziei. – Uśmiechnęła się.

Wyjął z kieszeni siedemnastowieczny modlitewnik oprawiony w skórę. Otworzył w miejscu założonym jedwabną wstążeczką: „W godzinę śmierci”…

– Mistrzu Michale! – Rozległo się z zewnątrz.

– Kto mnie woła? – odwarknął.

– Rafor, przywódca Bractwa Pierwszej Drogi.

– O, to ty jeszcze żyjesz? – zdziwił się Alchemik.

– Poddaj się. Gwarantujemy ci wolność i życie… W zamian za wyjawienie sekretu twojej tynktury.

– Widzisz? – Zwrócił się do Moniki. – Z nimi tak zawsze. Głośno się chwalą, że ich metoda jest lepsza, a jak przyjdzie co do czego, to chcieliby…

– Każdy chce długo żyć…

– Jasne, problem w tym, że nie każdy na to zasługuje… Na przykład oni… Wyobrażasz sobie, ile zła byliby w stanie uczynić przez kolejne pięćset lat? – Wzdrygnął się na samą myśl.

Odczytał modlitwę i przeżegnał się nabożnie. Ona też się przeżegnała, w drugą stronę, prawosławnym zwyczajem.

– Gotowa?

Kiwnęła głową. Nieoczekiwanie objął ją i pocałował w czoło.

– Jesteś dzielną dziewczyną.

– Znajomość z tobą, Mistrzu, była dla mnie prawdziwym zaszczytem.

Wyjął z kieszeni świecę dymną i, odpaliwszy, rzucił przez okienko nad drzwiami.

– No to z Bożą pomocą – szepnął.

Kopnął w drzwi i znowu runęli do przodu jak burza.

* * *

Katarzyna siadła do komputera. Zalogowała się do sieci CBŚ. Trzeba odnaleźć siedzibę Bractwa Drugiej Drogi. Jak tego dokonać? W sumie nie jest to zadanie bardzo trudne. Ci dranie robią złoto z rtęci. W trakcie transmutacji wydziela się radioaktywny jod. Opary rtęci są trujące. Podwyższona radiacja też szkodzi.

No to do roboty. Wykorzystując priorytet służby, weszła do danych Instytutu Onkologii. Długie listy pacjentów wyleczonych i zmarłych. Teoretycznie tajne, ale jej program błyskawicznie złamał zabezpieczenia. Skopiowała dane adresowe i nałożyła na plan Krakowa. Promieniowanie wywołuje raka… A w każdym razie zwiększa jego ryzyko. Teraz dane demograficzne. Długotrwałe zatrucie związkami rtęci wywołuje ze dwadzieścia przewlekłych chorób.

Nałożyła jedne dane na drugie. Bingo. Na planie miasta pojawiła się nieregularna, ciemna plama. W okolicach Dworca Głównego istnieje obszar, gdzie ludzie generalnie żyją nieco krócej, a chorują częściej. Nie są to dane alarmujące, zachorowalność na nowotwory jest tu większa o cztery procent, a długość życia mniejsza o dwa, ale nałożenie tych dwu czynników pozwala już na wykrycie anomalii.

Co jeszcze? Rtęć… Na terenie miasta jest kilkadziesiąt automatycznych stacji badających zanieczyszczenia powietrza. Ma odczyty. Są dni, gdy poziom rtęci w powietrzu skacze dość gwałtownie. Teraz dane meteorologiczne. Trzeba skorelować wzrost poziomu rtęci w powietrzu z kierunkami wiatrów w danym dniu. Wykreśliła wektory i znowu trafiła – wszystkie strzałki przecinają się w okolicach dworca.

Lepszych danych uzyskać się nie da. A zatem należy zabrać się do pracy w terenie. Co będzie jej potrzebne? Wysokiej klasy licznik Geigera…

* * *

Katarzyna popatrzyła na wskazania licznika i leciutko zagryzła wargi. Nieźle, prawie dwukrotna wartość tła. Spokojna, cicha uliczka, asfalt, szare płyty chodnikowe, a w powietrzu radioaktywność. Oczywiście, daleko jej do tej po awarii w Czarnobylu, ba, daleko jej do tej, którą wypromieniowują bloki granitu. Ale jest i da się zmierzyć.

Przyłożenie aparatu do nawierzchni lub ściany powoduje skok odczytu. A zatem radioaktywny pył. Coś sypie się z nieba, osiada na ulicy i tam powoli następuje rozpad…

Skażenie jest na tyle słabe, że nie postawiło w stan gotowości żadnych służb. Ale jest. Jego centrum wydaje się być nieduża parcela, otoczona murem. Katarzyna obeszła ją dookoła. Hmm. Miejsce jak miejsce. Metalowa furtka zarosła rdzą… Wyjęła z torby teleskopową wędkę z zaczepioną na końcu miniaturową kamerą. Rozłożyła, podczepiła ciekłokrystaliczny ekranik i zajrzała, co jest za murem.

Niewielki budynek kryty dwuspadowym dachem. Ogród. Pod drzewem – kupka starych ludzkich kości, porośnięta już mchem. I żywego ducha. Przełączyła kamerę na podczerwień, omiotła okna. Wewnątrz pali się w piecu, ale chyba pusto. Pchnęła furtkę. Zamknięta na głucho. Pod klamką dziurka od klucza, sprytnie zamaskowany zamek gerda.

No to do dzieła. Pojemniczek z ciekłym azotem. Metal zatrzeszczał, struktura krystaliczna stali zaprotestowała. Agentka odczekała chwilę i polała raz jeszcze. A potem przyładowała w zamek znalezionym kamieniem. Żelazo rozprysło się z dźwiękiem tłuczonej szklanki. Pchnęła drzwiczki i znalazła się w przedsionku. Krata w poprzek, kolejny zamek. W sumie skoro metoda się sprawdziła, po co szukać innych?

Domek był niewielki, tylko kilka pomieszczeń. Rewolwer w ręce i do dzieła. W jednym pokoju prowizoryczne legowiska. Wyczuła szóstym zmysłem, że ktoś tu mieszka na stałe, ale większość użytkowników wpada tylko raz na jakiś czas. Kolejne pomieszczenie, komputer, dyskietki. Zdemontowała obudowę i wyjęła twardy dysk. Zbada się w domu. Kolejna salka, coś jakby laboratorium. Nieduży kocioł, w nim na dnie resztki rtęci. Nad paleniskiem wyciąg. W powietrzu paskudny, zastarzały zapach krwi.

Odwróciła się na pięcie i trzy razy pociągnęła za spust. Człowiek w płaszczu podobnym do habitu powoli osunął się po ścianie. Ciężki rzeźnicki topór wypadł mu z ręki.

Żył jeszcze. Podeszła i bez ceregieli ściągnęła kaptur z jego głowy.

– O, jaka niespodzianka – mruknęła. – Pan wizytator z kuratorium dorabia po godzinach, mordując agentów CBŚ?

Wciągnął spazmatycznie powietrze. Nieźle go trafiła, nie przeżyje. Jego problem, mógł nie atakować jej siekierą. Zresztą to urzędnik. Wszy trzeba rozgniatać bez litości, tak powiedziała Stasia.

– Ty suko – syknął. – Wykończą cię jak Alchemika…

Odskoczyła i wycelowała w niego broń.

– Coś ty powiedział?

Uśmiechnął się tylko krzywo w odpowiedzi. Z ust pociekła mu krew i skonał. Zrozumiała, dlaczego nikogo poza nim tu nie ma… Cholera. Zmrużyła oczy. W sumie to tylko kilka przecznic stąd. Może zdąży… Rzuciła się sprintem.

* * *

Dym rozwiewał się powoli. Księżniczka stała koło bramy i spoglądała spokojnie. Trzy trupy malowniczo udekorowały błotniste podwórze. W zasadzie cztery. Siedem do jednego. Alchemik padł w połowie drogi. Wpakowali niego dobre pół serii z kałasznikowa. Siedem, może dziewięć pocisków. Jakby dopiero kilka kul było w stanie zniszczyć niezwykłą żywotność tego człowieka. Nawet martwy wyglądał godnie i budził mimowolny szacunek. Nie u wszystkich. Jeden z zakapturzonych właśnie ściągał mu buty.

– Co robisz? – Zaciekawił się jego kompan.

– Zobacz jakie fajne, szewska robota… W sklepie takich się nie kupi. I pasują, jak na obstalunek zrobione. – Przymierzył.

Swoje znoszone adidasy ciepnął do śmietnika. Przeliczyła wzrokiem tych, którzy przeżyli. Czterech. Tylko czterech, w tym zaledwie dwu uzbrojonych. Mało brakowało, a zdołałaby się przedrzeć. Ale to już koniec. Brama jest zbyt wysoka i zbyt jasna. Jeśli nawet rzuci się w nią, dostanie w plecy ze dwa pełne magazynki. Poza tym, czy wypada odwracać się plecami do wroga? Niedoczekanie.

Dłonią mocno przyciśniętą do piersi zablokowała krwotok. Co kilka oddechów zanosiła się kaszlem i pluła krwią. Trafili ją tylko raz, za to paskudnie. Przebite płuco, kula wyszła z drugiej strony przez łopatkę. Boli, jakby ktoś gwoździe wbijał. Sztylet w jej dłoni był zakrwawiony aż po rękojeść.

– Niezła jesteś. – Skrzywił się Rafor. – Dwu naraz takim króciutkim majcherkiem? Podziwiam waszą taktykę, strategia taranowa, sądziłem, że od czasów Tuchaczewskiego nikt się tak nie wygłupia…

Dłoń Sędziwoja lekko drgnęła i zaczęła powolutku pełznąć w stronę przyczepionej do pasa kabury. Monika uznała to w pierwszej chwili za złudzenie. A jednak. Ciągle żyje. Jest więc szansa. Spojrzała przywódcy wrogów prosto w oczy.

– Ja też znam sekret robienia kamienia filozoficznego – skłamała.

41
{"b":"88217","o":1}