Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Znaczy wtedy? – upewnił się Grytta, a Lonna skinęła głową.

Słuchałem nieco bezładnej opowieści Grytty i robiłem w myśli notatki. Bogobojny Bulsani kupił sześć młodych i pięknych dziewic z południa, po czym kazał je załadować na barkę w porcie. Małą barkę z kilkoma ludźmi załogi. Grytta nie widział twarzy tych ludzi, słyszał tylko, że do jednego z nich Bulsani zwrócił się per „ojcze”. Do kogóż to prałat mógł zwracać się z aż takim szacunkiem? Ale nie to było najdziwniejsze. Najdziwniejszy był fakt, że na szacie tego człowieka Grytta dojrzał w krótkim blasku przyniesionej latarni wyhaftowanego, karmazynowego węża. Grytta nie miał pojęcia, co oznacza ten symbol. Ja miałem. Lonna również i dlatego właśnie aż tak się bała. Karmazynowym wężem pieczętował się stary i zdziwaczały kardynał Ingus Beldaria mieszkający w ponurym dworzyszczu jakieś dwadzieścia mil od Hez-hezronu. Kardynał słynął z zastanawiających upodobań, a jego wyczyny nawet bliscy mu dostojnicy Kościoła określali jako „godne ubolewania”. A prawda była taka, że Beldaria był zboczeńcem i okrutnikiem. Nawet w naszych dzikich czasach rzadko spotyka się kogoś aż tak zepsutego. Mówiono, że brał kąpiele w krwi nie ochrzczonych dzieci, w lochach zgromadził zadziwiającą kolekcję nadzwyczaj interesujących narzędzi, a kiedy łapały go ataki migreny, co zdarzało się aż nazbyt często, jego ból koiły tylko jęki torturowanych. Przy tym wszystkim kardynał był przemiłym staruszkiem, z siwą, trzęsącą się bródką i lekko wyłupiastymi, błękitnymi jak wyprany chaber, oczami. Miałem zaszczyt ucałować kiedyś jego dłoń w czasie zbiorowej audiencji (wiele lat temu, kiedy przyjmował jeszcze na audiencjach) i zapamiętałem jego dobrotliwy uśmiech. Niektórzy twierdzili, że kardynała strzeże wyjątkowo potężny Anioł Stróż o gustach podobnych do gustów swego podopiecznego. Ale, jak się zapewne domyślacie, nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, aby pytać o podobne sprawy mojego Anioła Stróża. Bo a nuż uznałby za dobry dowcip lub dobrą nauczkę przedstawić mnie opiekunowi kardynała? Jeśli ten opiekun rzeczywiście istniał, a nie był tylko wymysłem zabobonnych dworzan.

W każdym razie, skoro Bulsani służył kardynałowi Beldarii, równie dobrze mogłem spokojnie wrócić do zacnego Hilgferarfa i obwieścić mu smutną nowinę, iż jego pieniądze przepadły raz na zawsze. W ten sposób miałbym czyste sumienie, zaliczkę w kieszeni i czas oraz pieniądze na szukanie przeklętych heretyków, czego żądał ode mnie Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu. Podziękowałem Grytcie za relację, nie dając nawet drgnieniem powieki do zrozumienia, co z niej wywnioskowałem. Znowu zostałem sam z Lonną i znowu osuszyłem do dna kieliszek. Rzadko się upijałem, a z całą pewnością nie mogłem upić się właśnie dzisiaj. Zresztą nie było takiej obawy, to słabe winko nawet nie mogło zakręcić mi w głowie.

– Dziękuję, Lonna – powiedziałem – nie pożałujesz tego.

– Już żałuję – odmruknęła. – Zawsze marzyłam o spokoju, Mordimer. O wytwornej klienteli, ładnej posesji i wesołych dziewczynkach. A co mam zamiast tego? Inkwizytora, który przesłuchuje mnie we własnym domu, i prałata zamieszanego w konszachty z samym diabłem.

Przypomniałem sobie, że faktycznie kardynała Beldarię nazywano Diabłem z Gomollo, od nazwy rodowej siedziby. Zresztą nazywanie go diabłem nie miało specjalnego sensu, bo kardynał co najwyżej był złośliwym gnomem, a do diabła było mu tak daleko, jak mnie do anioła. Ale wiadomo, że pospólstwo lubi mocne efekty. Oczywiście, wcale nie oznaczało to, iż kardynał nie był niebezpieczny. Wręcz bardzo niebezpieczny, jeśli ktoś próbowałby mu wejść w drogę. Swoją drogą, ciekawe, czemu Kościół tolerował tego świątobliwego staruszka? Dlaczego miał on tak mocne plecy? Wielu dostojników za mniejsze grzeszki lądowało na klasztornym dożywociu, zwykle w solidnie zamurowanej celi i pod czujnym okiem straży. Albo po prostu podawano im wino, po którym umierali na katar kiszek.

Zresztą, wszystko to było nieważne. Nie do mnie należało ocenianie słuszności postępowania Kościoła wobec grzeszników. Ja – Mordimer Madderdin – byłem karzącą dłonią Kościoła, a nie jego mózgiem. I całe szczęście. A że przy okazji mogłem połączyć przyjemne z pożytecznym i służąc Kościołowi, służyć również samemu sobie, było tylko dodatkowym powodem, dla którego szanowałem pracę. Nie mówiąc już o tym, że bycie inkwizytorem i bycie byłym inkwizytorem różni się mniej więcej tak samo, jak życie różni się od śmierci.

– Dobrze, Lonna – wstałem z fotela, chociaż siedziało się na nim wyjątkowo wygodnie. – Dla własnego dobra trzymaj buzię na kłódkę – położyłem palec na jej ustach.

Próbowała szarpnąć głową w tył, ale przytrzymałem ją za włosy lewą dłonią. Stała pochylona, z odgiętą do tyłu głową i głośno posapywała. Ale nie próbowała się wyrywać. Przejechałem opuszkiem wskazującego palca po jej pełnych wargach.

– Będziesz grzeczną dziewczynką – powiedziałem – bo widzisz, Lonna, jeśli kiedykolwiek dowiedziałbym się, że ktoś szepnął na mieście, iż Mordimer Madderdin szuka prałata Bulsaniego, wtedy mógłbym do ciebie wrócić, perełko – uśmiechnąłem się łagodnie. – A wiesz kogo przyprowadziłbym ze sobą? – nie czekałem na odpowiedź, zresztą Lonna była zbyt przestraszona, żeby coś z siebie wykrztusić. – Przyprowadziłbym mojego przyjaciela, Kostucha, który zwierzył mi się niegdyś, że bardzo wpadła mu w oko pewna cycata właścicielka burdelu. I bardzo chętnie by z nią pobaraszkował godzinkę lub dwie. A wierz mi, perełko, że po takim doświadczeniu nie byłabyś już tą samą dziewczynką, co dawniej.

Puściłem ją i pozwoliłem, żeby opadła na fotel.

– Nie musisz mi grozić, Mordimer – powiedziała cicho i widziałem, że drżą jej dłonie.

– Nie, nie muszę – zgodziłem się – i nawet wcale tego nie lubię. Ale wiem, że to bardzo ułatwia życie. Do widzenia, Lonna. Jeśli będę w mieście, wpadnę wieczorem i obrobię dla ciebie tego szulera.

Nie odezwała się już, więc wyszedłem. Grytta otworzył bramę.

– Serdecznie zapraszamy, panie Madderdin – powiedział, ale tym razem postanowiłem nie dawać mu już napiwku. Co za dużo, to niezdrowo.

Po raz drugi tego dnia czekał mnie uroczy spacerek w stronę spichlerzy. Cóż, należało powiadomić Hilgferarfa, że może położyć krzyżyk na swoich pieniądzach. Szkoda, bo cztery i pół tysiąca dukatów to piękny majątek. Za takie pieniądze można zabić, chociaż znałem i takich, co zabijali dla pary dobrych, skórzanych butów albo manierki z gorzałką. Taaak, życie w Hez-hezronie nie było cennym towarem i ci, co potrafili je długo zachować, mieli czym się chlubić. Hilgferarf nadal był w biurze i kiedy mnie zobaczył, uniósł wysoko brwi.

– Pan Madderdin – rzekł – jakieś nowe wieści?

Opowiedziałem mu wszystko, co usłyszałem od Lonny, rzecz jasna, nie ujawniając źródła informacji. Podejrzewam jednak, że nie był na tyle głupi, aby się nie domyślić. W miarę jak mówiłem, widziałem, że jego oczy ciemnieją. Cóż, żegnał się właśnie z czteroma i pół tysiącami dukatów. To musiało boleć. Kiedy skończyłem, wyciągnął omszałą buteleczkę wina i rozlał nam do małych pucharków. Spróbowałem. Znakomity gust miał ten były doker. Powiedziałem mu to i podziękował skinieniem.

– Co pan teraz zamierza? – zapytał.

– Cóż ja mogę zamierzać? – odparłem pytaniem. – Sądzę, że na tym kończy się moje zadanie.

– Porozmawiajmy jednak – rzekł uprzejmie. – Prałat Bulsani pracuje dla Diabła z Gomollo. A obaj wiemy, że kardynał ma ogromny majątek. Czy możemy więc domniemywać, że Bulsani nie uszczuplił jeszcze swoich zapasów gotówki, a może nawet je powiększył?

Mój Boże – pomyślałem – „możemy więc domniemywać” mówił ten były doker. Czyżby brał lekcje manier oraz wymowy? A może był szlacheckim bękartem, podrzuconym do doków, przez wyrodną matkę?

– Może tak, może nie – odparłem. – Sześć dziewic z południa mogło go kosztować koło czterech tysięcy, trzysta w tą albo w tamtą, w zależności od tego, czy były naprawdę bardzo piękne, jak się targował oraz jak bardzo ich potrzebował. Ale ja podejrzewam, że te dziewczyny mają być prezentem dla Beldarii, a to oznacza, że prałat wydał swoje, a nie cudze pieniądze. No, oczywiście jeśli w ogóle można powiedzieć, że kiedykolwiek te pieniądze były jego.

– Taaak – Hilgferarf zastukał knykciami w blat stołu. – Co ten idiota może chcieć od Diabła?

– Tak daleko moja domyślność już nie sięga – wzruszyłem ramionami – ale sądzę też, że lepiej się tym nie interesować.

– Być może, być może – Hilgferarf pokiwał głową w zamyśleniu, a jego zamyślenie wyjątkowo mi się nie podobało. – No dobrze – dodał żywym już głosem, jakby ocknął się z jakiegoś półsnu. – Madderdin, chcę, żeby pan udał się do Gomollo, sprawdził, czy jest tam Bulsani, i przywlókł go do mnie. Rzecz jasna żywego.

– A „stoliczku nakryj się” nie chce pan? – spytałem nawet bez cienia ironii w głosie – albo kijów samobijów?

– Bardzo zabawne – spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem.

Wyraźnie był nieprzyzwyczajony, aby odpowiadano mu w ten sposób. Ale za to ja byłem przyzwyczajony, że próbowano mi zlecać różne idiotyczne zadania. Ku własnemu ubolewaniu część z nich zresztą przyjmowałem. I tylko niezwykłemu szczęściu, a może czujnej opiece Anioła Stróża, zawdzięczałem fakt, iż moja głupota do tej pory mnie nie zabiła.

– Nie pomyślał pan, Madderdin, że pańscy ludzie mogą być w Gomollo? Albo przynajmniej zmierzać w tamtą stronę?

– Nie – odparłem szczerze – bardzo wątpię, by odkryli to, co ja.

Ale w chwili, kiedy wypowiadałem te słowa, sam zacząłem się zastanawiać. Faktem było, że Kostuch i bliźniacy zniknęli z miasta. Oczywiście nie sprawdziłem jeszcze wszystkich możliwości, czyli w zasadzie jednej. Nie poszedłem do burgrabiego i nie zapytałem, czy właśnie ich nie przymknął za jakieś rozróby. Gdyby mieli pieniądze, siedzieliby zapewne w burdelu i to tak długo, póki nie skończyłaby im się gotówka. Ale nie mieli pieniędzy i mieli zadanie, którego wykonania się podjęli. Nie sądziłem, by postanowili wyślizgać Hilgferarfa. To nie było w ich stylu. Pies nie sra tam, gdzie je – mówiło stare przykazanie, a oni za dobrze zdawali sobie sprawę, ile można zarobić w Hez-hezronie. I jak szybko traciło się tu reputację. A reputacja była wszystkim, co posiadaliśmy.

43
{"b":"88179","o":1}