Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Metoda, którą zastosował, była przetestowana w 1986 roku do gaszenia płonącego reaktora elektrowni w Czarnobylu i, podobnie jak w tamtym przypadku, efekty były w zasadzie pozytywne. Czwarte wiadro praktycznie rozwiązało problem. Laszlo stał przy otwartym oknie, ciężko dysząc. Patrzył na swoje dzieło. Kopiec piachu przykrywał płytę. Zapadał się pomalutku, w miarę jak jego dolne warstwy ulegały stopieniu, ale proces ten przebiegał coraz wolniej i wolniej.

Jęzory stopionego na szkło piachu wypłynęły przez uszkodzone drzwiczki i kilka szerokich szpar, po czym zastygły na podłodze. „Wulkan” stygł powoli, co jakiś czas wydając niepokojące trzaski. To pękały cegły szamotowe i nieliczne ocalałe kafle. Z brzękiem rozprysła się jedna z szyb w oknie. Na parapecie wylądował ciekawski krakowski gołąb. Zajrzał do wnętrza, przekrzywiając zabawnie łepek, a potem zagruchał jakby z uznaniem.

* * *

Pociąg rytmicznie stukał po szynach. Stanisława wyjęła z koszyka ciasto, dwie butelki kwasu chlebowego własnej roboty oraz kubki. Poczęstowała kuzynkę i podopieczne.

– Hmmm. – Iza posmakowała nieznanego napoju.

– Nie upijemy się?

– Kwas chlebowy jest produktem fermentacji masłowej – wyjaśniła Katarzyna – więc nie zawiera alkoholu. Jeśli jednak wypijecie za dużo, jutro będziecie miały kaca.

Uczennica wytrzeszczyła oczy.

– To niesprawiedliwe!

Alchemiczka niebawem zapadła w drzemkę. Podróż jakoś ją rozleniwiła. Zresztą, co to za podróż? Dwie i pół godziny po szynach. Pamięta, jak z Warszawy do Krakowa tłukła się osiem dni na końskim grzbiecie… A dziś? Dziś można tam i z powrotem obrócić w pięć godzin…

* * *

Muzeum Narodowe w Warszawie jest przyjemnie rozległe. Zbiory należą do najbogatszych w Polsce. Na parterze po lewej, w rozległej galerii, obejrzeć można unikalne freski z katedry w Faras. Po prawej – ekspozycję prezentującą inne dokonania ludów starożytnych. Stanisława zebrała uczennice przed gablotą, w której czerwienią i czernią błyszczą greckie wazy.

– Monika, prosimy…

Księżniczka odchrząknęła lekko. Dawno nie miała okazji występować przed publicznością, ale nie ma tremy.

– Dla nas naturalne jest picie wina z kieliszka lub prosto z butelki – zaczęła wykład. – Jednak starożytni Grecy wyśmialiby nasze prostactwo bez litości. W krajach basenu Morza Egejskiego, dalej na wschód aż do podnóży Kaukazu i w Lewancie, przyjęte było picie wina rozcieńczonego wodą w stosunku dwa do jednego. Dzięki temu można go było wypić naprawdę dużo, a nie zapominajmy, że ich biesiady trwać mogły nawet kilka godzin… Widzimy tu dwa podstawowe naczynia: amforę i hydrię. Amfora służyła do przechowywania wina i innych płynów. W hydrii przynoszono do stołu wodę.

– Ale one są identyczne – zauważyła Gosia.

– Wcale nie – odparowała Stanisława. – Amfora ma uszy dolepione pionowo, a hydria poziomo.

– Wodę i wino wlewano do krateru. – Dziewczyna wskazała kolejne naczynie, wyglądające jak kilkulitrowy kielich. – I w nim mieszano.

– Niezły pucharek – mruknęła Magda. – Z pięć litrów jak obszył…

– Krater nie służył do picia, tylko do mieszania. – Uśmiechnęła się prelegentka. – Wino z niego czerpano najczęściej za pomocą oinochoai. – Wskazała gestem mały dzbanuszek. – I wlewano do psykteru. – Kilka egzemplarzy zdobiło kolejną gablotę. – Psykter wstawiano do napełnionego wodą kyliksu. – Wskazała misę na wysokiej nóżce. – Tam wino chłodziło się do temperatury konsumpcyjnej. Potem z psykteru przelewano je do kantarosu, to ten duży puchar, lub do takiego kubka zwanego skyfos.

– A kto to wszystko potem zmywał? – zdumiała się Sylwia.

– Kobiety lub niewolnicy. – Księżniczka uśmiechnęła się do swoich myśli.

– Toż to kompletna głupota i strata czasu – obruszyła się Gosia. – Strugali wyrafinowanych, zamiast sobie zwyczajnie wypić… Kretynizm…

– To część naszej kultury – zauważyła z naganą w głosie Stanisława. – Cywilizacji białego człowieka nie zbudowano od razu, najpierw trzeba było wyeliminować przeżytki barbarzyństwa, wymyślić coś, co odróżnia człowieka kulturalnego od dzikusa. Rytuały picia wina czy japońskie zaparzania herbaty, dziś wydawać nam się mogą anachronizmem, ale kiedyś były pewnym wyznacznikiem pozwalającym identyfikować przedstawicieli cywilizacji.

– Moim zdaniem mogli to wszystko zostawić i skupić się na rozwiązywaniu problemów technicznych. – Brunetka zmarszczyła nos. – Poezja, garnki do wina i oliwa do namaszczania ciała nie są niezbędne do szczęścia. – Spojrzała wyzywająco.

– Nigdy nie ufajcie technice – powiedziała nauczycielka, poważniejąc. – To, co nas otacza, kolorowe pisemka i seriale w telewizji, istnieją tylko tak długo, dopóki nie zabraknie prądu w gniazdkach. A może go zabraknąć w każdej chwili. Nagłe zachwianie cywilizacji technicznej, nagły rozkład instytucji państwa będzie próbą naszej kultury. I od naszego ucywilizowania zależało będzie, czy przetrwamy…

– Cywilizacja jest niezniszczalna – protestuje nieśmiało uczennica.

Stanisława milczy. Tyle razy na jej oczach walił się w gruzy odwieczny porządek… Rozbiory, powstania, wojny, grabieże… Widziała to dziesiątki, jeśli nie setki razy. Dwie ostatnie wojny uzmysłowiły, jak cienka jest otoczka, kryjąca miliony lat zezwierzęcenia i barbarzyństwa. Gosia… Niby ma szesnaście lat, ale to dziecko. Jeszcze nigdy w życiu nie sparzyła się poważnie.

– Rosjanie mogą być tu za sześć godzin. Tyle czasu zajmie ich czołgom dojechanie do Warszawy spod Smoleńska i Kaliningradu. Głowice atomowe mogą dolecieć szybciej…

– Jesteśmy w NATO.

Stanisława znowu milczy. Pamięta, jak w 1939 roku w Etiopii dowiedziała się o wybuchu wojny… Wtedy też byli sojusznicy. Zawsze są jacyś sojusznicy. I zawsze jakoś za daleko.

Uczennica uśmiecha się niepewnie. Sądzi, że wygrała to starcie. Demonstracyjnie przechodzi dalej, by obejrzeć zawartość kolejnej gablotki.

Księżniczka taksuje koleżankę uważnym spojrzeniem. Tak. Gosia nadawałaby się na niewolnicę. Należałoby tylko wysmagać jej krągły zadek jedwabną plecionką, by wbić do głowy trochę dobrych manier. Wzdycha. Kiedyś wszystko było o wiele prostsze.

Przeszły do sali po drugiej stronie holu. Tu kryje się plon wykopalisk profesora Michałowskiego – średniowieczne nubijskie freski z katedry w Faras. Twarze świętych, biskupów i królów starożytnej Nobadii, wydarte piaskom pustyni, ocalone przed zalaniem przez wody jeziora Nasera…

– Nawet nie wiedziałam, że w tamtych czasach na terenie Sudanu żyli chrześcijanie… – zdumiała się Magda.

– Jeśli chcesz sobie doczytać, to mogę ci pożyczyć książkę na ten temat. – Stanisława popatrzyła na zegarek.

Czas ucieka, a przecież trzeba jeszcze choć rzucić okiem na obrazy wiszące na piętrze. Wdrapały się po schodach na górę. Kilka sal, piękna kolekcja malarstwa niderlandzkiego, zbiory polskie… Zaprowadziła dziewczęta do Bitwy pod Grunwaldem. Jest tu jedno niebezpieczne miejsce, Alchemiczka odruchowo przyspieszyła kroku.

Księżniczka Monika została z tyłu. Zatrzymała się przed portretem wiszącym na ścianie. Oczy Stanisławy, cztery wieki temu namalowane na płótnie, patrzą tak samo spokojnie i przenikliwie jak dziś. To dobry obraz, podobieństwo uchwycono z fotograficzną wręcz dokładnością…

* * *

Alchemik wszedł do sklepu ze stalą. Przebiegł wzrokiem długi rząd próbek.

– Znajdą się pręty z tej listy? – Podał sprzedawcy długi wykaz.

– Oj, to bardzo rzadkie rzeczy – mruknął zafrasowany staruszek. – Ale zaraz zobaczymy na zapleczu.

Pręty nie różnią się praktycznie niczym, może minimalnie kolorem, ale aby zidentyfikować je po barwie, potrzebny jest naprawdę świetny wzrok. Na szczęście na końcach wybito oznaczenia. Trzy gatunki… Nie brak też stali węglowej, prawie czarnej, po zahartowaniu twardej i rozpaczliwie kruchej.

Alchemik podniósł paczkę i aż jęknął w duchu. Ciężkie draństwo. Dokąd teraz? Na Bieżanów. Dwadzieścia minut później zatrzymał samochód przed sporym budynkiem, mieszczącym narzędziownię zakładów remontowych taboru kolejowego. Naprawa wagonów podupadła, podobnie jak cała kolej. Przykre. Ale dzięki temu będzie mógł przeprowadzić to, co sobie zamierzył.

Budynek zamknięty był na głucho. Mistrz nie zraził się tym specjalnie. Załomotał w metalową bramę. Po kilku minutach, w chwili, gdy prawie już zdecydował użyć jednego z prętów jako łomu, wrota się otwarły. Stanął w nich stary cięć, ubrany w spłowiały drelich.

– Czego? – warknął.

– Potrzebuję dostępu do prasy, zwijarki i palnika acetylenowego – wyjaśnił Michał.

– Coś pan…

Alchemik wyjął z kieszeni stuzłotowy banknot i powachlował się nim.

– E, dla pana inżyniera wszyściutko zaraz uruchomię. – Cięć nagle przestał być ponury. – Zapraszam gościnnie.

Wkroczyli do starych, zakurzonych hal remontowych. Na końcu drzemała potężna prasa.

– Dość archaiczny model – zauważył gość. – Ale moc ma odpowiednią… Jak to działa?

– Zaraz, tylko załączę zasilanie…

Przekręcił ebonitowy przełącznik. Zapaliły się kontrolki, a ogromna masa stali wolno pojechała do góry.

– Detal kładzie się tu, zamyka klapę, wciska jedną ręką guzik zielony, drugą czerwony i łup – wyjaśnił cieć. – Ja, jak robiłem na akord, to sobie usprawniłem. W zielony wcisnąłem zapałkę, jedną ręką czerwony wduszałem, a drugą zmieniałem blachy. I na rękę mi zleciało.

Teraz dopiero Alchemik spostrzegł, że starcowi brakuje prawej dłoni. No cóż, do roboty… Przy uderzeniu rzędu kilku ton na centymetr kwadratowy pręty ulegną spłaszczeniu na blaszki o grubości trzech milimetrów. Rzucił na próbę kawałek płaskownika, zgniótł, obejrzał. Do niczego, kucia tak nie zastąpi. Zrezygnował z prasy nie bez żalu.

Kawałek żelaza meteorytowego trzeba przepuścić przez wyciągarkę, zamienić w drut odpowiedniej średnicy…

– Macie tu kotlinkę kowalską?

– Jasne. Tylko sprawdzę, czy wentylator działa. Koks leży pod ścianą.

14
{"b":"88217","o":1}